Z oddali wygląda to jak zwarty, wyłaniający się z płaskowyżu niewielki, kamienny las. Lub szeregi ogromnych żołnierzy z bagnetami na karabinach. W tle widzę góry i błękitne niebo pokryte białymi obłokami.
Na pierwszym planie zaś trochę pożółkłą łąkę przecięta wstęgą asfaltowej ścieżki. W lesie tym nie ma jednak drzew. W równych szeregach stoją, jedna obok drugiej, smukłe, strzeliste stupy.
Zakończone założonymi na ich szczyty szpiczastymi, ażurowymi czapami – hełmami z metalu i przyczepionymi do nich tysiącami dzwoneczków. To Kakku, jedno z najbardziej magicznych, niezwykle pięknych i pełnych uroku miejsc w Birmie.
Najliczniejszy w świecie zwarty kompleks tych kultowych budowli. Według legendy, w III wieku p.n.e. gdy je zbudowano, stało ich tu ponad 7,6 tysiąca. Do naszych dni zachowało się dokładnie 2478. Można tu przyjeżdżać – dotyczy to również Birmańczyków – dopiero od niedawna. Kakku znajduje się bowiem na terenach ludu Pa-Oh w południowej części największego birmańskiego, górskiego stanu Szan ( Shan ).
Buntowniczego, chociaż o dużej, wywalczonej sobie autonomii. Nawet z własną flagą, przedmiotem dumy. Kolor żółty na niej symbolizuje buddyzm. Zielony tutejszą przyrodę. Zaś czerwony oczywiście krew. Żeby nie było wątpliwości: męczenników Szan. Do granicy z Tajlandią jest stąd w linii prostej nieco ponad 100 km. Góry zaś, to tereny upraw maku, z którego wytwarza się opium.
To, po Afganistanie, drugie pod tym względzie miejsce na świecie. Gdy przed kilku laty byłem na północy Tajlandii, w Złotym Trójkącie nad Mekongiem u zbiegu jej granicy z Birmą i Laosem, zwiedziłem tamtejsze Muzeum Opium. A gdy tylko przekroczyłem most graniczny z Mae Sai do birmańskiego miasteczka Tachilek, natychmiast zostałem zasypany propozycjami kupienia „dragów”.
Mimo drastycznych kar za ich sprzedaż i posiadanie. Kakku leży z dala od głównych szlaków turystycznych Birmy. Dlatego dociera tu niewielu turystów i buddyjskich pątników. Zaledwie po 2-3 tysiące rocznie, co jest błogosławieństwem dla tego miejsca. Bez tłumów „zaliczających” kolejną atrakcję. Oazy spokoju, ciszy, warunków do kontemplacji.
Przyjechać tu można ponadto wyłącznie z miejscowym przewodnikiem. Wynajmowanym w stolicy stanu, mieście Taunggyi, co stanowi dodatkowe utrudnienie i koszt. Jest to więc, mimo niewielkich odległości na mapie, w praktyce całodzienna wyprawa. A tego już nie przewidują, może na szczęście, programy większości światowych biur podróży.
Wypad do Kakku rozpoczęliśmy nad jeziorem Inle. Zaraz za miasteczkiem Shwenyaung rozpoczęły się serpentyny i ostre podjazdy. Jezioro leży bowiem na wysokości 899 m n.p.m. A to najważniejsze nad nim miasteczko niewiele wyżej. Zaś stolica stanu Szan, półmilionowe Taunggyi, na prawie 1,5 tys. metrów. Jak na Birmę jest to duże miasto. Z szerokimi głównymi ulicami.
Dosyć nowoczesną, przynajmniej w centrum, architekturą. Siedzibami urzędów, instytucji, banków. Bez znaczących zabytków, ale zobaczenia bazaru nie mogliśmy sobie odmówić. Oprócz części z warzywami, owocami, a także rybami, drobiem, serami, jajkami i innymi artykułami spożywczymi, jest na nim także duży dział przemysłowy z dominującymi artykułami Made in China. Nawet najprostszymi.
