Kiedy znajdziesz się w Marakeszu, musisz koniecznie odwiedzić plac Jemaa el Fna. Jest to miejsce przedziwne, na którym prawdziwe życie rozpoczyna się o zachodzie słońca atakując wszystkie nasze zmysły. Wzrok napawamy egzotycznymi strojami, węch zapachami z prowizorycznych kuchni, słuch dźwiękami trąbek zaklinaczy węży. Dotykamy miękkich dywanów, smakujemy migdałów, orzeszków ziemnych i gotowanych warzyw.Czy to wystarczy? Ruszajmy więc w tłum. Marakesz jest czwartym co do wielkości miastem Maroka. Powstał pod koniec XI wieku i szybko stał się stolicą imperium arabskiego, które wkrótce zajęło obszary od Algierii po wybrzeża Atlantyku i od rzeki Ebro w Europie do rzeki Senegal w Afryce. Stara część miasta (medina) wygląda tak samo jak przed wiekami – niskie domy z maleńkimi oknami lub pozbawione ich (by zapewnić mieszkańcom odosobnienie i ciszę), wąskie zatłoczone uliczki, meczety z wysokimi minaretami, z których muezini nawołują do modlitwy pięć razy dziennie, ogrody za wysokimi murami i ludzie ubrani tradycyjnie w białe lub pasiaste dżillaby, haiki, turbany. Czarczafy zakrywające twarz mężatek, osły taszczące na grzbietach ciężkie tobołki czy barwnie odziani sprzedawcy wody z pozawieszanymi na szyi miedzianymi szklaneczkami przenoszą nas w odległe czasy. Każdy odwiedzający Marakesz ma swoje ulubione miejsca. Dla jednych są to pałace królewskie, dla innych meczety, czy grobowce jednej z panujących kiedyś dynastii. Na mnie największe wrażenie wywarł ogromny plac Jemaa el Fna – tętniące życiem centrum mediny. Dawno temu saadycki sułtan Ahmed el Mansur chciał zbudować na miejscu placu meczet Jemaa el Hana. Z powodu serii niefortunnych zdarzeń władca nie zdołał zrealizować swoich planów przed śmiercią. W związku z tym plac nazwano Jemaa el Fna czyli Meczet Ruin. W późniejszych czasach wystawiano tu na pokaz głowy straconych ofiar. Stąd też wzięło się tłumaczenie nazwy placu jako “stowarzyszenie umarłych”. Dzisiaj na placu nie widać żadnych oznak śmierci. Wręcz przeciwnie, życie aż kipi od nadmiaru ruchu, tańca, śpiewów, opowieści i handlu. Rankiem królują tu drobni rzemieślnicy – fryzjerzy, szewcy, dentyści, którzy rozstawiają swe prowizoryczne warsztaty i nawołują do korzystania z ich usług. Z przerażeniem oglądaliśmy wyrywanie zębów przy pomocy prymitywnych szczypiec, bez dezynfekcji i znieczulenia. Brr… Wraz ze wschodem słońca pojawiają się tu także sprzedawcy owoców i soku ze świeżych pomarańczy. Pomarańczowo – żółto – czerwone stragany wyglądają bajecznie, a mandarynki z gałązkami, na których widoczne są świeżutkie zielone liście kuszą swym smakiem i kolorem. Tylko kupować i jeść. Należy pamiętać o tym, że fotografować można tylko tych, którzy nie mają nic przeciwko temu. Zazwyczaj tych opornych przekonuje moneta 1-2 dirhamowa. Niektórzy bez tej opłaty zasłaniają się szczelnie, inni stają się agresywni – krzyczą, wymachują groźnie pięściami. Najchętniej fotografuje się sprzedawców wody ubranych w tradycyjny, czerwony strój z gór Rif ze słomkowym kapeluszem o szerokim rondzie. Noszą wodę w bukłaku z koziej skóry. Na szyi zaś na długim sznurku przywieszają kilkanaście złotych kubeczków, które wyglądają jak egzotyczny naszyjnik. Nie odważyłabym się napić tej wody, ale fotografowanie “nisiwodów” sprawia mi ogromną przyjemność. Wchodzimy w tłum otaczający zaklinaczy wężów. Aby obejrzeć to widowisko, znów należy wyjąć z kieszeni drobną monetę i rzucić na miskę leżącą tuż przy wijącym się wężu. Zaklinacze grają na małych trąbkach, a kobry podnoszą majestatycznie swe głowy. Nieraz zwierzęta są jednak tak znudzone tym codziennym spektaklem, że właściciele muszą je budzić z odrętwienia nadepnięciem na ogon. Jeśli widzowie nie okażą się zbyt hojni, miły zaklinacz zbliża się groźnie mając w rękach bardzo przekonywujący żywy argument. Treserzy lubią także pokazywać sztuczki z groźnymi skorpionami różnej wielkości. Lepiej się do nich nie zbliżać. Kilka kroków dalej delikatną “wężową” muzykę zagłuszają już dźwięki bębnów, które akompaniują ostremu klekotaniu kołatek. To gnaoua – czarni muzykanci dają przedstawienie. Ciemnoskórzy mężczyźni ubrani w długie białe koszule ganduras i czapki obszyte muszelkami, z których zwisają długie sznurki z frędzlami wirują i tańczą w rytm kołatek i bębnów. Najmłodszy z nich zbiera pieniądze