Mijając biedne meksykańskie wioski nie spodziewałam się, że kilka kilometrów za ostatnią z nich, w samym środku dżungli, odnajdę miasto, które kiedyś było jednym z największych jukatańskich ośrodków Majów. Dziś pozostały po nim jedynie mocno zaniedbane ruiny, wokół których jednak na pewno warto pospacerować.
Typowe miasto Majów pełniło rolę ośrodka ceremonialnego, politycznego i targowego dla otaczających go rolniczych osad. Życie religijne skupiało się na placach otoczonych przez wysokie piramidy – świątynie i niższe budynki, tworzące zespoły “pałacowe” z labiryntem komnat. Stele i ołtarze zdobiono rzeźbieniami przedstawiającymi daty, opowieści oraz kunsztownie wykonane figury ludzi i bogów. Od placów odchodziły kamienne drogi na groblach, nazywane sacbeob, prawdopodobnie zbudowane i wykorzystywane w celach obrzędowych.
Teren, który zamieszkiwali Majowie w okresie klasycznym, obejmował trzy regiony. Na północy był to półwysep Jukatan, środkową część stanowiły lasy Petenu w północnej części Gwatemali oraz przylegająca Nizina Meksykańska (na zachodzie) i Belize (na wschodzie), natomiast część południową tworzyły wyżyny Gwatemali i Hondurasu oraz wybrzeże Pacyfiku w Gwatemali. Największe wrażenie z miast majowskich robi Tikal znajdujący się w Gwatemali. Coba jest do niego bardzo podobna.
Coba znajduje się na półwyspie Jukatan. Dociera do niej znacznie mniej turystów niż do odrestaurowanej Chichen Itza czy położonego nad turkusowym morzem Tulumu. Na pewno jednak warto zboczyć trochę z trasy, by powędrować po kiedyś wspaniałym mieście, które ukryło się w sercu dżungli.
Historycy twierdzą, że w czasach świetności Majów Coba była największym ich miastem. Powstała wcześniej niż Chichen Itza, a najlepszy jej okres przypadał na lata 600 n.e. do 900 n.e. Zajmowała wtedy powierzchnię 50 km kwadratowych, na której żyło około 40 tysięcy osób. Największą zagadką dla archeologów jest podobieństwo Coby do odległego o kilkaset kilometrów Tikalu znajdującego się w Gwatemali, a nie do położonych na Jukatanie innych miast Majów. Być może te dwa odległe ośrodki połączyło małżeństwo ich władców. Przekonują o tym umieszczone na stelach postacie dumnych kobiet z Tikalu trzymających w rękach rytualne laski i stojących na jeńcach. Te władczynie Tikalu po zawarciu małżeństw zapewne przywiozły z sobą rodzimych architektów i artystów. Inną nie rozwiązana tajemnicą jest istniejąca w tym regionie gęsta sieć brukowanych kamiennych dróg, których centrum stanowi właśnie Coba. Najdłuższa z sacbeob prowadzi od podnóża jednej z piramid do odległego o 100 km Yaxuna. Policzono, że przez miasto przechodziło około 40 takich dróg, które było częścią olbrzymiej astronomicznej “maszyny czasu” widocznej w każdym mieście Majów.
Przewodnik przeprowadzający nas przez bramę zalecał kupno dużej butelki wody mineralnej w przydrożnym sklepie. Dziękowaliśmy mu potem niezmiernie, bo kilkugodzinny spacer po dżungli bez wody byłby bardzo trudny. Aby zobaczyć większość z dostępnych budowli trzeba bowiem przejść pięć, sześć kilometrów. Dla ułatwienia można pożyczyć rower, którym znacznie szybciej można tę trasę przebyć.
Nic nie wskazywało na to, że pośród gęstwiny wysokich drzew, po przejściu kilkudziesięciu metrów wyrosną przed nami wysokie piramidy, stele i inne budowle. Wszystkie otoczone bogatą roślinnością, która wdziera się na mury i schody. W niektórych miejscach korzenie i pnie potężnych drzew rozsadzają kamienie i wyrastają w szczelinach. Trafiamy do pierwszego kompleksu zwanego Templo de las Iglesias (Świątynia Kościołów), która jest najwybitniejszą budowlą Coby. Ogromna piramida ze stromymi schodami wznosi się niedaleko, niestety mocno zniszczonego, boiska do gry w pelotę.
Podczas dalszej wędrówki zauważamy, że zmierza za nami kilkuosobowa grupa dzieciaków. Czarnowłose dziewczynki, ubrane w typowo majowskie jasne sukienki z haftowanym pasem u dołu w milczeniu podążają naszym śladem. Gdy zatrzymujemy się, one również stają nieśmiało patrząc na nas. Aż się proszą, by je sfotografować. I tu wychodzi szydło z worka. Dzieciom, wyszkolonym zapewne dobrze przez rodziców, o to właśnie chodziło. Gdy zauważyły nasze aparaty gotowe do robienia fotek, natychmiast odwróciły się, jednocześnie wyciągając w oczywistym geście ręce. No cóż, modelkom trzeba płacić…
Zespół Malowideł to budowle, na ścianach których wyraźnie, mimo upływu lat i braku konserwacji, widać ślady pisma obrazkowego i fresków nad drzwiami. Wielowiekowe tynki zmieniły barwy, ale oczami wyobraźni można zobaczyć, jak wielką wagę Majowie przywiązywali do kolorów nie tylko swoich szat ale i budowli.
