Nasza największa rzeka, całkiem pokaźna również w skali europejskiej, praktycznie nie odgrywa żadnej roli w turystyce. Nadwiślańskie miasta, w pierwszym rzędzie Warszawa, odwrócone są do niej plecami. Inaczej, niż dzieje się to w innych stolicach, że wspomnę o Berlinie, Budapeszcie, Paryżu, Pradze czy Rzymie. Plany zmiany tego stanu rzeczy pozostają ciągle na papierze.
Biała flota, która jeszcze kilkadziesiąt lat temu stanowiła atrakcję odbywając rejsy np. między stolicą i Płockiem, już nie pływa. Szlak wodny jest w dosyć opłakanym stanie, czego przyczyną jest nie tylko tegoroczna susza i rekordowo niski poziom wody. Tymczasem Wisła jest niezwykle atrakcyjna, przy czym – poza bardzo wąskim gronem wodniaków – zupełnie z tej strony nieznana.
Mogli o tym przekonać się dziennikarze i przedstawiciele firm turystycznych, którzy przyjęli zaproszenie Mazowieckiej Regionalnej Organizacji Turystycznej do udziału w programie wizyty studyjnej „Odkryj Wisłę” zorganizowanej przez niedawno powstałą fundację „Szerokie Wody”. Pływałem już po wielu rzekach świata, w tym największych: Amazonce i Nilu oraz Gangesie, Mekongu, Irawadi. Po rzekach chińskich, meksykańskich, tajlandzkich z Menamem i Kwai, czy w dżungli Borneo.
Z PERSPEKTYWY POZIOMU WODY
I wszystkich najważniejszych europejskich – od Wołgi, Dniepru i Dunaju – po Gwadianę i Tag. O Dniestrze, Łabie, Niemnie, Sekwanie, Szprewie, Wełtawie i wielu innych już nie wspominając. Ale ten dwudniowy rejs po Wiśle tradycyjną „pychówką” z wiosłami, żaglem rozprzowym i wspomagającym silnikiem, z Warszawy przez Modlin do Czerwińska, odkrył przede mną i pozostałymi uczestnikami tej podróży zupełnie nieznany wiślany świat.
Pływałem już co prawda przed laty stateczkami białej floty między Płockiem i Warszawą oraz po innych odcinkach rzeki, ale było to coś zupełnie innego. Oglądanie Wisły, jej brzegów oraz niezliczonych wysp, kęp i łach w jej nurcie z poziomu niemal wody, to zupełnie inny wymiar. Tradycyjne łodzie pychowe – popychane, a w praktyce odpychane od brzegów i mielizn wiosłami, nazywane powszechnie pychówkami są płaskodenne, o bardzo niskich burtach.
Mają długość 10 – 11 metrów, szerokość 1,6 – 1,8 m z ławami w poprzek, prostokątny żagiel o powierzchni do 20 m² i silnik wspomagający. Niezbędny, gdy wiatr jest słaby lub przeciwny, a także podczas płynięcia pod prąd.
Dawne tradycje pływania tego rodzaju łodziami, już nie jako środkiem transportu towarów, ale w celach relaksowo – turystycznych, odtwarza obecnie grono ich pasjonatów.Powołali wspomnianą na wstępie fundację, mają ambitne plany „skazane”, nie tylko moim zdaniem, na powodzenie.
Bo tak atrakcyjnej oferty wodniackiej na Wiśle po prostu nie ma. W tajniki tego typu łodzi oraz pływania nimi, a także zamierzeniach fundacji, wprowadzili nas sternicy – co podkreślali z dumą z posiadania tego stopnia żeglarskiego, Andrzej Stański – dla przyjaciół i załogi, nawet tak okolicznościowej jak my – po prostu Andrzej. I Piotr – również używający na wodzie tylko imienia – Jedynasiak. Prezes Fundacji „Szerokie wody”. Obaj z doświadczeniem żeglarskim na morzu i jeziorach, zdecydowali się jednak obecnie na Wisłę.
