BEZDROŻA: INDONEZJA – PO DRUGIEJ STRONIE RAJU

IndonezjaIndonezja to największy wyspiarski kraj świata położony między oceanami: Indyjskim i Spokojnym. Ma ponad 1,9 mln km² powierzchni i z górą 260 mln mieszkańców. Cztery największe wyspy: Sumatra, Jawa, Borneo (dzielone z Malezją) i Sulawesi (Celebes) oraz ponad 17 tysięcy innych wysp. Około 300 grup etnicznych nawet z kilkoma rdzennymi językami każda. W użyciu ponad 700 języków obok urzędowego indonezyjskiego, niektóre nawet w kilku różnych narzeczach. Oficjalnie tylko kilka religii. Islam z 87% wyznawców. Chrześcijaństwo, łącznie do 10% ludności, głównie zielonoświątkowcy oraz inne nurty protestantyzmu i katolicyzm. Buddyzm, hinduizm, konfucjanizm. W rzeczywistości setki systemów wierzeń, rozmaitość bogów i bóstw. Przez biura podróży reklamowany jest jako turystyczny raj. Atrakcji jest w nim rzeczywiście mnóstwo. Na popularniej wyspie Bali plaże, góry i świątynie, zwłaszcza Taman Ayun i Tanah Lot. Jawa oferuje aktywne wulkany, buddyjskie i hinduskie świątynie Borobudur i Prambanan, pałace: Sułtana i Mang Kunegaran oraz parki narodowe. Sulawesi malowidła ścienne w prehistorycznych jaskiniach. Wyspa Komodo warany – ogromne jaszczury. Tawzangan bajkowe rafy koralowe na wyspie. Przykłady można mnożyć bez końca.

 

Ale na jakie takie poznanie tego kraju, nie mówiąc już o zrozumieniu jego różnorodności, nie starczyłoby życia jednego człowieka. Jest jednak również druga strona tego turystycznego raju. Miejsca przeważnie nieznane gościom, zwłaszcza zagranicznym. Indonezyjskie wioski i regiony oraz żyjące w nich grupy etniczne i ich niezwykłe wierzenia, tradycje, obyczaje kontynuowane od stuleci, a zdumiewające w XXI wieku. To o nich jest najnowsza książka podróżnicza Bezdroży. Jedna z najciekawszych, jakie czytałem w ostatnich latach. Niezwykła, fascynująca, pokazująca ludzi i ich życie, o którym przeważnie nie mamy pojęcia. Przy czym napisana pięknym językiem.

Często tak plastycznym, że czytając opisy przyrody, miejsc, ludzi i ich trudnego życia, a także przeżyć wśród nich autorki, widzi się je i niemal staje ich uczestnikiem. Co, dodam, pogłębia oglądanie zamieszczonych w książce, przeważnie świetnych zdjęć. Książka, której lekturę, z zapartym tchem, chociaż trochę znam i tamte strony, właśnie skończyłem, jest plonem ponad 9-miesięcznej podróży autorki po Indonezji, nie pierwszej zresztą. W tym przypadku tylko po różnych częściach wyspy Sulawesi – Celebes i Wyspach Korzennych, czyli archipelagu Moluków, a dokładniej należącym do niego archipelagu wysp Banda.

Przy czym nie jest to, niestety często spotykana, relacja w rodzaju: „byłam, widziałam, straszny upał, zachwycający krajobraz za oknem, niesympatyczny celnik, problemy z wymianą pieniędzy i dostępem do internetu”. Czy w przypadku podróżujących na kółkach: „złapałem kolejną gumę, a tu leje; wjazd pod górę okazał się bardzo męczący; znowu zgasł silnik, a do najbliższego miasteczka jest kilka kilometrów; w sklepikach są tylko podstawowe artykuły…”. Autorka poszukuje w trakcie tej podróży – i znajduje, a następnie świetnie opisuje – miejsca głównie poza turystycznymi szlakami. Nierzadko trudno dostępne, np. w jednym przypadku na możliwość dalszej jazdy przygodnym środkiem transportu, a innego nie było, czekała bezskutecznie przy drodze dwie doby.

