Bajeczne krajobrazy, czyste, rześkie powietrze, kolorowe ptaki i egzotyczne zwierzęta to Republika Południowej Afryki. To także nowoczesne miasta z dzielnicami przepięknych willi, autostrady i kompleksy eleganckich centrów handlowych. Obok tego spotyka się ohydne slumsy i przestępczość, której wskaźniki są w niechlubnej czołówce światowej. Południowa część kraju, w porównaniu do Johanesburga, jest jednak oazą spokoju, dlatego bez większych obaw ruszyliśmy na podbój Kapsztadu i jego przepięknych okolic.
|
Samo położenie Kapsztadu powoduje, iż zalicza się go do najpiękniejszych miast świata. Dzielnice rozciągają się amfiteatralnie nad Atlantykiem, a od zimnych podmuchów wiatru z Antarktydy chroni je masyw Góry Stołowej. Wieżowce sąsiadują z budynkami jakby żywcem przeniesionymi ze starych holenderskich miasteczek. Nic dziwnego, miasto założyli w 1652 r. właśnie Holendrzy, jako przystań dla Kampanii Wschodniej. Najważniejszym punktem programu turystów odwiedzających Kapsztad jest Góra Stołowa. Do jej podnóża prowadzi kręta droga, z której rozciągają się przepiękne widoki na miasto, zatokę Table Bay i Ocean Atlantycki. Na górę wjeżdżamy kolejką linową wagonikami obracającymi się wokół własnej osi. Dzięki temu możemy jednocześnie podziwiać panoramę miasta i zbliżającą się Mont Table. Góra Stołowa (1087 m n.p.m.), długa na 4 i szeroka na 2 km, to park narodowy z niezbyt bujną, ale ciekawą roślinnością, przede wszystkim krzewami i kwiatami. Spacerujemy ścieżkami napawając się bajkowymi widokami na zatoki, ocean, góry, wąwozy, urwiska i szczeliny skalne. Dobrze, że zabraliśmy kapelusze i czapki, bowiem słońce przygrzewa niemiłosiernie. Wypijamy kufelek zimnego piwa i zjeżdżamy na dół. I tu mój wielki dramat. Okazało się bowiem, że w plecaku nie ma aparatu fotograficznego. Pierwszy dzień wycieczki i taki pech! Od razu przypomniałam sobie o przestrogach przed złodziejami. Nasz przewodnik zachował jednak zimną krew. Zgłosił zgubę do obsługi kolejki i po dwudziestu minutach roześmiany czarnoskóry chłopak zjechał z góry niosąc w ręce moje narzędzie pracy. Okazało się, że przyczyną zguby nie byli słynni afrykańscy złodzieje, lecz… moja skleroza. Każdy, kto znajdzie się w Kapsztadzie, odwiedza dawną dzielnicę portową Waterfront. W starych budynkach mieszczą się obecnie kafejki i restauracje. Nowoczesne centrum handlowo – gastronomiczno – rozrywkowe zbudowano na terenie dawnych doków. Można tu kupić wszystko od mleka po samochód, dobrze zjeść, potańczyć czy obejrzeć film. Jest tu także jedna z restauracji sieci Hollywood Planet, jednak temu połączeniu kiczu, hałasu i szybkiego jedzenia nie warto poświęcać uwagi. Inne restauracje natomiast kuszą przepysznymi potrawami. Nam podano smaczne żeberka – największe, jakie kiedykolwiek widziałam. Po południowej stronie Góry Stołowej, w zatoce Hout Bay, gdzie pojechaliśmy następnego dnia, ujrzałam jeden z najpiękniejszych widoków w moim życiu. Na grzbiecie góry usadowiły się białe jak mleko chmury tworząc puszystą, miękką pierzynkę, albo, jak ktoś woli, deser z bitej śmietany. Kapsztad jest świetnym miejscem wypadowym na jednodniowe bardzo atrakcyjne wycieczki. Wyruszamy do sławnego Przylądka Dobrej Nadziei (Cape of Good Hope), który odkrył w 1486 r. portugalski żeglarz Bartolomeu Diaz podczas pierwszej podróży do Indii. Ponoć nazwał go tak mając nadzieję, że jego dalsza podróż zakończy się szczęśliwie. Przylądek, zwany także Przylądkiem Burz, miał być miejscem, gdzie powstanie port i faktoria, ze względu na niesprzyjające