
Na pierwszym planie zaś trochę pożółkłą łąkę przecięta wstęgą asfaltowej ścieżki. W lesie tym nie ma jednak drzew. W równych szeregach stoją, jedna obok drugiej, smukłe, strzeliste stupy.
Zakończone założonymi na ich szczyty szpiczastymi, ażurowymi czapami – hełmami z metalu i przyczepionymi do nich tysiącami dzwoneczków. To Kakku, jedno z najbardziej magicznych, niezwykle pięknych i pełnych uroku miejsc w Birmie.

Buntowniczego, chociaż o dużej, wywalczonej sobie autonomii. Nawet z własną flagą, przedmiotem dumy. Kolor żółty na niej symbolizuje buddyzm. Zielony tutejszą przyrodę. Zaś czerwony oczywiście krew. Żeby nie było wątpliwości: męczenników Szan. Do granicy z Tajlandią jest stąd w linii prostej nieco ponad 100 km. Góry zaś, to tereny upraw maku, z którego wytwarza się opium.

Mimo drastycznych kar za ich sprzedaż i posiadanie. Kakku leży z dala od głównych szlaków turystycznych Birmy. Dlatego dociera tu niewielu turystów i buddyjskich pątników. Zaledwie po 2-3 tysiące rocznie, co jest błogosławieństwem dla tego miejsca. Bez tłumów „zaliczających” kolejną atrakcję. Oazy spokoju, ciszy, warunków do kontemplacji.
Przyjechać tu można ponadto wyłącznie z miejscowym przewodnikiem. Wynajmowanym w stolicy stanu, mieście Taunggyi, co stanowi dodatkowe utrudnienie i koszt. Jest to więc, mimo niewielkich odległości na mapie, w praktyce całodzienna wyprawa. A tego już nie przewidują, może na szczęście, programy większości światowych biur podróży.

Dosyć nowoczesną, przynajmniej w centrum, architekturą. Siedzibami urzędów, instytucji, banków. Bez znaczących zabytków, ale zobaczenia bazaru nie mogliśmy sobie odmówić. Oprócz części z warzywami, owocami, a także rybami, drobiem, serami, jajkami i innymi artykułami spożywczymi, jest na nim także duży dział przemysłowy z dominującymi artykułami Made in China. Nawet najprostszymi.

Sfotografowałem niemowlaka trzymanego przez matkę i wychylającego się z zaciekawieniem z okna autobusu. Grupki jadących na pudłach ciężarówek i machających nam podróżnych. Młodą buddyjską mniszkę w jasno różowej szacie, pomarańczowym, złożonym ręczniku na czubku głowy oraz z dużą torbą na jałmużnę. Dawaną przede wszystkim w naturze: jarzynach, owocach, chlebkach, jajkach.
Zrobiłem też trochę zdjęć sprzedawców i bazarowych scenek. Nabywców było bowiem sporo. Zaś ruch drogowy w okolicach bazaru i w centrum miasta duży. Z dominującymi motocyklami, kierowanymi często również przez młode dziewczyny wożące swoich chłopaków z tyłu. W pewnym momencie doznałem lekkiego szoku, gdy niemal najechał na mnie birmański motocyklista w… hitlerowskim hełmie.

Podobno ciekawie w mieście jest podczas dorocznych festiwali, które stanowią jego główną atrakcję. Niestety, trafiliśmy na zwykły dzień powszedni. W kilkupiętrowym budynku siedziby lokalnych władz, swoje biuro ma również firma Golden Island Cottages. Oprócz sieci hoteli zajmuje się ona także przewodnictwem po jeziorze Inle i kompleksie stup Kakku.
Przydzielona nam przewodniczka – bez takiej opieki wyjazd do Kakku jest wykluczony, okazała się sympatyczną młodą dziewczyną z ludu Pa-Oh. Mówiącą nieźle po angielsku, ubraną w ciemną suknię i narodowe nakrycie głowy. Pomarańczową, kraciastą chustę przypominającą trochę turban, ale opadającą na boki.

Droga była bowiem fatalna, chociaż musieliśmy się zatrzymywać przy szlabanach i budkach, w których od kierowcy pobierano… opłatę drogową. Gdy dotarliśmy do celu, okazało się, że niedawno, na szczęście dosyć daleko od lasu stup, wybudowano całkiem przyzwoitą restaurację Hlaing Konn. Można w niej zarówno coś zjeść i wypić, jak i odpocząć po trudach zwiedzania.

Jest jednak prawdopodobne, że powstały one, a przynajmniej wiele z nich, znacznie później. Ogromna większość tych stup ma przepiękny, strzelisty kształt, unikalny dla tego regionu. Stojące w równych szeregach z oddali wyglądają jak bliźniacze. I rzeczywiście wiele jest podobnych do siebie. Mają masywne podstawy na planie kwadratu. Na nich stoją właściwe budowle.

Z nałożonymi, jak już o tym wspomniałem, na ich wierzchołki, ażurowymi, szpiczastymi, ładnie zdobionymi hełmami z dzwoneczkami. Ale trafiają się też stupy mniejsze, bez dolnych nisz. Jeszcze rzadziej przypominające grobowce bez wież. Lub nieco większe od pozostałych.

Wzmacnianie, czyszczenie, uzupełnianie braków i detali. Przy niektórych są tabliczki z nazwiskami fundatorów tej rewaloryzacji. Bo jest to proces długotrwały i kosztowny. Zachwycający jest widok zarówno całego tego kompleksu, jego części, jak i detali zdobnictwa poszczególnych budowli.

Wiele stup zdobią wykute w kamieniu figurki bóstw, strażników, mitycznych stworów, pół ludzi – pół zwierząt itp. uzupełniających bogactwo ornamentyki. Trafiam na niedawno odnowioną mniejszą stupę, ale ustawioną na grzbiecie słonia, dzięki czemu jest wyższa od innych. Przy czym słoń wykuty został w kamieniu białym, zaś górująca nad nim wieża w piaskowo-żółtawym.

Chłonąć magię tego niezwykłego miejsca w ciszy i spokoju, mąconych tylko cichym dźwiękiem dzwoneczków poruszanych wiaterkiem hen, na szczytach tych budowli. Zaglądać do nisz i wnęk, aby obejrzeć umieszczone w nich posążki. Wszystko bez tłumów, turystycznego zgiełku. Niestety, chociaż zostałbym tu nawet na dłużej, nie jestem sam.

Może sam, na trochę dłużej. Ale czy za parę lat, gdy i ten kraj zaczną zadeptywać tłumy turystów, odnajdę jeszcze ciszę, magię i niezwykły urok lasu stup Kakku? Pragnę w to wierzyć. Masowa turystyka ma jednak swoje ogromne wady i minusy. Wracam więc do innej rzeczywistości. Czekają mnie przecież jeszcze dalsze atrakcje w tym niepowtarzalnym, jak na razie, kraju.
Zdjęcia autora