Decydując się w końcu na jazdę jako pasażerka, zdezelowanym motocyklem po trudnej do wyobrażenia sobie drodze. Ale równocześnie takie miejsca, w których żyją ciekawi ludzie, lub mają się odbyć jakieś warte zobaczenia lokalne uroczystości czy obrzędy. I to nie na zasadzie: „dotarłam, zobaczyłam, sfotografowałam, pędzę dalej”. Ale powoli, bez pośpiechu, zatrzymując się na kilka dni, miesiąc, czy dłużej. Mieszkając, żyjąc i żywiąc się wśród tubylców, w ich domach i rodzinach. Nierzadko w warunkach nie do zaakceptowania, a nawet pomyślenia, przez ogromną większość turystów, nawet podróżujących samodzielnie, a nie z biurami podróży. Po prostu takich samych, w jakich żyli jej gospodarze. Adaptując się – to jeden z przykładów – np. do życia przez miesiąc bez sanitariatów.

Zgodnie z radą gospodyni: myj się w rzece w ubraniu, w którym przyszłaś – to równocześnie kąpiel i pranie. Potem owiń się sarongiem, a w czyste ubierz w domu. Toaleta? Kucasz, załatwiasz potrzebę, podmywasz się, prąd wody zabierze nieczystości. „Jemy tylko dwa razy dziennie – pisze np. autorka – głównie ryż i duszone liście bez smaku”. Dodając: „Czasem tylko dziadek z domu obok poczęstuje grillowanymi larwami (chrząszczy) zebranymi w lesie.” Lub w innym miejscu: „…woda i nieczystości przelatują przez szpary między deskami (w podłodze w starym domu) i wsiąkają w ziemię”. Żyjąc tak jak mieszkańcy, poznaje ich życie, zwyczaje, wierzenia, obyczaje.

A potem je opisuje, uzupełnia faktami zweryfikowanymi, chociażby na temat lokalnych obrzędów, w bogatej lekturze zamieszczonej w bibliografii do każdego z pięciu rozdziałów tej książki. Każdy z nich poświęcony jest jakiemuś niezwykłemu, przynajmniej z europejskiego punktu widzenia, miejscu, regionowi, obyczajowi, świętu. Opisanemu na dosyć szerokim tle, z prezentacją ludzi i wydarzeń, w których autorka uczestniczyła. I każdy z nich, to temat na osobne, obszerne, a niemożliwe w takim zakresie omówienie w recenzji. Zachęcam więc już w trakcie jej pisania – lepiej przeczytać o nich samemu w książce. Bo fakty i przykłady z niej przytoczone przez recenzenta mogą tylko zasygnalizować coś szalenie ciekawego, niezwykłego, barwnie opisanego.

Chociażby w pierwszym rozdziale „Piąta płeć”, o dzieleniu przez Bugijczyków żyjących na południu Sulawesi, ludzi na pięć płci. Poza zwykłymi, jak się mówi, „normalnymi”, kobietą i mężczyzną, także calabei – tych, którzy urodzili się kobietą, ale czują i żyją jak mężczyźni. I odwrotnie – calati. Piąta płeć, bissu, to idealne połączenie w człowieku cech żeńskich i męskich w proporcjach pół na pół. To z nich wywodzą się kapłani i szamani. Bo tylko ci – wierzą Bugijczycy, którzy posiadają cechy obu płci jednocześnie, mają szanse zrozumieć boga. Pełnią oni rolę pośredników między ludźmi i bogiem. Ciekawy jest opis autorki jak bissu stają się, etapami, z mamato – niedojrzałych, do tanre – wyższego bissu. Wymaga to kilkuletniego uczenia się od pojawiających się w ich snach nauczycieli, a w życiu doświadczonych szamanów.