warunki, założono je kilkadziesiąt kilometrów dalej, w dzisiejszym Kapsztadzie. Przylądek Dobrej Nadziei, kilkudziesięciometrowa skała obmywana jest z trzech stron falami Oceanu Atlantyckiego. Na tablicach informacyjnych czytamy, iż znajdujemy się w miejscu najbardziej wysuniętym na południowy zachód całego kontynentu afrykańskiego. W rzeczywistości taki punkt, Cape Point, leży dalej na południe. Ze szczytu, według informatora, można oglądać mieszające się wody dwóch oceanów Atlantyckiego i Indyjskiego. Przewodnik przekonuje jednak, że umowna granica znajduje się jeszcze dalej, koło najbardziej na południe wysuniętego cypla Afryki – Cape Agulhas – Przylądka Igielnego. Siedzimy na szczycie w tarasowej restauracji napawając się bezmiarem oceanu, jego kolorytem, siłą rozbryzgujących się o skały fal. Wiatr zawsze tu mocno dmie, dlatego warto pamiętać o lekkich, chroniących od podmuchów kurtkach. Nagle naszą kontemplację przy kawie przerywa krzyk koleżanki. To bezczelny szympans porwał jej z talerzyka smakowite ciastko. Nie wiem już, co obserwować, czy piękne krajobrazy, czy sztuczki podstępnych zwierząt, które mimo kija ochroniarza, atakują stoły zastawione smakołykami … Płyniemy małym stateczkiem do wysepki, na której królują foki. Sam rejs, trwający około 40 minut, dostarcza niezapomnianych wrażeń. Silne fale rzucają nami o burty, a rozbryzgująca się bardzo słona woda szczypie w oczy. Za chwilę jednak podziwiamy już setki fok wylegujących się na skałach, wystawiających pyszczki ku słońcu, nurkujących w poszukiwaniu ryb, figlujących w maleńkiej zatoczce. Trudno robić zdjęcia, bo fale kołyszą statkiem, jak fotelem bujanym. Ledwie zdążyliśmy ułożyć sobie w głowach obrazki z fokami, a już czeka kolejna atrakcja – Plaża Pingwinów koło Simons Town. Idziemy brzegiem morza, a wiatr i zimna bryza wcale nie przypominają afrykańskiej. Jest dość chłodno, ale to normalne w tej okolicy. Nawet w upalne dni temperatura w słońcu nie przekracza 30 st. C, a wody Atlantyku 10-20 st. C. Spotykamy pierwsze pingwiny, po chwili obserwujemy ich tysiące. Chodzą po ciepłym piasku, chowają się w zagłębieniach skalnych, nurkują w poszukiwaniu pożywienia. Nie boją się ludzi, łatwo więc obserwować je, filmować, robić zdjęcia. Z plaży – rezerwatu wygania nas wiatr, który sypie drobniutkim, żółtym piaskiem w oczy. Uciekamy w spokojniejsze, bardziej przytulne miejsce – do strusiej fermy. W okolicach Kapsztadu jest ich wiele, ptaki te czują się bowiem w tym klimacie doskonale. My trafiamy do gospodarstwa, którego właściciel, Gwen Kanigowski, jest synem polskich emigrantów ze Szkocji. Sama sceneria farmy jest bardzo ciekawa, bowiem w tle widnieje masywna Góra Stołowa, wokół zaś rozciągają się zielone równiny. Gwen hoduje strusie przede wszystkim ze względu na słynne pióra, które w większości trafiają do Brazylii, jako ozdoby strojów karnawałowych. Sprzedaje także wielkie strusie jaja. Wiele restauracji podaje strusią jajecznicę i omlety. Jedno takie jajo to odpowiednik 25 jaj kurzych, starcza więc dla całej grupy przyjaciół. Z wydmuszek robi się różne ozdoby kupowane chętnie przez turystów. Restauracje zamawiają także strusie mięso, z którego robi się przede wszystkim steki. Mieliśmy okazję skosztować je – smakują prawie jak wołowina. Na ścianie niewielkiego strusiego muzeum oglądamy rozciągnięte barwne skóry. Okazuje się, że skóra strusia jest, po krokodylej, najdroższa na świecie. Nic dziwnego, jest ponoć bardzo wytrzymała, a wyroby z niej: kurtki, torby, paski są „jak nowe” przez 80 lat. |