„Ojciec i syn, obaj tuż po świeżo zdanym egzaminie na prawo jazdy na jednoślad, na dwóch legendarnych motocyklach Royal Enfield zakupionych w Delhi wybierają się w podróż u podnóży Himalajów, od Kaszmiru aż po Sikkim. Tysiące kilometrów lepszych lub dużo częściej gorszych dróg, skromne możliwości naprawy pojazdów przez niewykwalifikowanych mechaników, a przy tym bardzo dowolna interpretacja przepisów ruchu drogowego przez kierowców… – zachęca wydawnictwo na tylniej stronie okładki do lektury relacji z tej podróży.
Dodam do tego, że ojciec to dobiegający 60-tki, z wykształcenia psycholog, z zawodu przedsiębiorca, a przede wszystkim włóczykij. Syn zaś 16-latek. Motory stare, 20-letnie, z istotnymi brakami w wyposażeniu, ale z najważniejszym w Indiach, sprawnym… klaksonem. Jeszcze przed wyruszeniem na trasę wymagające usunięcia zauważonych usterek, a w trakcie podróży wielokrotnych napraw i remontów.
Prawa jazdy zaś nie odebrane w Polsce z wydziału komunikacji. Kto jednak pyta o nie w Indiach i Nepalu, zwłaszcza Europejczyków. Zaś podróż rozpoczęta została w środku pory deszczowej, a kontynuowana w wyższych partiach dróg na progu zimy przy, chwilami, potwornym chłodzie. A jednak tak, zdawałoby się absurdalny pomysł 3 miesięcznej podróży, bez GPS i z mapami, na których różni ich wydawcy oznaczają według własnego uznania drogi za główne i lokalne, nie mówiąc już o różnicach w zasięgu terytorialnym krajów na mapach wydawanych w Indiach i Pakistanie, został zrealizowany.
Droga przez Pendżab, Himćal Pradeś, Dżammu i Kaszmir – także częściowo tereny sporne między Indiami i Pakistanem, legendarny Ladakh oraz izolowany region Zanskar, a po pokonaniu dwu najwyższych na świecie przejezdnych dla samochodów przełęczy: Khardung La (5602 m np.m.p.) i Tanglang La (5328 m n.p.m.) oraz zamknięciu pętli w Śimli, dalsza droga przez kolejny kawał Indii i cały Nepal, aż do indyjskiego Dajeerlingu. I opisana oraz udokumentowana zdjęciami, z których sporo znalazło się w tej książce, przez starszego z podróżników.
Napisanej ciekawie, barwnym, soczystym językiem, z poczuciem humoru oraz autoironią. Mnóstwo w niej relacji z przygód na koszmarnych indyjskich drogach, na których w praktyce nie obowiązują żadne przepisu ruchu, poza generalną zasadą: większy i silniejszy – ciężarówki i autobusy – ma zawsze rację. A w przypadku kolizji to biały kierowca jest winien. Są opisy jazdy w strugach deszczu, nie zawsze udanych prób pokonywania lawin błotnych, w potwornym zimnie i porywach wichru.
Niekiedy nawet w nadmiernych dawkach tych relacji, interesujących aż tak szczegółowo chyba tylko ewentualnych kandydatów do pojechania tą trasą. Dla mnie, może dlatego, że nie tylko nie jestem fanem motocykli, ale wręcz uważam, że jako hałaśliwe i zasmradzające środowisko powinny zostać wyeliminowane z wielu dróg i miejsc, znacznie bardziej ciekawe są w tej książce opisy trasy i widoków z niej. A także miejscowości, spotykanych ludzi oraz warunków, w których motocyklistom przychodziło niekiedy nocować lub co i gdzie jeść.
Spali zaś zarówno w przyzwoitych hotelikach, ale również w zimnych ruderach, czy buddyjskich klasztorach. Z najwyżej (4767 m n.p.m.) położonym koszmarnym miejscem noclegowym w wiosce Pang. I spaniem tam w ubraniach oraz butach oraz rękawicach motocyklowych, dwu czapkach i kapturach, pod kilkoma warstwami śmierdzących kołder i koców. Przy czym z dręcząca podróżników, nie tylko w tym miejscu, chorobą wysokościową. A jeżeli chodzi o jedzenie, to ograniczę się do jednego, wymownego cytatu, z opisu menu świątecznego przyjęcia.
„Nie wiem, ile lat miała ta podeszwa (podanej wołowiny, uw. C.R.), bo nie dało się tego ani ugryźć, ani połamać, ani pokroić skalpelem. Musiałem więc połykać duże kawałki, uśmiechając się przy tym i mlaskając z ukontentowaniem. Gniotąc zębami żylaste i gumowate mięso, zachodziłem w głowę, jakież to straszne choroby musiały przetoczyć się przez to rogate bydlątko w trakcie jego bardzo długiego życia, zanim ktoś się ulitował i przeznaczył je do uboju.”
