
Swoje siedziby postawili więc na wodzie jeziora. Po nich uczynili to również: ludzie Pa-O, Taung Yo, Danu, Kayah, Danaw.
Tereny współczesnej Birmy – Myanmaru zasiedlane były bowiem stopniowo. W II tysiącleciu p.n.e. w swojej wędrówce na południe przybyły tu z Tybetu i Azji Środkowej szczepy birmańskie. Przodkowie Arakanów, Birmańczyków i Czinów. Później lud Pju i kolejne. Osiadali tu i z czasem zakładali swoje pierwsze organizmy państwowe.

Najliczniejsi – 69% ogółu – są Birmańczycy. Z mniejszości zaś Szanowie – 8,5% i Karenowie – 6%. Jezioro Inle położone niemal w centrum kraju na wysokości 889 m n.p.m. otoczone jest górami sięgającymi 1300 – 1400 m n.p.m.

Z zamieszkanymi brzegami, ale również tysiącami domów, licznymi stupami, kilkoma klasztorami oraz wieloma fabryczkami i warsztatami, nawet kuźnią, zbudowanymi na wodzie. Dostać się tu można, chociaż wymaga to sporo czasu i do wygodnych środków transportu nie należy, drogami, a nawet koleją. Najwygodniej i oczywiście najszybciej samolotem.

Chociaż kilka straganów i z takimi artykułami zauważam przed wejściem na bazar, lecz autentyczny lokalny rynek spożywczo – przemysłowy. Odzwierciedlający tutejsze biedne życie. Sprzedaje się tu przede wszystkim ryby świeże i suszone, drób, warzywa i owoce oraz ryż i artykuły mączne. A także olej, sery, słodycze.

Tandetna odzież i obuwie, tkaniny, artykuły gospodarstwa domowego, mydła, proszki, proste narzędzia rolnicze. Sporo chińszczyzny. Latarki, tania elektronika, jakieś zabawki. W tłumie kupujących wyróżniają się kobiety w oryginalnych narodowych strojach noszonych tu na co dzień. Zauważam również buddyjskie mniszki w różowych szatach i pomarańczowych szalach złożonych na końcu w kwadraty nakrywające ogolone głowy.

W drodze nad jezioro zatrzymujemy się jeszcze aby obejrzeć klasztor Shwe Yan Pyay oraz sąsiadującą z nim pagodę i stupę. Klasztor jest drewniany, postawiony na dziesiątkach pali wbitych w grunt, z kilkoma ładnie zdobionymi w drewnie nadbudówkami o spadzistych dachach. Z dobudowanymi z trzech stron kamiennymi, pomalowanymi na biało schodami z masywnymi bokami, prowadzącymi na pierwszy poziom.

W trzecim, chyba sali szkolnej sądząc z częściowo zapisanej tablicy, grupka młodych mnichów w towarzystwie starszego, być może nauczyciela lub przełożonego, siedzi lub leży na podłodze i… ogląda telewizję. Obok drewnianego klasztoru jest murowana pagoda z górującą nad nią stupą, również pomalowaną złotą farbą.

Być może któregoś z zasłużonych dla tego klasztoru mnichów. Powyżej, poniżej oraz w dekoracjach bocznych dostrzegam tradycyjnych strażników świątyni. Na półkach przed tym ołtarzem stoją w wazonach świeże kwiaty. Ruszamy dalej, aby w miasteczku Nyaung Shwe przesiąść się z autokaru do długich, płaskodennych łodzi motorowych.

Po drodze mijamy bardzo oryginalną stupę pokrytą lśniącą w słońcu ceramiką, a następnie cały ciąg drewnianych magazynów i budynków na palach. Wpływamy na jezioro, czeka nas jeszcze ponad pół godziny dosyć szybkiej podróży. Na otoczonym górami jeziorze sporo jest łodzi rybackich z ogromnymi więcierzami do łowienia ryb oraz wyplatanymi koszami na połów. Bez silników, napędzanych… wiosłem oplecionym nogą rybaka.

Na podeście głównego budynku hotelu Nampan kilkuosobowy personel wita nas biciem w bębny i gongi. Wieczorem tutejszy amatorski zespół artystyczny złożony z kelnerek, sprzątaczek, kuchcików itp. zaskoczył całkiem udanym występem na estradzie w jadalni, programem z miejscowymi tańcami, w tym smoka oraz muzyką na narodowych instrumentach.

Hotelowe łodzie są jedynym dostępnym dla gości środkiem przemieszczania się po jeziorze. A jest tu co zobaczyć. Rybactwo jest tylko jednym ze źródeł dochodów mieszkańców domów na palach. Drugie ważne stanowią uprawy warzyw na pływających, sztucznie zbudowanych polach. Przypominają one duże grządki w ogrodach działkowych, tylko każda z nich otoczona jest wodą.