Chociaż trafiłem i na miejscowe wyroby. W sumie jednak nie stanowi on czegoś ciekawego. Nie dostrzegłem żadnej prawdziwej egzotyki. Poza ludźmi. Ciekawe typy. Sporo kobiet w strojach regionalnych. Jak wszędzie w tym kraju przesympatyczne dzieci. Cudzoziemców pozdrawiają machaniem rąk. Przyuczane są do tego od wczesnego dzieciństwa.
Sfotografowałem niemowlaka trzymanego przez matkę i wychylającego się z zaciekawieniem z okna autobusu. Grupki jadących na pudłach ciężarówek i machających nam podróżnych. Młodą buddyjską mniszkę w jasno różowej szacie, pomarańczowym, złożonym ręczniku na czubku głowy oraz z dużą torbą na jałmużnę. Dawaną przede wszystkim w naturze: jarzynach, owocach, chlebkach, jajkach.
Zrobiłem też trochę zdjęć sprzedawców i bazarowych scenek. Nabywców było bowiem sporo. Zaś ruch drogowy w okolicach bazaru i w centrum miasta duży. Z dominującymi motocyklami, kierowanymi często również przez młode dziewczyny wożące swoich chłopaków z tyłu. W pewnym momencie doznałem lekkiego szoku, gdy niemal najechał na mnie birmański motocyklista w… hitlerowskim hełmie.
Okazało się, że jest to bardzo modny tu, plastikowy kask motocyklowy. Z hitlerowską „gapą” – orłem z długimi, rozłożonymi na boki skrzydłami nad czołem oraz trzymanym w szponach wieńcem ze swastyką. I drugą, dużą, na białej tarczy nad lewym uchem motocyklisty. No cóż, Birmańczycy nie mają z nimi żadnych skojarzeń. Poza może swastyką, która w tym regionie świata jest symbolem szczęścia…
Podobno ciekawie w mieście jest podczas dorocznych festiwali, które stanowią jego główną atrakcję. Niestety, trafiliśmy na zwykły dzień powszedni. W kilkupiętrowym budynku siedziby lokalnych władz, swoje biuro ma również firma Golden Island Cottages. Oprócz sieci hoteli zajmuje się ona także przewodnictwem po jeziorze Inle i kompleksie stup Kakku.
Przydzielona nam przewodniczka – bez takiej opieki wyjazd do Kakku jest wykluczony, okazała się sympatyczną młodą dziewczyną z ludu Pa-Oh. Mówiącą nieźle po angielsku, ubraną w ciemną suknię i narodowe nakrycie głowy. Pomarańczową, kraciastą chustę przypominającą trochę turban, ale opadającą na boki.
I, podobnie jak niemal wszystkie kobiety i dziewczęta, nawet małe dziewczynki w Birmie, z policzkami, czołem i nosem pokrytym jasną glinką. Konserwującą skórę, a na pewno chroniącą przed palącymi promieniami słońca. Ze stołecznego Taunggyi do Kakku jest zaledwie 43 kilometrów. Ale pokonanie ich niewielkim autobusem zajęło nam prawie dwie godziny.
Droga była bowiem fatalna, chociaż musieliśmy się zatrzymywać przy szlabanach i budkach, w których od kierowcy pobierano… opłatę drogową. Gdy dotarliśmy do celu, okazało się, że niedawno, na szczęście dosyć daleko od lasu stup, wybudowano całkiem przyzwoitą restaurację Hlaing Konn. Można w niej zarówno coś zjeść i wypić, jak i odpocząć po trudach zwiedzania.
Mnie, niestety, przeznaczonego na nie czasu nie starczyło nawet aby zobaczyć wszystkie warte tego stupy i ich niezliczone detale. Według miejscowych przekazów, ten las stup – obiektów sakralnych, w których z reguły umieszczane są jakieś relikwie, wybudowali buddyjscy misjonarze z Indii. Przybyli tu podobno w czasach panowania tam, w III wieku p.n.e., wielkiego cesarza Asioki.
Jest jednak prawdopodobne, że powstały one, a przynajmniej wiele z nich, znacznie później. Ogromna większość tych stup ma przepiękny, strzelisty kształt, unikalny dla tego regionu. Stojące w równych szeregach z oddali wyglądają jak bliźniacze. I rzeczywiście wiele jest podobnych do siebie. Mają masywne podstawy na planie kwadratu. Na nich stoją właściwe budowle.