AMBITNE PLANY FUNDACJI „SZEROKIE WODY”
Łodzie „pychówki” nie są drogie. Jedna kosztuje około 8,5 tys. zł. Pełna cena zależy jednak od silnika. Używany Yamacha kosztuje od 1,5 – 2 tys. zł. Nowy około 10 tysięcy. Bazą tych na których pływają nasi gospodarze – w rejsie uczestniczy jeszcze jeden sternik, a zarazem właściciel łodzi, też Piotr oraz członek załogi i gitarzysta Konrad – jest Port Czerniakowski.
– Fundacja „Szerokie wody” – mówi mi Andrzej – dopiero powstała. Z naszych prywatnych środków. Dotychczas pychówkami pływaliśmy po Wiśle tylko rekreacyjnie, z rodziną i przyjaciółmi. Chcemy jednak spopularyzować to jako jeden z wariantów turystyki oraz ożywić największą polską rzekę. Od maju 2013 roku zamierzamy organizować parogodzinne lub parodniowe rejsy dla chętnych na odcinku warszawskim i w górę oraz w dół Wisły.
Jeszcze nie skalkulowaliśmy kosztów udziały w nich, ogłosimy to wkrótce. Bardzo ciekawe są odcinki rzeki w dół, do Modlina, Zakroczymia, Czerwińska i Wyszogrodu. A także pod prąd do Góry Kalwarii przez rezerwat Wyspy Zawadowskiej. Chyba niewielu ludzi wie, że oba brzegi rzeki od Wilanowa do Góry Kalwarii to Łużyce w których mieszkają Łużycoki. Z własną, zanikająca gwarą, zwyczajami, kuchnią.
Chcemy popularyzować ten region leżący tak blisko stolicy. Zamierzamy organizować zarówno krótkie, parogodzinne wycieczki, jak i dłuższe typu trekingowego. Z gotowaniem posiłku na wiślanych wysepkach i kępach oraz noclegami na nich. Z takimi atrakcjami kulinarnymi jak kociołek zupy rybnej lub fasolowej, rybami pieczonymi na ruszcie, serem, miodami itp.
W Zakroczymiu mamy zaprzyjaźnionego rybaka wiślanego który łowi w rzece łososie – rekordowy miał 11 kg wagi, sumy, certy oraz brzany. Z rybami na nasze potrzeby nie będzie więc problemów.
A dla tych turystów, którym nie będzie odpowiadać nocowanie w namiotach pośrodku wiślanego nurtu, przewidujemy również z noclegami w hotelach.
SZKÓŁKA ŻEGLARSTWA WIŚLANEGO
Drugim nurtem działalności fundacji będzie weekendowa szkółka tradycyjnego żeglarstwa wiślanego dla wszystkich chętnych. Również ona rozpocznie zajęcia w maju przyszłego roku. Chcemy „zarazić” naszym zainteresowaniem Wisłą i pływaniem po niej jak najwięcej ludzi, zwłaszcza młodzieży. I ożywić rzekę, a w konsekwencji wzmożonego na niej ruchu wymusić działania umożliwiające bezpieczną i wygodniejszą niż obecnie żeglugę.
Dodam, że o tym, jak bardzo zaśmiecony jest nurt rzeki i jak urzędniczy stosunek do niej panuje w urzędach odpowiedzialnych za gospodarkę wodną, mieliśmy przekonać się wkrótce. Nasz rejs rozpoczął się na Płycie Czerniakowskiej, gdyż w Porcie Czerniakowskim trwają modernizujące go prace. Najpierw krótka prezentacja żeglarzy i uczestników oraz informacja o warunkach bezpieczeństwa na wodzie.