Bissu, pisze autorka po rozmowach z wieloma z nich, musi być wzorem czystości, pomagać innym, obowiązuje ich celibat. Poza obowiązkami szamańskimi wykonują oni normalną pracę w różnych zawodach. Na co dzień są często przykładnymi muzułmanami, którzy modlą się do Allaha pięć razy na dobę i chodzą do meczetu. Ale są równocześnie szamanami. Łączą funkcję lekarza, spowiednika, przewodnika duchowego, uzdrowiciela, doradcy. Islam nakłada się bowiem tam często na dawne wierzenia. Część jego indonezyjskich wyznawców, pisze autorka, modli się w piątek w meczetach, ale na wszelki wypadek, gdyby Allah był w tym czasie zajęty prośbami innych, idzie później do szamana, aby poznać swoją przyszłość i odczarować klątwy. Pomagają w tym starzy bogowie. Główny bugijski bóg Patok zamieniony został na Allaha, a dewate, pomniejsi bogowie, zostali zdegradowani, stając się tylko jego pomocnikami.

Religia muzułmańska, którą na tereny dzisiejszej Indonezji przynieśli kupcy arabscy 800 lat temu, nie wyparła całkowicie dawnych wierzeń. Chociaż są oczywiście islamscy ortodoksi, którzy, nawet krwawo, tępili od lat 50-tych XX w. bissu. Szamanów torturowano, poniżano, zabijano, palono ich rytualne stroje i przedmioty. Problemy mają również współcześnie. Także finansowe. Podobnie, jeżeli chodzi o nawiązywanie do dawnych miejscowych wierzeń, jest w przypadku chrześcijan. Holenderscy misjonarze katoliccy utożsamiali bowiem postacie biblijne z bogami religii Torajów aluk todolo. Nowa religia nałożyła się na stare wierzenia. Nadal więc na wielu grobach tubylców – chrześcijan obok krzyża umieszcza się symbole dawnej religii.

W Genesis o początku świta Bugijczyków szczególną rolę odgrywa Święty pług, który ludziom ofiarował bóg. Podczas najważniejszego dorocznego święta Mappalili, na początku pory deszczowej, jest on budzony, aby zapewnił dobre plony. Odbywają się przy nim różne obrzędy, procesja z nim dookoła wioski i pól, ze składaniem ofiar z owoców i ryżu duchom przydrożnych drzew. Na koniec uroczystości Święty pług jest myty, nacierany wonnymi olejkami, owijany całunem, aby mógł zapaść w sen na kolejny rok. Święto Mappalili, w którym uczestniczyła autorka, to także inne obrzędy. M.in. taniec szamanów z wachlarzami, później grzechotkami oraz niesamowity, w mistycznym transie, ze sztyletami.

Barwnie opisany, zacytuję fragment: „Wa Nani w tanecznym półobrocie przyciska ostrze noża do delikatnej skóry krtani, naciska na rękojeść, kręci nią, jakby chciał wwiercić sztylet w szyję. Na drugim końcu tarasu Wa Mata pada nagle na ziemię. Ze sztyletem przytkniętym do brzucha żylastymi rękami wije się po podłodze, przewraca na boki, przyklęka, napiera ciałem na ostrze. Oczy staruszka zapadłe w chudej twarzy, zdają się zupełnie nieobecne, a on sam nieświadomy tego, co się z nim dzieje. Juleha, tuż obok mnie, podskakuje, tupie, wykrzywia twarz w grymasie bólu. Przyciska nóż do wnętrza dłoni, wierci rękojeścią, a mimo to ostrze nie rani jego skóry…”. Podczas tego tańca nie doszło do rozlewu krwi, nawet drobnych zadrapań. To znak, że przybyły opiekuńcze duchy, które teraz strzegą bissu, a potem będą chronić pola przed suszą, powodzią, plagami szkodników.

Innym punktem programu święta był ogólny „Śmigus – dyngus”, w którym najbardziej, chociaż życzliwie, oberwała autorka, jedyna Europejka. A mało brakowało, żeby goście, bo było ich kilkoro, nie mogli tego obrzędu obejrzeć. Nawet w tak odległe miejsce próbowała już bowiem wkroczyć komercja. Część szamanów usiłowała od obcych wymusić „dar dla bissu i duchów” w absurdalnie wysokiej kwocie miliona rupii. Sprzeciwili się jednak inni. To nie są widowiska dla turystów, lecz prawdziwe, tradycyjne rytuały. Rozdział „Morscy Cyganie” poświęcony jest relacji z miejsc zamieszkania i życia Bajów na wyspach Sampela, Hoga i innych – w Morskim Parku Narodowym Wakatobi, w sercu Trójkąta Koralowego, drugiego pod względem wielkości skupiska raf koralowych na świecie.

