BIRMA: NAJWIĘKSZY DZWON I NAJDŁUŻSZY DREWNIANY MOST

W centrum północnej Birmy, nad jej główną rzeką Irawadi płynącą spod himalajskich szczytów na południe do Oceanu Indyjskiego, w okolicach ostatniej królewskiej stolicy kraju – Mandalaj, jest kilka starych, zabytkowych miejscowości.
 
W przeszłości najważniejszą z nich była Amarapura (Amayabuya) leżąca niewiele ponad 10 km na południe od Mandalaj i podobnie jako ona, również krótkotrwała stolica.
 
Zbudowana została przez króla Bodawpaję w 1782 roku, opuszczona przez jednego z jego następców, Mindona, w 77 lat później.
 
Przeniósł on, po zapoznaniu się z horoskopami nadwornych wróżbitów, na nowe miejsce nie tylko stolicę, ale również znaczną część drewnianego zespołu pałacowego.
 
Do naszych czasów zachowało się więc praktycznie niemal tylko to, czego wówczas nie dało się ruszyć z miejsca.
 
 
 
 
Cztery pagody w narożnikach murów miejskich oraz stara wieża strażnicza i również kamienny budynek skarbca. Dla mnie najciekawszą okazała się duża, biała pagoda Pahtodawgyi. Zbudowana na planie kwadratu, z kilkupoziomowymi, zwężającym się ku górze tarasami i szerokimi schodami prowadzącymi do górującej nad tą budowlą stupy.
 
Schodów tych strzegą duże kamienne smoki, a całej pagody w jej narożnikach, także wielkie białe lwy. Z góry, na którą można wejść aż do podstawy stupy, rozciąga się ładny widok na cały zespół architektoniczny i inne okoliczne budowle. W pobliżu tej pagody stoi kilka mniejszych i większych złoconych stup oraz pawilony modlitewne z ołtarzami i posągami Buddów.
 
Natrafiłem również na duże, gliniane naczynia z wodą i kubkami do jej picia przez spragnionych. A także sporej wielkości dzwon zawieszony w prześwicie dzwonnicy przypominającej pagodę. Otoczoną bardzo dekoracyjnym, potrójnym i trzypoziomowym murkiem, pod którym kobiety przygotowywały sobie, wprost na ziemi, gorący posiłek.
 
Chodząc po tym zespole z zaskoczeniem zobaczyłem, że za przebiegającym obok niego torem kolejowym znajdują się kolejne pagody. Jak się okazało, zespół świątynny Kyaukawgyi. Dojście do niego po ostrym żwirze, przez krzaki, suche gałęzie i brudne kolejowe podkłady było nieprzyjemne i chwilami bolesne.
 
Sandały zostawiłem przecież, jak zawsze i wszędzie wchodząc na birmańskie tereny sakralne, przy głównym wejściu. Warto jednak było zobaczyć te budowle. Kolejne pagody i stupy otoczone murami strzeżonymi przez wielkie, kamienne lwy. A całość w soczystej zieleni dużych drzew i krzewów. W pobliżu Amarapury stoi jedna z najsłynniejszych birmańskich konstrukcji.
 
Najdłuższy, podobno w świecie, 1300-metrowej długości drewniany most dla pieszych U Bein przez jezioro Taungthman. Zbudowano go ponad 200 lat temu na wbitych w dno palach z drewna tekowego odpornego na wodę i robactwo. Jest to nie tylko droga komunikacyjna dla okolicznej ludności, ale i jedna z atrakcji turystycznych. W pobliżu obu końców mostu stoją kamienne stupy.
 
A także liczne, na ogół dosyć prymitywne, drewniane budynki restauracji i tanie jadłodajnie. Garkuchnie oraz niewielkie „punkty sprzedaży” czegoś do przekąszenia, są także na samym moście. Roztaczają się z niego piękne widoki na rozległe jezioro i jego brzegi, zacumowane łodzie rybackie, łowiących rybaków, czy ludzi sortujących na piaszczystych łachach koło mostu owoce morza.
 
Po jego drugiej stronie, w wiosce Taungthaman, jakieś pół kilometra od wylotu mostu, stoi jedna z ważniejszych w Birmie pagód – Kyauktawgyi Paya wzniesiona w roku 1847. W październiku odbywają się w niej Paya Pwe – buddyjskie festiwale religijno – artystyczne znane też jako Festiwale Światła. Jest to miejsce spokojne, poza świętami niezbyt często odwiedzane przez wiernych.
 