W dolnych częściach, na coraz węższych ku górze poziomach, coś rodzaju kaplic ze zorientowanymi na cztery strony świata niszami. W wielu z nich, chociaż daleko nie wszystkich, stoją posążki Buddy. Nad tymi masywnymi dolnymi częściami stup górują wysokie, strzeliste wieże zbudowane na planie koła.
Z nałożonymi, jak już o tym wspomniałem, na ich wierzchołki, ażurowymi, szpiczastymi, ładnie zdobionymi hełmami z dzwoneczkami. Ale trafiają się też stupy mniejsze, bez dolnych nisz. Jeszcze rzadziej przypominające grobowce bez wież. Lub nieco większe od pozostałych.
W części centralnej oraz najbardziej oddalonej od głównego wejścia do tego lasu stup znajduje się kilka wielkich budowli tego typu pomalowanych na biało. Bo te dominujące wykute zostały w kamieniu. Dawno nie czyszczone szare, a nawet poczerniałe od deszczów. Odnowione w kolorze piaskowo – różowym. Trwa bowiem, i to chyba od lat sądząc z ilości już w pięknym stanie, rewaloryzacja tych stup.
Wzmacnianie, czyszczenie, uzupełnianie braków i detali. Przy niektórych są tabliczki z nazwiskami fundatorów tej rewaloryzacji. Bo jest to proces długotrwały i kosztowny. Zachwycający jest widok zarówno całego tego kompleksu, jego części, jak i detali zdobnictwa poszczególnych budowli.
To bowiem, co z pewnej odległości wydaje się identyczne, jak z taśmy produkcyjnej, oglądane z bliska jest zupełnie inne. Nagle okazuje się, że w przepięknie wykutym, przypominającym gałęzie lub liście portalu nad niszą, głównym elementem zdobniczym jest ptak z rozłożonymi skrzydłami na tle koła. Lub zając. A nawet koń czy świnia.
Wiele stup zdobią wykute w kamieniu figurki bóstw, strażników, mitycznych stworów, pół ludzi – pół zwierząt itp. uzupełniających bogactwo ornamentyki. Trafiam na niedawno odnowioną mniejszą stupę, ale ustawioną na grzbiecie słonia, dzięki czemu jest wyższa od innych. Przy czym słoń wykuty został w kamieniu białym, zaś górująca nad nim wieża w piaskowo-żółtawym.
W innych miejscach dostrzegam nowiutkie figurki lub inne detale wstawione w zniszczone miejsca jeszcze nie oczyszczonej większej całości. I zaniedbane, nawet częściowo popękane, jak u nas grobowe rzeźby na niektórych cmentarzach. Oglądać to można godzinami. Zachwycać harmonią i precyzją detali. Delektować artyzmem dawnych mistrzów dłuta.
Chłonąć magię tego niezwykłego miejsca w ciszy i spokoju, mąconych tylko cichym dźwiękiem dzwoneczków poruszanych wiaterkiem hen, na szczytach tych budowli. Zaglądać do nisz i wnęk, aby obejrzeć umieszczone w nich posążki. Wszystko bez tłumów, turystycznego zgiełku. Niestety, chociaż zostałbym tu nawet na dłużej, nie jestem sam.
Minął czas przeznaczony na zwiedzanie, grupa już się niecierpliwi. Trzeba wracać do innego świata. Chociaż jest to jedno z najpiękniejszych, najbardziej mistycznych miejsc, w których byłem nie tylko w Birmie. Mimo iż w tym kraju widziałem już tak wiele wspaniałych i zachwycających. Chciałbym tu jeszcze kiedyś wrócić.
Może sam, na trochę dłużej. Ale czy za parę lat, gdy i ten kraj zaczną zadeptywać tłumy turystów, odnajdę jeszcze ciszę, magię i niezwykły urok lasu stup Kakku? Pragnę w to wierzyć. Masowa turystyka ma jednak swoje ogromne wady i minusy. Wracam więc do innej rzeczywistości. Czekają mnie przecież jeszcze dalsze atrakcje w tym niepowtarzalnym, jak na razie, kraju.
Zdjęcia autora