Była to podróż w czasie. W wiek XVIII, może nawet wcześniejsze. Przy pomocy takich, jakie wówczas stosowano w świecie urządzeń i narzędzi, przędzie się tu i tka nadal. Szyje słynne jedwabne oraz lotosowe koszule, wyrabia szale i inne artykuły. Prymitywizm maszyn, np. w fabryczce Ko Than Hlang, jest nieprawdopodobny.

W kolejnych tkaczki wyrabiają na ręcznych krosnach tkaniny, szwaczki szyja szale, chusty, bluzki, koszule itp. Surowcem jest bawełna, jedwab oraz – to jedyne miejsce na świecie, w którym produkowane są z niego bluzki i koszule – włókna z łodyg lotosu. Podobno bardzo higieniczne, przewiewne oraz wytrzymałe. I – dodam – dosyć drogie.

W jednej z takich wytworni powitały nas kobiety i dziewczęta z mosiężnymi obręczami na szyjach. Byłem przekonany, że ten barbarzyński zwyczaj zachowały jeszcze tylko niektóre plemiona afrykańskie. Okazuje się, iż kultywowany jest również tu, w głębi Azji. Obręcze zakładane są na szyje w miarę ich wydłużania się. Nawet kilkakrotnie w porównaniu z normalną długością, co doskonale widać u staruszek.

Ale wyobrażenie sobie, jak się żyje z czymś takim na szyi, przekracza chyba możliwości Europejczyków. Na jeziorze Inle wytwarza się nie tylko artykuły oraz pamiątki z tkanin i drewna, ale również z metalu. W jednej z tutejszych manufaktur w procesie starej, stosowanej chyba od wieków technologii, powstaje srebrna biżuteria. Metal roztapia się w małych tygielkach przy pomocy niewielkich miechów.

To, na co ma się ochotę, można kupić na miejscu, w sklepach z pamiątkami na wodzie, lub na pływających targach zmieniających codziennie miejsce. Wystarczy zresztą, że łódź z cudzoziemcami pokaże się w pobliżu osad na palach, a zaraz pojawiają łodzie handlarek oferujących w dużym wyborze różne pamiątki.

Tak jak w miejscowościach na lądzie, również tutaj, na brzegach jeziora lub na palach wbitych w jego dno stoją pagody, klasztory i niezliczone stupy. Jak bardzo są religijni, mogliśmy przekonać się następnego dnia po przypłynięciu do hotelu, gdy o czwartej rano, grubo przed świtem, wyrwał nas ze snu łomot bębnów, gongów i innych instrumentów oraz głośne modlitewne śpiewy.

Pagoda Phaung Daw Oo jest głównym obiektem całego zespołu sakralnego. Znajduje się on w wiosce Tha Lay i jest najświętszym miejscem dla buddystów w tym regionie kraju. To bicie tutaj w bębny, gongi i dzwony oraz modły obudziły mnie przed świtem. Wchodzi się do niej z czterech stron świata, oczywiście na cały teren boso.

Poza tą dużą pagodą, w całym tym zespole sakralnym znajduje się w nim kilka mniejszych. A także stupy, posągi i figury wewnątrz oraz na zewnątrz budowli. Niezwykłą okazała się drewniana pagoda zakotwiczona w specjalnie zbudowanym hangarze. Bogato zdobiona i złocona, ustawiona na dwu zespolonych ze sobą łodziach.

Kompleks kilkudziesięciu strzelistych, białych stup z charakterystycznymi zakończeniami, a także kilka stojących obok nich pagód, mijałem płynąc łodzią przez jezioro. W jego południowo zachodniej części na wodzie wznosi się inny klasztor: żeński Nga Phe Khaung. Bardziej znany jako Jumping Cat Monastery – Klasztor Skaczących Kotów.
Słynny z tego, że mniszkom udało się – i jest to kontynuowane – wytresować te domowe zwierzęta. Skaczą one przez obręcze i wykonują różne sztuczki nie gorzej niż ich pobratymcy, cyrkowe lwy. A pokazy tresury kotów ściągają to mnóstwo turystów. Nie tylko dla nich warto jednak odwiedzić ten klasztor.

Również do tego klasztoru przypływa się łodziami, a z jego tarasu roztacza się widok na pływające ogrody i plantacje warzyw. Jezioro Inle jest także doskonałym punktem wypadowym do kolejnego, niezwykłego miejsca, lasu prawie 2,5 tysiąca stup Kakku. Ale o nim napiszę już w kolejnym reportażu.
Zdjęcia autora