Podróżnicy mieli przypadkowe spotkania nie tylko z interesującymi „lokalsami”, ale i innymi wędrowcami, m.in. parą Basków – rowerzystów, z których jeden przyjechał w ciągu roku aż z Hiszpanii, a oboje zdołali pokonać na swoich wehikułach m.in. wspomnianą, najwyżej położoną na świecie, przejezdną dla samochodów przełęcz. Ciekawe opisy zabytków i miejsc w tej książce niekiedy są jednak, co wynika z kontekstu, oparte na informacjach zaczerpniętych z zabranych przewodników.
Bo autorowi nie udało się do nich wejść, gdyż były zamknięte, a nawet podjechać pod niektóre. To samo dotyczy opisów miejscowych obchodów świąt, w których nie mógł uczestniczyć, gdyż odbywają się w innych terminach. Ale opisane są również uroczystości i imprezy, w których polscy podróżnicy brali udział. Np. w muzułmańskim weselu w Padum. Miejscowości, w której 40% mieszkańców wyznaje islam. Z niezwykłą „ucztą weselną”.
„Funkcję weselnego stołu pełnił stoliczek – znowu zacytuję autora – zastawiony suto jednym talerzykiem z krakersami i koszyczkiem z jabłkami”. Ciekawe są opisy niektórych klasztorów, zwłaszcza w słynnych ich krainie – Ladakhu. A także fantastycznych krajobrazów tamtejszej „księżycowej doliny” – Moonland. Relacje z Ladakhu chyba najbardziej spodobały mi się w całej książce. Chociaż na zwiedzanie atrakcji podróżnicy nie mieli na ogół czasu ani warunków, gdyż najważniejsza dla nich była jazda.
Przeważnie wyglądało to tak, jak w opisie „zwiedzania” najciekawszego w Ladakhu monasteru Tikse: „Podjechaliśmy na wzgórze pod sam monastyr i obejrzeliśmy wszystko z zewnątrz. Nawet nie zsiadając z motorów.” Czy w innym miejscu: „Nie zatrzymując się, obserwujemy więc życie i architekturę.” Inaczej niż, w drugiej najciekawszej dla mnie części tej książki, opisie podróży przez Nepal, z parodniowymi postojami w Pokharze i Kotlinie Katmandu.
Może dlatego, że też przejechałem niegdyś, chociaż nie motorem, najciekawsze odcinki tej trasy poznając miejscowości, krajobrazy, a przede wszystkim zabytki. Z zainteresowaniem czytałem więc, co się tam zmieniło. Zaś autor z dużym znawstwem – był tam wcześniej kilka razy – opisał nie tylko główne miejscowości oraz budowle i atrakcje, ale także najnowszą historię Nepalu i hinduistyczne zwyczaje, m.in. pogrzebowe. Ciekawych faktów, spotkań, obserwacji i spostrzeżeń z tej podróży jest w książce mnóstwo.
Np. o spotkania z XIV Dalajlamą podczas jego wykładu w klasztorze w wiosce McLeod Gańdźu. Noclegu w hotelu – ogromnej łodzi na jeziorze w Śrinagarze, których cała kolonia powstała tam, bo w XIX w władcy Kaszmiru zabronili Brytyjczykom posiadania ziemi. Podróży przez podnóże Himalajów, ale i Karakorum. Bo chociaż autor cały czas pisze o himalajskich szczytach i przełęczach, to z zamieszczonej na wewnętrznych stronach przedniej okładki mapki z zaznaczoną trasą podróży wynika, że jej bardzo ciekawa część przebiegała przez obszary Kakarokum.
Dotyczy to m.in. wspomnianego już Zanskaru, terytorium spornego między Indiami i Pakistanem, „najbardziej izolowanej transhimalajskiej doliny i ostatniego bastionu buddyzmu tantrycznego”. A zarazem zamieszkanego przez ludność tybetańską, od XVI wieku muzułmańską. Jedną z tamtejszych atrakcji, obok której przejeżdżali polscy motocykliści, był lodowiec Drang – Drung o długości 23 km, zaczynający się na wysokości 4780 m n.p.m. Przykłady można mnożyć. Ale lepiej przecież przeczytać samemu całą książkę.
KSIĘŻYCOWA AUTOSTRADA. MOTOCYKLEM PRZEZ HIMALAJE. Witold Palak. Książka „Bezdroży”, Wydawnictwo Helion. Wyd. I, Gliwice 2015, str. 294, cena 39,90 zł. ISBN 978-83-283-0426-0