Tylko w Durbanie widziałam tak kolorowe riksze. Nigdzie nie spotkałam też tak dużej ilości surfingowców czy ulicy zanotowanej w „Księdze Gunessa” z powodu setki przecinających ją torów kolejowych. Różnorodność architektoniczna, kulturowa i religijna sprawiają, że miasto jest jednym z najciekawszych w Republice Południowej Afryki. Gdy wcześnie rano wyruszaliśmy z hotelu na wycieczkę po mieście, zauważyliśmy niezwykłe zjawisko. Przed wejściem oczekiwali na nas zabawni rikszarze ubrani w jakieś przedziwne kolorowe stroje. Zaprosili nas na przejażdżkę swymi trochę rozgruchotanymi, ale jakże barwnymi pojazdami. Początkowo uważałam, że to bardzo niehumanitarnie siedzieć w wózku ciągniętym przez człowieka, jednak nasz przewodnik, Alan, przekonał mnie mówiąc, iż dzięki turystom mężczyźni ci utrzymują swoje liczne rodziny i… nie kradną. Przejażdżka była niezwykła. Rikszarze wykonywali różne „sztuki”, podczas których pasażerowie prawie lądowali na ziemi głową w dół. Towarzyszyło temu wiele krzyku i śmiechu. W połowie XIX wieku po Durbanie jeździło około 10 tysięcy takich pojazdów, które przywędrowały z Japonii. Obecnie jest ich zaledwie kilkanaście tworząc prawdziwą atrakcję turystyczną. Właściciele wymyślają coraz to zabawniejsze i bardziej kolorowe stroje, ponieważ każdego roku miejski samorząd organizuje dla nich konkursy z cennymi nagrodami. Wróćmy na chwilę do hotelu, który dla nas, Polaków był niezwykły nie tylko dlatego, że położony był tuż nad Oceanem Indyjskim, a z jego okien roztaczał się wspaniały widok na ocean i miasto. „Holiday Inn” zaprojektował Polak – Piotr Plebankiewicz mieszkający w RPA od 20 lat. Mieliśmy okazję spotkać Piotra, którego korzenie sięgają do Kielecczyzny. Mama Piotra, z domu Musiał, urodziła się i wychowała w Busku Zdroju, w którym architekt spędzał w dzieciństwie każde wakacje. Durban jest niezwykły z wielu powodów. Jednym z nich jest największe w RPA skupisko ludności pochodzenia indyjskiego. Od połowy XIX wieku sprowadzano hindusów na te tereny do pracy na polach trzciny cukrowej. W 1893 roku wśród najemnych robotników znalazł się także, jako adwokat, Mohandas Gandhi. Pięć lat później podróżował pociągiem w pierwszej klasie z Durbanu do Jahonesburga. W pewnym momencie do pociągu wpadli żołnierze, którzy bez ostrzeżenia wyrzucili Gandhiego na najbliższej stacji. Okazało się, że w tych czasach ludności kolorowej nie wolno było podróżować w przedziałach pierwszej klasy. Gandhi zostawszy na nieznanej małej stacyjce nie wiedział, co ze sobą począć. Noc była niezwykle chłodna. Przytulony do swego bagażu nie mógł zasnąć zastanawiając się nad prześladowaniami osób o innym niż biały kolor skóry. I wtedy ponoć pojawiła się w jego głowie idea protestu bez agresji. Wrócił do Durbanu i zaczął w maleńkim warsztacie wydawać gazetę „Opinia”, na łamach której walczył z rasizmem. W sumie Gandhi spędził w RPA 17 lat. Do dziś w jednej z czarnych poddurbańskich miejscowości można oglądać dom, w którym mieszkał i redakcję „Opinii”. Niestety, oprócz maszyny drukarskiej i maszyny do pisania, nie ma tam absolutnie nic. Opiekunowie muzeum nie próbują już nawet wyposażać budynków, wiedzą bowiem z góry, że żadne kraty nie przeszkodzą złodziejom. Obok hindusów żyją w Durbanie muzułmanie, Murzyni i biali. Dźwięk kościelnych dzwonów miesza się często z nawoływaniem muezinów do modlitwy, a kolorowe hinduskie świątynie otoczone są wieżowcami i innymi nowoczesnymi budynkami. Świątynia hinduska Alayam jest najstarszą i największą tego typu budowlą w RPA. Hindusi znani ze swych handlowych zdolności mają w swej dzielnicy wielki targ, na którym oprócz