A także przez turystów. Dla wielu z nich nawet przejście przez cały most w obie strony, to już zbyt duży wysiłek w panujących tu upałach. A droga do pagody jest marna, zakurzona. Świątynia ta zasługuje jednak na zobaczenie. Po drodze mija się mniejsze pagody, idzie przez wieś obserwując życie i pracę ludzi.
 

{googleAds} Nie tylko na roli, ale również np. wyplatanie koszy z drewnianych strużyn w przydrożnym warsztacie. Na teren świątynny prowadzi wielka, bogato zdobiona i pomalowana na złoto brama w jego murach. Wewnątrz, na ścianach, widzę i fotografuję malowidła przedstawiające tę pagodę i jej otoczenie w przeszłości.

 
Chodzę długimi, pustymi korytarzami, tylko od czasu do czasu spotykając ludzi. Oglądam kolejne ołtarze z posągami Buddy, jego figurki w niszach oraz całe ich szeregi na parapetach otworów okiennych. Głównym obiektem tego zespołu sakralnego jest wielka pagoda. Zbudowana na planie prostokąta, z kilkoma, pnącymi się w górę, coraz mniejszymi kondygnacjami pomalowanymi na biało.
 
Z małymi, pozłacanymi stupami w narożnikach oraz wielką, centralną, górującą nad tą budowlą. Prowadzi do niej duża, z płaskorzeźbami i innymi dekoracjami, również pomalowana na złoto kamienna brama wejściowa przechodząca w wysoki korytarz. Pagodę tę otacza niewysoki, ozdobny kamienny murek.
 
Pilnują zaś posągi białych pół lwów–pół kobiet w tradycyjnych birmańskich szpiczastych czapkach na głowach. Całość znajduje się wśród zieleni dającej ochłodę przed upałem. Kyauktawgyi Paję chronią zewnętrzne wysokie kamienne mury z dodatkowymi bramami. Wracam przez most U Bein na drugi brzeg jeziora, zaglądam do licznych kramów i stoisk z pamiątkami.
 
Głównie z drewna – to tutejsza specjalność. Figurkami, płaskorzeźbami i ażurowymi rzeźbami Buddy, postaci w historycznych strojach, roślin itp. Innego dnia popłynąłem do kolejnej miejscowości, aby zobaczyć i usłyszeć największy na świecie czynny dzwon. Znajduje się on w wiosce Mingun nad rzeką Irawadi (Ayeyarwady), 11 km na północ od Mandalaj.
 
Waży 90 ton i odlany został w 1808 roku z brązu na polecenie króla Bodawpai oraz umieszczony w specjalnie wybudowanej w tym celu pagodzie. Każdy może w niego uderzyć drewnianą pałką aby usłyszeć jego dźwięk. Historię i dane techniczne tego dzwonu w anglosaskich jednostkach miary: wagę, wysokość, średnicę itp. wyryto po birmańsku i angielsku na stojącej przed nim kamiennej tablicy.
 
Przypomina ona, że największy dotychczas w dziejach dzwon odlano w Moskwie, ale upadł on i pękł podczas wciągania go na wieżę. Jest to, dodam, sławny Car – Kołokoł (Król–Dzwon) stojący obok soboru na Kremlu. Mingun leży na prawym brzegu rzeki, płynie się do niego łodziami. Sławny dzwon przyciąga mnóstwo turystów. Ale nie tylko on zasługuje tu na uwagę.
 
Pagoda Molmi Paya w której wisi, sąsiaduje bowiem od północy z dwiema innymi, z których większa, Hsinbyume Paya jest potężną konstrukcją pomalowaną na biało. Zwieńcza ją duża stupa zbudowana na planie koła. Otoczona, jak gdyby przyklejonymi do niej, dziesiątkami też kamiennych kapliczek z posągami Buddów w niszach. Przy czym na trzech poziomach, w tym na dolnym stojących w pięciu rzędach.
 
Przez pagodę tę prowadzą malownicze korytarze i schody. Od południa natomiast obok dzwonu wznosi się, jak się ją nazywa, największa kupa cegieł na świecie. Potężna jak twierdza, ale niedokończona, główna tutejsza pagoda – Mingun Paya. Jej budowę rozpoczął w 1790 roku król Bodawpaya.
 
Do jej wnętrza prowadzą schody o kilkudziesięciu stopniach oraz wielka, chociaż sięgająca zaledwie jednej trzeciej wysokości frontonu pagody, brama. Na górze porośnięta jest ona trawą i krzewami. Wszystkie wymienione wyżej budowle położone są po zachodniej stronie wiejskiej drogi. Natomiast między nią oraz brzegiem rzeki wznoszą się kolejne obiekty.
 
