Legenda głosi, że gdy w ten region południowo – wschodniej Azji, w dolinę rzeki Irawadi i nad górskie jezioro Inle dotarł w trakcie swojej wędrówki lud Intha, ziemie były już zajęte przez wcześniejszych przybyszów. Swoje siedziby postawili więc na wodzie jeziora. Po nich uczynili to również: ludzie Pa-O, Taung Yo, Danu, Kayah, Danaw.
Tereny współczesnej Birmy – Myanmaru zasiedlane były bowiem stopniowo. W II tysiącleciu p.n.e. w swojej wędrówce na południe przybyły tu z Tybetu i Azji Środkowej szczepy birmańskie. Przodkowie Arakanów, Birmańczyków i Czinów. Później lud Pju i kolejne. Osiadali tu i z czasem zakładali swoje pierwsze organizmy państwowe.
Po nich pojawili się Szanowie, Karenowie, Monowie, Kajowie, Kaczinowie, i wiele innych – także imigranci z Indii i Chin. W ciągu wieków zwalczali się, jednoczyli i dzielili, tworząc ostatecznie konglomerat narodów i narodowości Birmę – Myanmar. Wśród ponad 50 milionów obecnych mieszkańców kraju są przedstawiciele 8 narodów i 138 narodowości, 76 grup których wpisano do konstytucji.Najliczniejsi – 69% ogółu – są Birmańczycy. Z mniejszości zaś Szanowie – 8,5% i Karenowie – 6%. Jezioro Inle położone niemal w centrum kraju na wysokości 889 m n.p.m. otoczone jest górami sięgającymi 1300 – 1400 m n.p.m.
W najdłuższych miejscach ma ono 22 na 12 km, połączone jest ponad 60 km długości, trochę krętym szlakiem wodnym biegnącym na południe z kolejnym, nieco mniejszym jeziorem, a ono z jeszcze jednym. Atrakcję turystyczną Birmy stanowi jednak to pierwsze. Płytkie, o głębokości przeważnie około 2-3 metrów.Z zamieszkanymi brzegami, ale również tysiącami domów, licznymi stupami, kilkoma klasztorami oraz wieloma fabryczkami i warsztatami, nawet kuźnią, zbudowanymi na wodzie. Dostać się tu można, chociaż wymaga to sporo czasu i do wygodnych środków transportu nie należy, drogami, a nawet koleją. Najwygodniej i oczywiście najszybciej samolotem.
Z Paganu do Heho i jego lotniska w pobliżu jeziora jest w linii prostej niespełna 200 km i 20 minut lotu. Po wylądowaniu, jadąc nad jezioro, zatrzymujemy się w miasteczku Shwe Nyaung koło sporego bazaru, na który okoliczni mieszkańcy przywożą swoje towary. Nie jest to miejsce z pamiątkami dla turystów.Chociaż kilka straganów i z takimi artykułami zauważam przed wejściem na bazar, lecz autentyczny lokalny rynek spożywczo – przemysłowy. Odzwierciedlający tutejsze biedne życie. Sprzedaje się tu przede wszystkim ryby świeże i suszone, drób, warzywa i owoce oraz ryż i artykuły mączne. A także olej, sery, słodycze.
Niemal wszystko z koszy i mat rozłożonych na ziemi, czasami stoisk, ukrytych przed palącymi promieniami słońca pod drewnianymi dachami na słupach lub zadaszeniami z tkanin. Ryby oprawiane są na miejscu, kręcące się psy wyjadają co smakowitsze odpadki. W części przemysłowej oferowane jest to, czego potrzebują mieszkańcy.Tandetna odzież i obuwie, tkaniny, artykuły gospodarstwa domowego, mydła, proszki, proste narzędzia rolnicze. Sporo chińszczyzny. Latarki, tania elektronika, jakieś zabawki. W tłumie kupujących wyróżniają się kobiety w oryginalnych narodowych strojach noszonych tu na co dzień. Zauważam również buddyjskie mniszki w różowych szatach i pomarańczowych szalach złożonych na końcu w kwadraty nakrywające ogolone głowy.
Podchodzą do wyglądających zamożniej straganów, wyciągają naczynia, które mają w ręku i czekają na jałmużnę. Otrzymują głównie coś do zjedzenia, a od handlujących artykułami przemysłowymi drobne banknoty. Jest też lokalna gastronomia. Po pół godzinie mam dosyć tego brudu i smrodu.W drodze nad jezioro zatrzymujemy się jeszcze aby obejrzeć klasztor Shwe Yan Pyay oraz sąsiadującą z nim pagodę i stupę. Klasztor jest drewniany, postawiony na dziesiątkach pali wbitych w grunt, z kilkoma ładnie zdobionymi w drewnie nadbudówkami o spadzistych dachach. Z dobudowanymi z trzech stron kamiennymi, pomalowanymi na biało schodami z masywnymi bokami, prowadzącymi na pierwszy poziom.