żywności, kwiatów, odzieży, niezliczonej ilości przypraw można kupić ciekawe pamiątki. Spotkałam tam również stragany murzyńskie z przedziwnymi skórami, zasuszonymi częściami zwierząt, piórami, pazurami. Przedmioty te mają wciąż swych nabywców, gdyż wiara w ich czarodziejskie właściwości wciąż w RPA jest żywa. W centrum Durbanu znajdują się przepiękne budowle, jak na przykład najstarszy budynek użyteczności publicznej – sąd, który obecnie jest siedzibą muzeum czy ratusz. Ogromna kiedyś stacja kolejowa jest teraz siedzibą różnych instytucji. Z budynkiem związana jest anegdota. Projektował go architekt z Londynu, który w tym samym czasie obmyślał plany podobnego budynku w Toronto. Dachy obydwu budynków wykonywane były pod jego nadzorem w Anglii. Ktoś jednak nie dopilnował transportu i ciężkie przykrycie mające chronić kanadyjski budynek przed obfitymi opadami śniegu przywędrował do Durbanu, a leciutka konstrukcja do Kanady. O pomyłce zorientowano się w Kanadzie przy pierwszej śnieżycy. Dach oczywiście się zawalił. Było już jednak zbyt późno na zamianę. Ciężki dach w Durbanie przykrywa więc budynek dawnej stacji do dziś. Jedna z miejskich ulic została zapisana w „Księdze Guinesa”. Przyczyną nie był jej piękny wygląd lecz rekordowa ilość przecinających ją torów kolejowych, których jest tam ponoć około stu. Durban różni się od innych południowoafrykańskich miast także klimatem. Tu zawsze jest lato, a temperatury dnia i nocy niewiele się różnią. Przepiękna, szeroka plaża i wzburzone fale Oceanu Indyjskiego sprawiły, że miasto stało się afrykańską stolicą surfingu. Z przerażeniem patrzyłam na wyczyniających cuda śmiałków skaczących po kilkumetrowej wysokości falach. Piękna plaża przyciąga rzesze turystów. Nie zawsze jednak tak było. Po wielu śmiertelnych wypadkach, w których mordercami były podpływające blisko brzegu rekiny, w latach 60. XX wieku, plażowicze uciekali w bardziej bezpieczne miejsca. Ochrona najpierw rzucała w wodę dynamit, po protestach różnych organizacji szybko zmieniono metodę odstraszania rekinów. Kilkaset metrów od brzegu montowane są 300-metrowe siatki, które nie przepuszczają ich dalej. Codziennie do siatek tych podpływają strażnicy, którzy pomagają zaplątanym rekinom i innym rybom uwolnić się z nich. Część rekinów jednak zgrabnie omija zapory i dlatego plażowi ratownicy ostrzegają, by nie kąpać się w nocy. Aby zobaczyć te sznurkowe zapory, wyruszyliśmy wraz ze strażnikiem w morze o świcie. Na początku podróż niewielką łódką była bardzo przyjemna. Jeszcze uśpione miasto z odległości kilkuset metrów wyglądało bajecznie. Im bardziej jednak wypływaliśmy w morze, tym fala stawała się wyższa. W pewnym momencie, widząc nadchodzące kilkumetrowe fale przeraziłam się tak, że nie chciałam już słuchać o rekinach i ich ochronie, chciałam tylko jak najszybciej znaleźć się znów na lądzie. Z panicznego strachu wyrwała mnie dopiero scena, jakiej jeszcze nie widziałam. Na kilkudziesięciu metrach wokół łodzi aż zaroiło się od delfinów. Były ich dziesiątki. Wyskakiwały zgrabnie z wody, jakby jakiś ukryty treser dawał im znaki. Próbowałam je liczyć, ale po czterdziestu zrezygnowałam. Widziałam też rekiny i niezliczoną ilość ryb, których nazwy trudno było przetłumaczyć na język polski. Specjalnie dla zranionych rekinów w Durbanie otwarto instytut badawczy, w którym organizowane są pokazy łącznie z sekcją zwłok. Prowadzący chętnie też prezentują szczęki różnej wielkości. Cały czas jednak podkreślają, że kreowanie, między innymi przez filmy, rekinów na morderców to duża przesada. Ich zdaniem, należy zachować ostrożność, a uniknie się przykrego spotkania. |