Autorka uczestniczyła tam w łowieniu przez mężczyzn kałamarnic, ośmiornic i ryb. I sprzedawaniu ich przez kobiety z łodzi na targu w Ambea na sąsiedniej wyspie, a następnie kupowaniu za uzyskane pieniądze warzyw, owoców, cukru, ryżu i… wody pitnej. Bo w wiosce na palach na morzu jej nie ma. Dramatyczne są opisy łowienia ryb przy pomocy samodzielnie wykonanych bomb oraz cyjanku potasu. I konsekwencje tego dla środowiska naturalnego oraz samych rybaków. Jemu autorka poświęca w książce bardzo wiele uwagi. Pisząc m.in. o narastającym gigantycznym zaśmiecaniu morza i indonezyjskich plaż przez brudy, zwłaszcza plastikowe opakowania. Zabijaniu koralowców cyjankiem, przy okazji trucia cennych ryb, aby je łatwiej łowić. Z przykładem: ilość cyjanku potrzebna do złowienia jednej ryby zabija metr kwadratowy koralowca. A tylko w Hongkongu spożywa się rocznie około 20 ton takich ryb. I uwagą: „Ludzie w restauracji za kilogram podtrutej ryby płacą (nawet) kilkaset dolarów”.

Kolejny, bogaty w opisy, informacje i ciekawostki rozdział „Wyspy Korzenne”, to relacja z podróży na Moluki, a ściślej archipelag wysp Banda, kursującym co dwa tygodnie 7 – pokładowym promem z Ambonu na wyspie o tej samej nazwie. Dostosowany do przewozu 3 tys. pasażerów, zabiera ich na dwudobowe rejsy dwa razy więcej. W klasie ekonomicznej dzielone, jak pisze autorka, „ze szczurami i karaluchami, chemicznym zapachem chińskich zupek i smrodem zapchanych toalet”. Z walką pasażerów przy wsiadaniu o miejsce do spania. Na dolnych pokładach, podłodze w kantynie, schodach, nawet w szalupach ratunkowych. A także całodobowym handlu różnym badziewiem prowadzonym przez niektórych podróżnych. Co akapit, to coś interesującego.

W już na miejscu, po opuszczeniu promu, przypomnienie dziejów handlu gałką muszkatołową i goździkami, które na tych wyspach uprawiano i, w mniejszym stopniu, trwa to nadal. Do Europy początkowo trafiały one przez Chiny Wielkim Jedwabnym Szlakiem, przynosząc kolejnym kupcom ogromne zyski. A gdy wielkie wówczas kraje morskie, Niderlandy i Anglia, zorientowały się, że wyeliminowanie pośredników – kupców arabskich i weneckich daje nawet 1000-krotne przebicie ceny, zaczęły walki o te tereny. I o inne egzotyczne przyprawy oraz towary. Przy okazji dokonując wielkich odkryć geograficznych. Opisane jest to z mnóstwem ciekawych szczegółów. Np. o odebraniu Anglikom w 1664 r. obecnie indonezyjskich wysp Ai i Run w zemście Holendrów za zajęcie przez księcia Yorku ich wyspy Manhattan w Nowym Amsterdamie w Ameryce, którą kupili od Indian za 24 dolary.

Burzliwej historii bogatego rodu van den Broecke, jednego z największych posiadaczy ziemskich na Wyspach Banda, z rozmową z ich żyjącym, indonezyjskim potomkiem. A także poszukiwanie, z wieloma sukcesami, śladów pobytu Europejczyków na tych wyspach. Chyba najbardziej niezwykły, chociaż wszystkie są ciekawe, jest rozdział („Śmierć w Tona Toraja”) o zwyczajach pogrzebowych na ziemiach Torajów na Sulawesi. To lud, który przed wiekami przybył na te tereny łodziami z południa wyspy i początkowo na nich mieszkał. A następnie budował – i buduje nadal – na lądzie domy na ich wzór, z dachami o kształcie rogów bawołów. Z symbolicznym znaczeniem w nich poszczególnych pomieszczeń. Dzięki przypadkowej znajomości autorka mogła uczestniczyć w pogrzebie zamożnego dziadka poznanego młodego Jawajczyka.