Wchodzę. W dużej sali modlitw widzę ołtarz z posągiem pomalowanego na złoto Buddy siedzącego na wysokim, chyba na dwa metry, zdobionym postumencie i pod niewielkim baldachimem. Po bokach stoją inne posągi oraz duża oszklona skrzynka na datki z widocznymi banknotami. Zaglądam do pomieszczeń mnichów. W dwu nie ma nikogo.W trzecim, chyba sali szkolnej sądząc z częściowo zapisanej tablicy, grupka młodych mnichów w towarzystwie starszego, być może nauczyciela lub przełożonego, siedzi lub leży na podłodze i… ogląda telewizję. Obok drewnianego klasztoru jest murowana pagoda z górującą nad nią stupą, również pomalowaną złotą farbą.
Jej wnętrze różni się znacznie od tych, które dotychczas widziałem w Birmie. W ścianach korytarzy i sal są dziesiątki niewielkich nisz, a w każdej z nich posążek Buddy. Stropy są zdobione. W jednej z dużych nisz przypominającej ołtarz, centralne miejsce zajmuje figura stojącej postaci owiniętej szatą z tkaniny. Raczej nie Buddy, w każdym razie niepodobna do znanych mi jego wizerunków.Być może któregoś z zasłużonych dla tego klasztoru mnichów. Powyżej, poniżej oraz w dekoracjach bocznych dostrzegam tradycyjnych strażników świątyni. Na półkach przed tym ołtarzem stoją w wazonach świeże kwiaty. Ruszamy dalej, aby w miasteczku Nyaung Shwe przesiąść się z autokaru do długich, płaskodennych łodzi motorowych.
Kanałem łączącym tę miejscowości, główną w pobliżu północnego brzegu jeziora, płyniemy do hotelu stojącego na palach jego w południowo – zachodniej części. Łodzie specjalnie po nas przypłynęły. Każdy tutejszy hotel, podobnie jak domy i inne obiekty, ma taki własny środek transportu. Inaczej nie byłoby jak się poruszać po wodzie i docierać na ląd. Zarówno łodzie motorowe, jak i wiosłowe.Po drodze mijamy bardzo oryginalną stupę pokrytą lśniącą w słońcu ceramiką, a następnie cały ciąg drewnianych magazynów i budynków na palach. Wpływamy na jezioro, czeka nas jeszcze ponad pół godziny dosyć szybkiej podróży. Na otoczonym górami jeziorze sporo jest łodzi rybackich z ogromnymi więcierzami do łowienia ryb oraz wyplatanymi koszami na połów. Bez silników, napędzanych… wiosłem oplecionym nogą rybaka.
To nim on wiosłuje, aby mieć wolne ręce do zarzucania oraz wyciągania sieci i więcierzy. Jest to podobno jedyne na świecie miejsce, gdzie łowi się w ten sposób. Przypomniało mi się południowe wybrzeże Cejlonu, na którym rybacy łowią ryby na wędki siedząc, czy raczej opierając się, na poprzeczkach tyczek wbitych w dno oceanu kilka metrów od brzegu.Na podeście głównego budynku hotelu Nampan kilkuosobowy personel wita nas biciem w bębny i gongi. Wieczorem tutejszy amatorski zespół artystyczny złożony z kelnerek, sprzątaczek, kuchcików itp. zaskoczył całkiem udanym występem na estradzie w jadalni, programem z miejscowymi tańcami, w tym smoka oraz muzyką na narodowych instrumentach.
Drewniany hotel stoi na palach wbitych w dno. Pokoje mieszkalne są w podobnie zbudowanych bungalowach, do których dochodzi się po drewnianych pomostach. Z pełnymi węzłami sanitarnymi, z oknami i podwójnymi drzwiami z siatkami przeciwko moskitom. Jest to bowiem najbardziej zagrożony malarią region Birmy. Hotelowe łodzie są jedynym dostępnym dla gości środkiem przemieszczania się po jeziorze. A jest tu co zobaczyć. Rybactwo jest tylko jednym ze źródeł dochodów mieszkańców domów na palach. Drugie ważne stanowią uprawy warzyw na pływających, sztucznie zbudowanych polach. Przypominają one duże grządki w ogrodach działkowych, tylko każda z nich otoczona jest wodą.