Następnie załadunek łodzi i rozwijanie żagli. Niestety, przy przepięknej słonecznej pogodzie, ale bez wiatru, hamowałyby one tylko łodzie. Trzeba było zdać się na silniki. Odcumowujemy, odpychamy się od brzegu wiosłami, powoli ruszamy z nurtem. Brzegi Wisły z niezbyt wysokiego obecnie poziomu jej wody, wyglądają jeszcze ciekawiej niż z otaczających je ulic czy mostów.
Przepływamy pod Mostem Poniatowskiego obok Stadionu Narodowego na prawym brzegu. Następnie pod mostem Świętokrzyskim, obok Centrum Kopernika i Starówki na lewym. Pod Gdańskim obok Cytadeli, później koło klasztoru na Bielanach, z którego widać tylko wieże. A na prawym brzegu koło Portu Praskiego i elektrociepłowni na Żeraniu.
Sternicy uważnie obserwują nurt. Nawet ustawione w nim boje nie gwarantują dobrej orientacji w stanie wody. Tym bardziej, że – to coś niewyobrażalnego w Europie – na mostach nie ma znaków informujących pod którym z przęseł płynie główny nurt !
KTO POGONI URZĘDASÓW?
Pojawiają się one dopiero na Moście Północnym Marii Skłodowskiej – Curie. Ale wcześniej, na wysokości Żerania, mija nas płynąca pod prąd łódź obładowana zdemontowanymi bojami. Andrzej, z którym płynę, jest zbulwersowany: przecież żegluga na Wiśle trwa do grudnia, a przynajmniej do pierwszych mrozów i pojawienia się lodu.
Tymczasem mamy piękną, złotą jesień, która może trochę zaskakuje w trzeciej dekadzie października. Ale jeszcze bardziej decyzja jakiegoś urzędasa – geniusza, żeby nie powiedzieć brutalnie: durnia – który już polecił zdemontować boje. Dalsza droga staje się jeszcze trudniejsza. Sternicy naszych łodzi uważnie patrzą w nurt.
Często płyną jak slalomem od jednego brzegu do drugiego, wypatrując mielizn, kamieni, wbitych w dno i przez nikogo nie usuwanych pni drzew. Wyglądających niekiedy jak prehistoryczne stwory. Dopiero podczas takiego rejsu widać, jak bardzo zaniedbany jest nurt Wisły. Żadnego urzędnika odpowiedzialnego za gospodarkę wodną chyba to w ogóle nie obchodzi. Kto nimi nareszcie i skutecznie potrząśnie?
Może któryś z nich powinien nareszcie wylecieć z pracy „w uznaniu takich zasług” i poszukać sobie innego zajęcia? Płynąc mijamy od czasu do czasu wędkarzy „moczących” kije na brzegu. Rzadko jakąś niezagospodarowaną przystań, nie zachęcającą do przybicia. Coraz więcej wysp i kęp porośniętych niekiedy starymi drzewami, obecnie w przepięknych barwach jesieni.
A także piaszczysto – kamienistych łach zarośniętych krzakami i chwastami. Nie miałem, inni też, pojęcia, że jest ich aż tak wiele. Mnóstwo ptactwa, także dzikiego. Gdzieś w połowie drogi do Modlina przybijamy do jednej z wysp. Pora na posiłek. Sternicy rozstawiają trójnóg, na którym zawisa kociołek.
My – goście – zbieramy suche gałęzie i kawałki drewna wyrzuconego przez rzekę. Andrzej otwiera szklane słoje z przepysznym leczo przygotowanym przez żonę. Mamy zbyt mało czasu, aby jakiś posiłek gotować od podstaw. Musimy podgrzać już gotowy.
Z KOCIOŁKA NA BEZLUDNEJ WYSPIE
Wkrótce w kociołku bulgocze smakowite danie roztaczając zachęcające do jedzenia zapachy. Każdy podchodzi z miseczką, która szybko jest napełniana. Do tego łyżka i chleb. Po posiłku myjemy w wiślanej wodzie naczynia, odbijamy i płyniemy dalej. Brzegi są porośnięte, ale wyglądają na bezludne. W zasięgu wzroku nie ma żadnych zabudowań.