od widowni, najstarszy przegania tych, którzy nie wrzucili do miski choćby marokańskiego grosika. Gnaoua należą ponoć do tajemniczego bractwa zajmującego się nocnym wywoływaniem duchów. Lepiej więc z nimi nie zadzierać. Uciekamy kilkanaście metrów dalej, gdzie ubrani w jaskrawe odzienia akrobaci formują żywe wieże, fikają koziołki w powietrzu i wyczyniają ze swoimi ciałami wszelkie cuda. Zupełnie, jakby zamiast kości mieli gumę. Akrobaci są członkami bractwa Sidi Aulad ou Moussa, które bardzo często występuje zarówno na ulicach jak i w renomowanych cyrkach europejskich. Jeśli nie chcesz błyskawicznie stracić całej zawartości portfela, nigdy nie daj się skusić na udział w jednej z licznych tutaj gier hazardowych. Pamiętaj, choćbyś widział, jak twoi poprzednicy wygrywają fortuny, ogranicz się najwyżej do patrzenia. Leżący na pudełku sznurek ma dwie pętelki, a zwycięża ten, kto odgadnie, która pętelka zaciśnie się, gdy pociągnie się za sznurek. Namówiony do gry, wahający się widz, wygrywa natychmiast 100 dirhamów (ok. 11 dolarów). Nie może jednak odejść z wygraną, bo byłoby to niehonorowo. Gdy jednak decyduje się na ucieczkę, ścigają go przekleństwa i groźby. Kolejny zakład jest zazwyczaj o 50 dirhamów i gracz traci połowę swej wygranej. Ponieważ prowadzący nie ma reszty, gracz musi grać dalej, niestety, ze stratą. Dalej już trzeba sięgnąć do portfela. Dobrze, gdy nie zniknie on wraz z prowadzącym grę. Uciekamy od szulerów, by posłuchać dziwnych opowieści tutejszych opowiadaczy. Szkoda, że nie rozumiemy arabskiego, bo historia jest zapewne zajmująca. Na dywaniku siedzi stary, brodaty mężczyzna w turbanie. Obok młodszy pokazuje kolorowe obrazki. Aż dziw, że w epoce telewizji satelitarnej i wideo, gawędziarze mają nadal tylu słuchaczy. Wokół dywanu zasiadają młodzi i starzy, otacza ich duży tłum stojących. Stary Arab rozpoczyna historię z tysiąca i jednej nocy. Widzowie patrzą uważnie na kolorowe obrazki. Niektórzy ze zdziwienia otwierają usta. Nikt się nie śmieje, nikt nie przeszkadza. W momencie największego napięcia gawędziarz mówi: “Nagle…” i wyciąga metalową miskę, do której sypią się dirhamy. Jeśli jest ich zbyt mało, stary człowiek milczy. Dobrze wie, że po chwili posypią się monety, bo każdy chce wiedzieć, co dalej stało się z biednym pasterzem, którego spotkała piękna i bogata księżniczka. Gdzie indziej grono widzów otacza ślepca, który przybywa na plac prowadzony przez młodego chłopca. Każdego ranka nieruchomy tłum słucha wygłaszanych przez niego monotonnym i jednoznacznym tonem lekcji proroka. A tu znowu komik rozśmiesza aż do łez zebranych widzów. Prawdziwy z niego sztukmistrz, a pomaga mu małpka fikająca kozły i wyciągająca łapki po orzechy. Dalej wróżbici i magicy, sprzedający amulety przeciwko “złemu oku”, przed którym tak bardzo zasłaniają swe twarze Arabki. Na końcu wielkie namioty – kawiarnie, gdzie można zarówno napić się mocnej kawy i miętowej herbaty jak i obciąć włosy czy brodę albo dać zarobić parę groszy wędrownemu czyścicielowi butów. Zmęczona całym tym widowiskiem idę na kawę do jednaj z kawiarń umiejscowionych na tarasach okalających plac budynków. Aby się tam dostać należy koniecznie zamówić jakiś napój, inaczej nie ma mowy o wejściu na tę platformę widokową. Słońce powoli zachodzi. Na plac Jemaa el Fna przybywa coraz więcej ludzi. Ktoś mówi, że bez turystów miejsce to przestałoby już istnieć. Nie wierzę w to, wszak w tłumie tylko garstka ludzi to turyści, reszta to miejscowi, którzy nie wyobrażają sobie sobotnio –niedzielnego wieczoru bez tych barwnych widowisk. Zwijają swe kramy handlarze, ale to nie koniec atrakcji. Oprócz różnorakich artystów, na scenę wkraczają kucharze. Na polowych kuchniach grzeje się tadżin, najpopularniejsza marokańska potrawa, duszone warzywa, kukurydza. Przekupnie z zupami i smażonymi rybami, a także z innymi smakołykami kuchni orientalnej, zapraszają zgłodniałych widzów do rozstawionych w mgnieniu oka stołów i ławek. Ja patrzę na to wszystko z tarasu, zamykam oczy i czuję, jakbym na czarodziejskim dywanie odleciała w odległe czasy, gdzie żyła królowa Szeherezada, słynny Ali Baba i jego rozbójnicy, sułtani i piękne księżniczki. Z marzeń wyrywa mnie handlarz kartek pocztowych i T-shirtów. Odprawiam go, bo zupełnie nie pasuje do całego tego baśniowego miasta. |