Uformowane zostały z gałęzi, roślin i wodorostów wyrwanych z dna jeziora. Zakotwiczone oraz umocnione tyczkami i palami wbitymi w dno. A uprawia się na nich przede wszystkim pomidory oraz inne warzywa dopływając łodziami po kanałach między tymi grządkami i poletkami. Jezioro znane jest również z rzemiosła, a nawet pracujących na nim niewielkich fabryczek. Odwiedziłem kilka z nich.Była to podróż w czasie. W wiek XVIII, może nawet wcześniejsze. Przy pomocy takich, jakie wówczas stosowano w świecie urządzeń i narzędzi, przędzie się tu i tka nadal. Szyje słynne jedwabne oraz lotosowe koszule, wyrabia szale i inne artykuły. Prymitywizm maszyn, np. w fabryczce Ko Than Hlang, jest nieprawdopodobny.
Sądzę, że światowe muzea włókiennictwa sporo zapłaciłyby za takie egzemplarze, byle tylko zdobyć je do swoich zbiorów. W jednym miejscu staruszka na drewnianych kołowrotkach z siłą napędową w postaci koła starego roweru, snuje nitki. W innym przędzarz kręci prawą ręką ogromnym drewnianym kołem, lewą regulując nawijanie się przędzy na szpule.W kolejnych tkaczki wyrabiają na ręcznych krosnach tkaniny, szwaczki szyja szale, chusty, bluzki, koszule itp. Surowcem jest bawełna, jedwab oraz – to jedyne miejsce na świecie, w którym produkowane są z niego bluzki i koszule – włókna z łodyg lotosu. Podobno bardzo higieniczne, przewiewne oraz wytrzymałe. I – dodam – dosyć drogie.
Fabryczka ta mieści się w dużym, drewnianym, piętrowym budynku z zardzewiałym blaszanym dachem. Dopływa się do niej, oczywiście, łodziami. W innych podobnych placówkach wytwarzane są niezliczone pamiątki. Figurki rzeźbione w drewnie, wyroby z tkanin, trochę metalu. To forma aktywizacji miejscowej ludności. Dosyć skuteczna, gdyż ludzi przyjeżdża tu sporo. Jest to bowiem dobrze wypromowana atrakcja turystyczna Birmy, sposób ograniczania skali nędzy.W jednej z takich wytworni powitały nas kobiety i dziewczęta z mosiężnymi obręczami na szyjach. Byłem przekonany, że ten barbarzyński zwyczaj zachowały jeszcze tylko niektóre plemiona afrykańskie. Okazuje się, iż kultywowany jest również tu, w głębi Azji. Obręcze zakładane są na szyje w miarę ich wydłużania się. Nawet kilkakrotnie w porównaniu z normalną długością, co doskonale widać u staruszek.
Podtrzymują one głowę odciążając, a raczej zastępując kręgosłup. Zdjęcie tych obręczy grozi oczywiście złamanie się kręgosłupa i śmiercią. Tymczasem obręcze noszą, pracują i żyją w nich nie tylko kobiety stare, ale zakładane są one nadal dziewczętom, a nawet małym dziewczynkom. Wygląda to ciekawie, trudno było nie zrobić im zdjęć.Ale wyobrażenie sobie, jak się żyje z czymś takim na szyi, przekracza chyba możliwości Europejczyków. Na jeziorze Inle wytwarza się nie tylko artykuły oraz pamiątki z tkanin i drewna, ale również z metalu. W jednej z tutejszych manufaktur w procesie starej, stosowanej chyba od wieków technologii, powstaje srebrna biżuteria. Metal roztapia się w małych tygielkach przy pomocy niewielkich miechów.
Następnie wlewa do form, łączy poszczególne elementy pierścionków, łańcuszków, bransoletek, broszek. Zaś w końcowym etapie poleruje szczoteczkami. Wszystko na oczach klientów. Podobnie jak w innym zakładzie – kuźni, wykuwa się – również w drewnianym budynku na palach, przedmioty z żelaza.To, na co ma się ochotę, można kupić na miejscu, w sklepach z pamiątkami na wodzie, lub na pływających targach zmieniających codziennie miejsce. Wystarczy zresztą, że łódź z cudzoziemcami pokaże się w pobliżu osad na palach, a zaraz pojawiają łodzie handlarek oferujących w dużym wyborze różne pamiątki.