W pewnym momencie zauważam na szczycie piaszczystej skarpy prawego brzegu pełnej ptasich gniazd tabliczkę informującą, że w tym miejscu znajduje się rezerwat przyrody Łachy Brzeskie. Po ponad 4 godzinach podróży, wliczając w to przerwę obiadową na wyspie, widać most, a następnie Twierdzę Modlin. To cel naszego pierwszego dnia rejsu.
Omijamy ruiny dawnego Spichlerza, który już sprzedany czeka na adaptację do nowej roli. Wpływamy w ujście Bugo – Narwi. Cumujemy w przystani w pobliżu mostu kolejowo – drogowego. Obiad w restauracji, po nim aż do godzin wieczornych zwiedzanie Twierdzy. Pisałem o niej dosyć szczegółowo w lipcu br. Nic się w niej od tamtej pory nie zmieniło.
Mimo ( a może dlatego, bo wpisana jest do rejestru zabytków) iż stanowi unikat skali europejskiej, nadal nie ma na nią nabywcy. Zainteresowanych odsyłam do tamtego tekstu. Po kolacji nocleg w hotelu „Royal” w jaki przekształcono historyczną pralnię garnizonową. Drugi dzień rejsu rozpoczynamy już jak starzy wiślani żeglarze. Pogoda nadal fantastyczna. Widoki relaksujące.
Na nowym moście przez Wisłę w Modlinie prawidłowe oznaczenie głównego nurtu. Boje są na swoich miejscach. Na tym odcinku rzeki jeszcze ich nie usunięto. Ale to tylko częściowo ułatwia żeglowanie. Nurt Wisły jest kapryśny, konieczna jest stała jego obserwacja.
Ze sprawdzaniem wiosłami głębokości wody, niekiedy odpychaniem się nimi od mielizn. Pojawił się niewielki wiatr. Rozwijamy żagle rozprzowe. Część drogi odbywamy z „napędem hybrydowym”: żagle, nurt rzeki, niekiedy wspomaganie silnikiem. Mijamy Zawichost, na tym odcinku wędkarzy spotykamy przede wszystkim na łódkach.
KONRAD Z GITARĄ I CZERWIŃSK
W południe, po przybiciu do którejś kolejnej wyspy przerwa na gorący posiłek – tym razem pyszną zupę fasolową. Każdy już zna swoją rolę, wszystko idzie sprawnie. Później znowu slalomy po szerokiej w tych miejscach rzece. Główkowanie sterników, z której strony mijać następne wyspy. Bywa i tak, że my mijamy je z lewej, a druga łódź z prawej strony.
Przy czym nas w chwilach wolnych od sprawdzaniem wiosłem głębokości wody i odpychania łodzi od mielizn zabawia Konrad grając na gitarze. Ma dobry dzień, bogaty repertuar. To dodatkowa atrakcja. Niestety, wszystko ma swój kres. Na horyzoncie pojawiają się dwie romańskie wieże zabytkowego klasztornego kościoła w Czerwińsku. Przybijamy do brzegu.
Jeszcze tylko zwiedzenie tego sanktuarium maryjnego – ale to już inny temat, napiszę o nim wkrótce. Późny obiad, pożegnanie z naszymi sternikami i powrót wieczorem mikrobusem do Warszawy. Rejs i cały program okazały się wyjątkowo ciekawe, warte polecenia innym. Wkrótce Fundacja „Szerokie wody” będzie mieć własną stronę internetową.
A na niej m.in. informacje o przygotowywanych rejsach i szkółce żeglarstwa wiślanego. Nie mam wątpliwości, że cieszyć się będzie dużym zainteresowaniem. Nasi gospodarze okazali się bowiem nie tylko świetnymi żeglarzami – sternikami, ale również ludźmi towarzyskimi, łatwymi w kontaktach. A to przecież jest nie mniej ważne, niż ciekawy program imprezy turystycznej.
Zdjęcia autora