Krótkie streszczenia blisko 50 stron tych świetnych opisów, które naprawdę warto przeczytać, wydaje mi się niemożliwe. Wspomnę więc tylko, że pogrzeb Torajów jest najważniejszym wydarzeniem w ich życiu. Ważniejszym od ślubu. Organizowane są one nierzadko dopiero w kilka lat po śmierci, w momencie, na który zabalsamowane zwłoki czekają w domu zmarłego. A rodzina gotowa jest na taki, często rujnujący finansowo wydatek. Bo pogrzeb zgodny z obyczajem to przepustka do raju. A przychylność duchów przodków, to gwarant spokoju w życiu. Wystawny pogrzeb trwa nawet do 10 dni. Przybywają na niego niezliczeni goście z odległych nawet stron, z prezentami. Za które, szczegółowo spisane, w przyszłości trzeba się zrewanżować, gdy umrze ktoś z ich rodziny.

Na pogrzeb, w którym uczestniczyła i opisała autorka, nie największy, zaproszono tysiąc gości, dla których zbudowano specjalne pomieszczenia na okres ich wizyty. Przez dwa dni trwało ich witanie i odbieranie darów dla zmarłego oraz, oczywiście, goszczenie. Później były występy artystyczne, tańce wojowników, a przede wszystkim moment najważniejszy: zabijanie ofiarnych bawołów. Aby ich duchy mogły towarzyszyć duchowi zmarłemu w trudnej drodze przez góry i rzeki do krainy szczęśliwości. Przy czym bawół bawołowi nierówny. Najpospolitsze i najtańsze, tylko o równowartości kilku tysięcy złotych, są czarne i ciemne. Znacznie droższe albinosy. Najcenniejsze jednak są łaciate. Autorce proponowano kupno jednego, bagatela, za 280 mln rupii, czyli około 80 tys. zł. Równowartość 10 lat pracy indonezyjskiego nauczyciela. Ale na pogrzebie na tych zwierzętach oszczędzać nie wolno.

Tamtejsze bawoły żyją tylko po to, aby swoją śmiercią uświetnić czyjś pogrzeb. Tylko nieliczne pracują w polu – są zbyt cenne. Gdy chowana jest osoba znacząca, zabija się nawet 100 bawołów i więcej. Nie mniej jednak niż 24. Najubożsi zabijają tylko kilka świń. W opisywanym pogrzebie zaszlachtowano 60, poczynając od najcenniejszych. Nie licząc, też ofiarnych, prosiaków, bo czymś przecież gości trzeba czymś karmić. Makabryczna, dokonywana na oczach widzów, w tym dzieci, rzeź, poprzedzana jest walką bawołów. Z zakładami, także najbliższej rodziny nieboszczyka, który zwycięży. Zwycięzcy tracą życie w drugiej kolejności. Później ich rogi zawieszane są na frontonie domu nieboszczyka. Opis autorki tego koszmarnego obrzędu wystarcza też za jej opinię o nim: „… Powietrze wypełnia nieznośna woń padliny i kału zmieszanego z rozgrzaną krwią. Rante (plac, na któ

rym odbywa się uroczystość) wygląda makabrycznie. Odrąbane głowy, skóry wywinięte na lewą stronę, żołądki z wpół przetrawioną zawartością. Gdzieś w kałuży zastygających wydzielin leżą porzucone klapki. Nieco dalej bosy mężczyzna umazany krwistym błotem ostrzy nóż. Krew. Brzęczenie much. Smród taki, że robi się niedobrze.” Ostatniego dnia pogrzebu pojawia się ksiądz. Bo Toraje to przecież chrześcijanie… Ostatni rozdział, „Ludzie lasu”, zawiera opis miesięcznego życia autorki wśród biednego plemienia Wan. To tam adaptowała się, w cytowanym wyżej, fragmencie jej relacji z życia bez sanitariatów. Wśród ludzi początkowo nieufnych, nie uśmiechających się, ale gdy już ją przyjęli w swoje grono jako swoją, to z całym sercem i mimo biedy gościnnością.