Mieszkańcy jeziora nie tylko żyją, pracują łowiąc ryby, uprawiając warzywa czy wytwarzając niezliczone przedmioty. Dzieci chodzą – przepraszam, pływają – do szkół. Dorośli, nie tylko turyści, odwiedzają również stojące na jeziorze restauracje. Prąd doprowadzany jest kablami zawieszonymi na drewnianych słupach wbitych w dno. Ważne miejsce w życiu tutejszych mieszkańców zajmuje religia.Tak jak w miejscowościach na lądzie, również tutaj, na brzegach jeziora lub na palach wbitych w jego dno stoją pagody, klasztory i niezliczone stupy. Jak bardzo są religijni, mogliśmy przekonać się następnego dnia po przypłynięciu do hotelu, gdy o czwartej rano, grubo przed świtem, wyrwał nas ze snu łomot bębnów, gongów i innych instrumentów oraz głośne modlitewne śpiewy.
I chociaż odbywało się to w odległości paru kilometrów, głosy po wodzie niosły się daleko. W pierwszym momencie myślałem, że to gdzieś za ścianą komuś „odbiło” i nastawił muzykę na pełny regulator. I zamierzałem przywołać go ostro do porządku. Niestety, myliłem się… O dalszym śnie nie było już mowy. Z wielu obiektów sakralnych na jeziorze Inle, na zobaczenie szczególnie zasługują co najmniej cztery.Pagoda Phaung Daw Oo jest głównym obiektem całego zespołu sakralnego. Znajduje się on w wiosce Tha Lay i jest najświętszym miejscem dla buddystów w tym regionie kraju. To bicie tutaj w bębny, gongi i dzwony oraz modły obudziły mnie przed świtem. Wchodzi się do niej z czterech stron świata, oczywiście na cały teren boso.
W centralnym miejscu obszernego wnętrza stoi słynny, pokryty i nadal pokrywany złotem Budda o Czterech Twarzach. W rzeczywistości są to cztery zespolone posągi Oświeconego. Wewnątrz są też duże ołtarze oraz liczne inne posągi nie tylko Buddy. W pagodzie spotkałem też trochę modlących się wiernych, chociaż było to wczesne popołudnie powszedniego dnia.Poza tą dużą pagodą, w całym tym zespole sakralnym znajduje się w nim kilka mniejszych. A także stupy, posągi i figury wewnątrz oraz na zewnątrz budowli. Niezwykłą okazała się drewniana pagoda zakotwiczona w specjalnie zbudowanym hangarze. Bogato zdobiona i złocona, ustawiona na dwu zespolonych ze sobą łodziach.
Przed nią stoi ogromny, kilkumetrowej wysokości, złocony posąg ptaka przypominający siedzącą kokoszkę. To jedna z tutejszych osobliwości. Na lądzie, na południowy zachód od tafli jeziora, tuż za wioską, stoi klasztor i pagoda Shwe in Dein. A w jego pobliżu około tysiąca stup zbudowanych w tym miejscu w ciągu paru wieków.Kompleks kilkudziesięciu strzelistych, białych stup z charakterystycznymi zakończeniami, a także kilka stojących obok nich pagód, mijałem płynąc łodzią przez jezioro. W jego południowo zachodniej części na wodzie wznosi się inny klasztor: żeński Nga Phe Khaung. Bardziej znany jako Jumping Cat Monastery – Klasztor Skaczących Kotów.
Słynny z tego, że mniszkom udało się – i jest to kontynuowane – wytresować te domowe zwierzęta. Skaczą one przez obręcze i wykonują różne sztuczki nie gorzej niż ich pobratymcy, cyrkowe lwy. A pokazy tresury kotów ściągają to mnóstwo turystów. Nie tylko dla nich warto jednak odwiedzić ten klasztor.
W jego przestronnym, wysokim drewnianym wnętrzu, z dachem wspartym na wysokich słupach, jest kilkanaście ołtarzy o bardzo różnych kształtach. Z zabytkowymi posągami Buddy wykonanymi w stylach szańskim, tybetańskim, pagańskim oraz awańskim.Również do tego klasztoru przypływa się łodziami, a z jego tarasu roztacza się widok na pływające ogrody i plantacje warzyw. Jezioro Inle jest także doskonałym punktem wypadowym do kolejnego, niezwykłego miejsca, lasu prawie 2,5 tysiąca stup Kakku. Ale o nim napiszę już w kolejnym reportażu.
Zdjęcia autora




