Stara część Korczy trochę przypomina mi kubańską Hawanę. Tak samo jak tam piękne kiedyś domy straszą pustymi otworami i obdrapanymi tynkami. Złe wrażenia zatarł rynek z całym bogactwem południowych owoców.
Tu wypoczywał Hodża
Znad Jeziora Pogradeckiego, zwanego też Ochrydzkim, leżącym na granicy albańsko – macedońskiej, ruszamy na południe, do Korczy. Najpierw jednak okrążamy jezioro, senne jesienne plaże. Woda wydaje się krystalicznie czysta, ale to tylko pozory, bowiem mniej lub bardziej ukrytymi rurami spływają do niej ścieki z Pogradecu. Podobno Unia Europejska pomaga finansowo miastu zbudować nowoczesną oczyszczalnię ścieków, jest więc nadzieja, że w przyszłości woda na powrót będzie czysta. Wydaje się jednak, że Albańczykom nie przeszkadza skład chemiczny jeziora, sądząc po krętych plażowych zjeżdżalniach i wielu hotelikach usytuowanych tuż przy plaży. Kiedyś wypoczywał tu sam komunistyczny przywódca Enver Hodża, co starsi mieszkańcy wspominają z rozrzewnieniem, bowiem Pogradec i okolice piękniały na okres dyktatorskiego urlopu.
Poranek z kawą
Jest ranek, a w pogradeckich kawiarniach, przy stolikach już zasiedli mężczyźni. Czytają prasę, piją kawę, komentują zdarzenia pokazywane poprzedniego dnia w telewizji. Mogą tak siedzieć wiele godzin, pijąc kolejną filiżankę kawy, grając w szachy lub w tryktraka. Kobiety nie są mile widziane w kawiarniach.
Ostatnie spojrzenie na miasto z otaczających Pogradec wzgórz przynosi miłe estetyczne doznania. Tafla błękitnej wody lśni w słońcu, tuż nad jeziorem widnieją białe mury domów z czerwonymi dachami, a za miastem pola, podobnie jak nasze polskie poprzecinane różnokolorowymi pasami. Zatapiamy się w górski krajobraz. Niewiele tu lasów. Większość drzew wycięto nie bacząc na ich zbawienny wpływ na środowisko naturalne. Na zboczach widnieją ślady po tarasowych uprawach. Kiedyś były tu sady pełne owoców, teraz tylko jakieś resztki dzikich jabłoni czy śliw.
Byrek na powitanie
Jesteśmy w Korczy, stolicy województwa. Wymieniamy euro i dolary na leki (jednostka monetarna Albanii) i ruszamy na podbój miasta. Z pobliskiego baru dochodzi kuszący zapach jakiejś potrawy. Okazuje się, że w barze sprzedawany jest byrek, najpopularniejsza albańska przekąska. To naleśnik z ciasta przypominającego nieco francuskie z nadzieniem serowym, szpinakowym, mięsnym. Taki byrek znakomicie pasuje na przedpołudniowe drugie śniadanie.
Postanawiamy iść tam, gdzie kieruje się większość miejscowych – na targowisko. Najpierw jednak przechodzimy wąskimi, brudnymi, pełnymi śmieci i kurzu uliczkami. Dobrze, że podnoszę wzrok w górę, bo dostrzegam kamienice, kiedyś zapewne bardzo piękne, teraz całkowicie zrujnowane. Kilkupiętrowe domy pochodzą z lat 20. i 30. XX wieku i nie powstydziłaby się ich wtedy żadna europejska metropolia. Natychmiast mam jedno skojarzenie – Hawana. W stolicy Kuby też widziałam takie budynki, straszące pustymi okiennicami, z pozabijanymi płytami czy deskami drzwiami.
Gwoździe, śrubki i mercedesy
O tym, że zbliżamy się do handlowego kompleksu, przekonują drobni kupcy. Oferują kiść bananów, garść gwoździ, śrubek, kilka łyżek, wiązkę drutu. Na piaszczystym parkingu stoją samochody, niepasujące do tego drobnego handlu. W większości to mercedesy – ulubiona marka Albańczyków. Gdy ich kraj był odizolowany od reszty świata, a rządy sprawował dyktator Hodża, nie wolno było posiadać prywatnych aut. Dlatego po obaleniu komunizmu i otwarciu granic kto tylko mógł wyjeżdżał do pracy we Włoszech, Niemczech, Francji. Albańczycy wyjeżdżają nadal. Słyszałam, że na emigracji przebywa ich więcej niż w ojczyźnie. Słyszałam także, że pierwszym zakupem, jaki dokonują po uciułaniu odpowiedniej kwoty, jest samochód, najlepiej mercedes. Po powrocie do kraju, za kółkiem pojazdu, wzbudzają szacunek rodziny i sąsiadów. Oczywiście na ulicach widuje się także inne marki pojazdów, lecz tych o kobiecym imieniu jest naprawdę dużo.