Monastery: Phaung Daw i May Kawan, a między nimi Mingun Sanitarium, czyli buddyjska lecznica. Niemal naprzeciwko wielkiej, niedokończonej pagody Mingun Paya stoją, zadami do niej, a głowami w kierunku rzeki, pozostałości dwu ogromnych, kilkumetrowej wysokości kamiennych rzeźb słoni. A dalej na południe jeszcze dwie mniejsze pagody.
 
Podróż tu łodziami jest tak zorganizowana, że dopływają one do przystani usytuowanej w północnej części tego kompleksu, w pobliżu centrum wsi. Zaś w drogę powrotną do Mandalaj odpływają z przystani południowej. Dzięki temu nie trzeba dwukrotnie pokonywać pieszo tej samej drogi. W pobliżu Madalaj jest jeszcze sporo innych zabytkowych miejscowości i budowli.
 
Przede wszystkim jeden z głównych centrów birmańskiego buddyzmu – Sagaing. W otaczających je dolinach i na wzgórzach stoi kilkaset klasztorów, z których czynnych jest tylko część. Mieszka w nich obecnie łącznie ponad 5 tys. mnichów. Byłem w paru, w tym w największym Mahaghandayon, w którym żyje ponad 1200 mnichów. Dostępnym także dla osób z zewnątrz, nawet kobiet.
 
Ucieszyło mnie to bardzo, gdyż bywałem już w klasztorach chrześcijańskich, tybetańskich, nepalskich, a nawet chińskich. Ciekaw byłem jak wygląda życie w birmańskich buddyjskich. Nie spodziewałem się, że spotka mnie w nim największe rozczarowanie podczas całej podróży po Birmie. Tutejsi mnisi, podobnie jak buddyjscy w innych krajach, żyją przede wszystkim z jałmużny.
 
Zajmują zaś medytacją, nauką oraz czytaniem i recytowaniem świętych ksiąg. Dla biednych azjatyckich społeczeństw, a Birma pod tym względem należy do niechlubnej czołówki, stanowią więc poważne obciążenie. Równocześnie jednak zwyczaj nie pozwala odmówić im jałmużny, przede wszystkim w naturze. Po bardzo lekkim posiłku o świcie mnisi wyruszają w codzienny obchód.
 
Pukają do drzwi, chodzą po ulicach i bazarach nadstawiając swoje, współcześnie już zamykane z góry, miseczki. Od jednych otrzymują łyżkę ryżu, od innych jajko, jakieś warzywo czy owoc, aby móc z tego przyrządzić główny – i jedyny aż do następnego rana – posiłek.
 
Na tutejszych bazarach wielokrotnie widziałem zarówno mnichów w szafranowych szatach, jak i mniszki w różowych strojach z czepkami na głowach. Stawali przed straganami z żywnością, wystawiali swoje miseczki i bez słowa czekali, przeważnie bardzo krótko, aż zostanie im coś do nich włożone. Dziwnie kojarzyli mi się z poborcami podatkowymi, których uniknąć nie sposób.
 
Klasztor Mahaghandayon okazał się niepodobny do tych, jakie kiedykolwiek i gdziekolwiek widziałem. Bardziej przypominał trochę podupadły, niewielki ośrodek wypoczynkowy. Z centralnym, dwupiętrowym, murowanym budynkiem, z suszącymi się na jego tarasach ręcznikami. Kilkoma podobnymi mniejszymi, lub jednopiętrowymi, budynkami mieszkalnymi.
 
Uliczkami i małymi placykami. Gdzieś skrytą niewielką pagodą, czteropiętrową wieżą zegarową, parkingiem. Trafiłem na wizytę „dobroczyńców” klasztoru, którzy postanowili zrobić sobie przy okazji reklamę. Osobiście nakładać do miseczek stojących w długich kolejkach mnichów trochę ryżu i coś do niego. Oczywiście w świetle kamer filmowych i telewizyjnych oraz błysku fleszy.
 
Patrząc na to, dla mnie trochę niesmaczne widowisko „dobroczynności” na pokaz, zastanawiałem się jak to jest możliwe, że przy takiej diecie oraz życiu z jałmużny, spotykam podczas tej podróży, a nawet w tym klasztorze, dobrze, nawet zbyt dobrze odkarmionych mnichów. Z pucułowatymi, lśniącymi policzkami, jak nie przymierzając wielu naszych proboszczów, o biskupach już nie wspominając.
 