Spacer robił się coraz bardziej męczący. Na szczęście padające prawie pionowo gorące promienie słoneczne napotykały na konary drzew, które nad alejkami tworzyły naturalne dachy. Żałowałam, że nie zdecydowałam się na pożyczenie roweru. Koledzy, którzy to zrobili, byli na pewno kilka kilometrów przede mną. Po drodze mijałam ukryte w gęstwinie ruiny mniejszych i większych piramid oraz budowli, nad przeznaczeniem których zapewne mocno dyskutują archeolodzy.
Gdy już opadałam z sił, nagle drzewa rozstąpiły się, a moim oczom ukazał się niesamowity widok. Piramida, której szczyt prawie sięgał nieba. To Nohoch Mul – Wielka Piramida – najwyższa z budowli Majów na całym Jukatanie. Licząca 42 metry wysokości robi na oglądających niesamowite wrażenie. Jest bardzo podobna do piramid, które widziałam w gwatemalskim Tikalu, niestety, jej stan jest o wiele gorszy. Mimo, że wyglądała, jakby w każdej chwili miała się rozlecieć, kusiła, by wspiąć się na jej wierzchołek. Pokusa obejrzenia Coby w całej okazałości wygrała z lękiem wysokości i strachem przed pokonaniem stromych schodów. Gdy stanęliśmy na szczycie, zaniemówiliśmy nie tylko ze względu na zadyszkę. Wokół roztaczał się niesamowity widok. Morze dżungli, z którego jak wysepki wyrastały wiekowe budowle. Nie spodziewałam się, że jest ich aż tyle. Niedaleko błyszczące tafle jezior, a wszystko skąpane w promieniach słonecznych. Bajka!
Zachwyt zachwytem, gdy jednak spojrzałam w dół na plac tuż przed piramidą, na moim ciele pojawiła się gęsia skórka. Sto dwadzieścia schodów, po których bez trudu weszłam, jawiło mi się teraz jako prawie pionowa ściana. W pierwszej chwili pomyślałam, że zostanę już na górze na zawsze, potem musiałam przezwyciężyć swą słabość i stopień po stopniu, powolutku zejść. To samo przeżyłam w Tikalu, tam jednak schody były odnowione. Tu ich nierówności i niewielka powierzchnia napawały nie tylko mnie ogromnym strachem. Już na dole musiałam posiedzieć dobrą chwilę na ławce, by opanować drżenie nóg. Czekała mnie przecież jeszcze długa droga powrotna do bramy.
Wracając do bazy w Cancun zahaczyliśmy jeszcze o Felipe Carrillo Puerto, miasto nazwane tak na cześć postępowego gubernatora Jukatanu. Wcześniej miejsce to nosiło nazwę Chan Santa Cruz i było znane jako siedziba powstańców z okresu wojny kast.
W 1849 roku wojna kast obróciła się przeciwko Majom z północnego Jukatanu, którzy chronili się w mieście. Po przegrupowaniu sił, gdy w 1850 roku byli oni gotowi wydostać się z oblężonego miasta, zdarzył się cud. Drewniany krzyż, wzniesiony przy studni (cenote) na zachodnim krańcu miasta “przemówił”, przekonując Majów, że są ludem wybranym, zachęcając ich do walki z Białymi i obiecując zwycięstwo. W rzeczywistości była to mistyfikacja, niemniej ludzie uznali to wydarzenie za rzeczywiste potwierdzenie swoich pragnień.
Mówiący krzyż prowadził Majów przez ponad osiem lat, aż do wielkiego zwycięstwa – zdobycia twierdzy Bacalar. Przez ostatnie lata XIX wieku Majowie w Chan Santa Cruz i okolicy nie podlegali rządowi w mieście Meksyk i Merida. W latach 20. naszego stulecia mieszkańcy regionu zaczęli robić spore interesy na chicle – drzewie, z soku którego otrzymuje się surowiec do produkcji gumy do żucia. Region szybko się rozwijał i wreszcie w 1929 r. podpisano porozumienie ze stolicą. Niektórzy Majowie, niechętni do porzucenia kultu
mówiącego krzyża, przenieśli się do małych wiosek w dżungli, gdzie do dzisiaj go czczą. Można zobaczyć ich, gdy przychodzą z pielgrzymką do miejsca, w którym krzyż „przemówił”, szczególnie 3 maja w dzień św. Krzyża. Tutejsi Majowie zachowują wiele tradycji swoich przodków używając nawet starożytnego kalendarza.
Na jednym z przydrożnych targowisk sprzedawcy proponują „kalendarze Majów” przypominające ozdobne talerze. Przewodnik przy tej okazji opowiedział o udoskonaleniu przez Majów kalendarza stosowanego wcześniej przez inne ludy prehiszpańskie. Majowie uczynili z niego narzędzie dokładnego rejestrowania ziemskich i boskich wydarzeń. Potrafili przewidzieć zaćmienie słońca oraz ruchy Księżyca i Wenus. Wszystkie wcześniejsze cywilizacje znały pewne systemy mierzenia czasu, których kombinacja umożliwiała precyzyjne wyznaczenie daty podczas okresu liczącego 52 lata. Majowie jednak korzystali z innego sposobu zapisywania czasu nazywanego Długą Rachubą, który pozwalał na zapisanie każdej daty, nawet z dalekiej przeszłości czy przyszłości. W inskrypcjach Majów znajduje się obliczenie czasu, który zgodnie z systemem Długiej Rachuby upłynął od punktu początkowego (stworzenia), odpowiadającego dacie 13 sierpnia 3144 r. p.n.e. Cyfry zapisywano w systemie kropek (dla jedności) i kresek (dla piątek). Majowie znali pojęcie zera i posiadali dla niego znak. Ich kalendarz przewyższa ponoć dokładnością wszystkie inne kalendarze świata, nawet stosowany przez nas kalendarz gregoriański.