But prawy, but lewy
Im bardziej zagłębiamy się w uliczki, tym kramy stają się większe. Od słońca chronią je płachty pozawieszane na sznurkach przyczepionych do kamienic po jednej i drugiej stronie ulicy. W pewnym momencie z trudnością przebujamy się przez tłum. Słychać podekscytowane głosy. Co tam można kupić, zastanawiam się i kieruję się do ściśniętego tłumu. Nie mogę uwierzyć. Na wielkim stole wysypane są buty: sportowe, szpilki, męskie i damskie pantofle, sandały dziecięce, klapki. Szkopuł w tym, że buty są… nie do pary. Klienci, a właściwie klientki, grzebią w koszach z nadzieją, że do prawego buta znajdą lewy i odwrotnie. Pewnie tak się może stać, ale trzeba mieć do tego dużo siły i cierpliwości.
Informacje przy kawie
Potrzebuję chwili wytchnienia, ciszy i spokoju. Wraz z przyjaciółmi siadam przy niewielkim stoliku, tuż przy uliczce, po której poruszają się piesi i rowerzyści. Dobrze, że nie słyszę już krzyków kupujących i silników samochodowych. W albańskich samochodach nie warkot silników mnie najbardziej męczył lecz całkowite nieprzestrzeganie jakichkolwiek reguł przez ich właścicieli. Pieszy dla tamtejszych kierowców jest jak powietrze, nawet jeśli przechodzi po pasach na zielonym świetle. Każde przejście przez ruchliwą ulicę to ogromny stres. Zamawiamy aromatyczną kawę po turecku, którą kelnerka przynosi w miedzianym tygielku i nalewa do małych filiżanek. To dobry moment na przeczytanie informacji o Korczy. Czytam w przewodniku, że właśnie tu na początku XIX wieku powstała jedna z najstarszych szkół z językiem albańskim, że w mieście funkcjonuje uniwersytet oraz najlepsze w kraju liceum z językiem francuskim jako wykładowym. Dowiaduję się, że miasto słynie z produkcji artykułów spożywczych i napojów alkoholowych.
W 1912 i 1914 miasto zajęli Grecy, potem wojska austriacko – węgierskie, później znów Grecy. Dzięki pomocy wojsk francuskich w 1916 roku proklamowano samodzielną Republikę Korczy, która istniała do roku 1920 i wydawała własne monety. Ponoć miejscowi chętnie swój gród nazywają Małym Paryżem. Moim zdaniem to duża przesada…
Wełniana kura, owoce i królestwo serów
Wracamy na rynek, bo chcemy spróbować słonecznych bałkańskich owoców. Kluczymy między kramami z „markową” odzieżą, garnkami, talerzami, bielizną. Naszą uwagę zwraca kobieta, która na sprzedaż wystawia kolorową kurę… zrobioną na drutach. Sama lubię robótki ręczne, ale wełnianej kury jeszcze nie widziałam.
Wreszcie docieramy do stoisk owocowych. Czegóż tam nie ma! Figi zielone i fioletowe, granaty, winogrona, melony, śliwki. Ulubione przeze mnie oliwki osiągają wielkość przepiórczych jaj, a od ich rodzajów i sposobu konserwacji kręci mi się w głowie.
Na straganach warzywnych dorodne pomidory i papryki. W beczkach można znaleźć także paprykę kiszoną z serowym, słonym nadzieniem. Kupujemy kilka sztuk na próbę. Są wyborne, ale potem, z powodu dużej ilości soli, piję jak smok. Kolejny targowy segment zajmują sery – wszystkie świeże i pachnące. Serowy targ w Korczy znany jest w całym kraju, tak więc producenci serów i ich sprzedawcy nie mogą pozwolić sobie na żadną fuszerkę. Nie trzeba się znać na serach krowich, kozich czy owczych, by wybrać odpowiedni dla siebie. Sprzedawcy częstują i oczekują na reakcję. Nie zmuszają klientów do zakupu, ale wyraźnie się cieszą, gdy chwali się ich produkt.
Znów wędrujemy po wąskich uliczkach. Trafiamy do nowoczesnej hali targowej ze szklanym dachem i fontanną na wewnętrznym dziedzińcu. Niewiele tu ludzi. Nic dziwnego, butiki z drogą odzieżą czy kosmetykami odwiedzają tylko najbogatsi.
Szukamy historii
Szukamy śladów przeszłości. Przez Korczę przebiegała słynna Via Egnata, czyli droga rzymska zbudowana około 146 roku p.n.e. Prowadziła z albańskiego Durres położonego nad Adriatykiem, przez Saloniki do Bizancjum. W Korczy zatrzymywały się karawany z towarami, a do ich dyspozycji było kilkanaście gospód. Jedna z takich gospód – hoteli zachowała się do dziś i po przebudowie znowu służy wędrowcom.
Niedaleko rynku znajduje się jeden z najstarszych albańskich meczetów Dżami Mirahori z 1494 roku z malowidłami ukazującymi Mekkę i Medynę. Przeszłość można też znaleźć w muzeach sztuki średniowiecznej, archeologicznym, edukacji czy artystów Wschodu. Nowoczesność zaś oglądamy na wielkim placu, przy którym ulokowały się eleganckie bary i kafejki. Z ich okien widoczna jest nowa katedra grekokatolicka.
Żegnamy się z Korczą nietypowo – poprzez odwiedziny zupełnie przypadkowo napotkanego targu zwierząt. Handlowano tam końmi, krowami, mułami, osłami, owcami, kozami. Dla chłopów przybyłych do miasta z okolicznych wsi największą atrakcją okazała się… grupka Polaków biegająca pomiędzy zwierzętami i fotografująca wszystko, co się rusza. Nie mogli się nam nadziwić.