A żegnali później bardzo serdecznie. Przez pewien czas nawet uczyła ona społecznie dzieci angielskiego. Te wręcz wymuszały przedłużanie lekcji, bo nauka jest jedną z niewielu zabaw, jakie znają. Niecodzienne są różne opisywane sceny tamtejszego życia. Porody na podłodze w domu, w obecności rodziców, sąsiadów i kuzynów, którzy przyszli sprawdzić, jak kobieta sobie radzi. Autorka pisze jednak również o problemie globalnym, jaki stanowi wycinanie i wypalanie w Indonezji lasów pod nowe, bardzo dochodowe uprawy palm olejowych. Z niszczeniem siedlisk zwierząt, ptaków i owadów, ginięciem wielu ich gatunków. Zatruwaniem atmosfery także u sąsiadów: Malezji i Singapuru. Z przykładem: w 2015 r. w czasie takich pożarów powstawało więcej gazów cieplarnianych, niż emituje cała gospodarka USA!

Interesujący jest też tamtejszy skład wyznań religijnych, a szokujący zwyczajowy kodeks karny. W jednej wsi Longkasa mieszkają, i to raczej zgodnie: muzułmanie, zielonoświątkowcy, katolicy, protestanci, buddyści, konfucjaniści, hinduiści. A także ludzie z wpisanym w dowodach „bez wyznania”. Najcięższą tamtejszą zbrodnią jest przyczynienie się do czyjejś śmierci. Rozumiane bardzo szeroko. Równoznaczna z morderstwem i zabójstwem jest także czyjaś śmierć w rodzinie kobiety, np. dziecka siostry, w czasie gdy mężczyzna sypia z cudzą żoną. Wiadomo bowiem, że to wina… tego mężczyzny. Zgodnie z zasadą: postąpiłeś niemoralnie – to musi się na kimś zemścić. Karę płaci się… w talerzach. Tak, w talerzach, porcelanowych, szklanych itp.

Można uiścić ją też w wartościowym przedmiocie: sarongu, metalowych narzędziach itp. W przeszłości, gdy ukarany był zbyt biedny aby zapłacić karę, stawał się niewolnikiem poszkodowanego i odpracowywał ją. Po zniesieniu niewolnictwa musi mu pomóc rodzina. Szokującym europejskie poczucie sprawiedliwości jest także pojęcie kradzieży. Gdyby np. syn ożenił się bez zgody ojca, to… osoby współodpowiedzialne za jego decyzję musiałyby ojcu chłopca wypłacić odszkodowanie. To tylko wybrane przykłady ciekawych faktów i sytuacji zawartych w tej książce. Są w niej również opisy m.in. „uzdrawiania” przez szamanów – i świetne obserwacje na temat stanu higieny we wsiach, jako źródła chorób, których praktycznie nikt nie leczy.

A także dziesiątki innych ważnych i ciekawych tematów. Autorka odkrywa przez czytelnikami świat ogromnej większości z nich zupełnie nieznany. Odległy od nas o tysiące kilometrów, ale przecież istniejący równolegle, w tym samym XXI wieku. Przy czym robi to w sposób znakomity! Warto więc, aby po książkę tę sięgnęli także ci, których niezbyt interesuje Indonezja, nie mówiąc już o tamtejszych pogrzebach, systemie kar, czy sposobach łowienia ryb, ośmiornic lub kałamarnic. Bo naprawdę dowiedzą się z niej mnóstwo nowego także o świecie.

INDONEZJA. PO DRUGIEJ STRONIE RAJU. Autorka: Anna Jaklewicz. Zdjęcia autorki, Jamesa Morgana i dwa zrobione przez tubylców: Sinyo i Aryo. Bezdroża, wydawnictwo Helion. Wyd. I, Gliwice 2017, str. 270, cena 39,90 zł. ISBN 978-83-283-3332-1

KSIĄŻKA PREMIERĘ MIEĆ BĘDZIE 10 MARCA

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top