Przy czym widzę ich nie tylko w klasztorach lub na ulicach miast i wiosek, ale również w samolotach lokalnych linii… Zanim jednak stanąłem, aby obejrzeć karmienie mnichów i z zawodowego nawyku fotografować to widowisko, obszedłem klasztor. Także jego pomieszczenia gospodarcze i kuchenne. Sądzę, że taki obchód dla pracowników europejskich służb sanitarnych zakończyłby się tragicznie.
 
Zawałami serca lub atakami apopleksji pod wpływem tego, co zobaczyliby. Mnisi, przynajmniej w tym klasztorze, nie tracą czasu na gotowanie. Zajmują się tym okoliczne kobiety. A oni tylko trochę pomagają w przygotowywaniu surowców, później zaś rozdawaniu strawy. Byłem w pomieszczeniu, w którym w dużych kotłach płukali, dosyć niezdarnie zresztą, kawałki kurczaków.
 
Buddyjscy mnisi oczywiście nie zabijają zwierząt, ptaków czy ryb. Ale jak im je ktoś ofiaruje już zabite, albo zrobi to za nich, to dlaczego – słyszę – nie mieli by ich zjeść? W ogromnej kuchni pod dachem, z metalowymi siatkami zamiast ścian, obejrzałem wielki, zapuszczony piec, jakich już nie znajdzie się u nas nawet w najbiedniejszych wiejskich piekarniach.
 
Ale równocześnie z kotłami z nierdzewnej stali. Widziałem przygotowywanie i, jak już wspomniałem, wydawanie posiłków stojącym karnie w kolejkach mnichom. Na długo zapamiętam ich twarze nie wyrażające żadnych uczuć, tylko spokój i dyscyplinę.
 
Chociaż nie wiem, czy wyglądałbym inaczej, powoli posuwając się ku skromnemu obiadowi – chochli ryżu z dodatkami, w szpalerze gapiących się i bez przerwy pstrykających lub kręcących filmy gości. Na szczęście w innych klasztorach, które odwiedziłem, było już normalnie. Mahar Aung Mye Bon San okazał się zamieszkanym głównie przez młodych mnichów niewielkim obiektem otoczonym murem.
 
Z nieźle utrzymaną, starą kamienną pagodą. O czteropoziomowym, pnącym się w górę dachu. Pięknym przykładem drewnianej architektury birmańskiej był klasztor Bagaya Kyaung w starym mieście Inwa (Ava), także jednej z byłych stolic Birmy. Wartym odwiedzenia, mimo iż drogę do niego moje kości i mięśnie zapamiętały na długo.
 
Aby do niego dotrzeć, najpierw trzeba było przepłynąć łodzią na drugi brzeg rzeki. Następnie wspiąć się na jej wysoką skarpę i dojść do parkingu wozów. A wreszcie – i to było najmniej przyjemne – przebyć dwukółkami o twardych siedzeniach dobre kilka kilometrów po bardzo wyboistej drodze. Przejeżdżaliśmy szybko, trzęsieni i podrzucani w koleinach i na kamieniach, obok interesujących pagód i stup.
 
Nie było jednak czasu, aby zatrzymać się przy nich. Mijaliśmy autobusy pełne życzliwie pozdrawiającej nas birmańskiej młodzieży. Klasztor okazał się niewielki, ale naprawdę ładny. Zbudowany został w roku 1834 z drewna tekowego. Ustawiony na 276 palach, z drzwiami i ścianami pokrytymi mnóstwem rzeźb i płaskorzeźb. Z wielką salą główną wspartą na wysokich słupach.
 
Z ołtarzami i posągami Buddy, zabytkowymi, ładnie dekorowanymi skrzyniami wewnątrz. A także widokami na okolicę. Zwłaszcza z blisko 30-metrowej wysokości, nie najlepiej zachowanej ceglanej wieży sąsiedniego klasztoru Maha Aungmye Bonzan. Byłem również w innych monasterach. Obserwowałem młodych mnichów „medytujących” przy telewizorze i grających w piłkę.
 
O powszechnych rozmowach przez telefony komórkowe nie wspominając. Odwiedziłem klasztor, którego specjalnością są… tresowane, skaczące przez obręcze koty. Spotykałem różnych mnichów, także wędrownych ascetów.
 
Ale było to już w innych regionach Birmy. Napiszę więc o nich w następnych reportażach z tego fascynującego kraju.
 
Zdjęcia autora

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top