Kakao, bawoły i zatoki piratów

Wyspa Margarita
Wenezuela- wyspa Margarita. Fot.: Andrzej Zarzecki

Kilkanaście dni to stanowczo za mało, by poznać Wenezuelę. Wystarczająco długo, by ją pokochać.

Z naszej bazy w Porlamar na wyspie Margarita wyruszaliśmy kilkakrotnie, najczęściej samolotem. Powietrzne podróże znacznie oszczędzały czas, pozwalały dotrzeć do miejsc, gdzie nie dojeżdżają samochody ani nie dopływają łodzie.

Ktoś kiedyś stwierdził, że wewnętrzne latynoskie linie lotnicze są najbardziej pobożne, bo latają, jak Bóg da. Doświadczyłam tego podczas pierwszej podróży w głąb lądu. Samolot miał odlecieć o 7.30. O dziewiątej zaczęliśmy się lekko niecierpliwić, tym bardziej, że nie podano żadnego komunikatu. Siedzieliśmy w chłodnej hali lotniska. Spacery wokół niego ze względu na ogromny upał nie znalazły amatorów. Koło jedenastej dowiedzieliśmy się, że nasz samolot już wkrótce zatankuje paliwo, które tego dnia z opóźnieniem dotarło na lotnisko. Co za absurd. W kraju, który należy do najbogatszych w ropę naftową także są kłopoty z paliwem. W południe nasza awionetka wreszcie wystartowała.

Mały samolot wiezie nas z wyspy na wenezuelski ląd. Na malutkim lotnisku jesteśmy jedynymi gośćmi. Oprócz nas leniwie snuje się tu kilku ochroniarzy. Jeden z nich ożywił się usłyszawszy polski język. To Włoch, przebywający w Wenezueli od ośmiu lat. Mówi, że w te strony zagląda jeszcze niewielu Europejczyków. Elżbieta władająca trochę włoskim do tego stopnia go rozczuliła, że wygrzebał spod sterty papierów mapę Wenezueli i jakieś foldery – towary wciąż deficytowe w kraju, który coraz bardziej stawia na turystykę.

Wsiadamy do klimatyzowanego busika i ruszamy na podbój Półwyspu Paria. Mijamy wioski i miasteczka. Ani jednego bloku czy wyższej kamienicy. Wszędzie parterowe domki otoczone bananowcami, cytrusami, palmami, obsypanymi kwieciem drzewami i krzewami. Po ulicach chodzą zazwyczaj bose dzieciaki ciekawie przyglądające się podróżnym.

Błyskające różnymi kolorami jezioro wprawia nas w zachwyt. Przewodnik Teddy patrzy na nas z satysfakcją. Wybrał znakomite miejsce widokowe – owal jeziora otaczają zielone wzgórza, nad którymi roztacza się błękitne niebo gdzieniegdzie upstrzone białymi obłokami. Podobno jezioro pokazuje swoją krasę dopiero wtedy, gdy prawie całkowicie wysycha. Minerały spoczywające na dnie w blasku słońca wyglądają jak klejnoty z baśni.

W jednej chwili górzysty krajobraz zmienia się w zieloną równinę. Drogę otaczają podmokłe pastwiska. Gdzieś na horyzoncie pojawia się wioska hodowców bawołów. Zbaczamy więc z trasy, by zobaczyć ją z bliska. Bawoły broczą po kolana w wodzie dzieląc miejsce z czaplami i innym wodnym ptactwem. W podmokłych zaroślach dostrzegamy krokodyla. Leży w bezruchu zupełnie nie reagując na nasze zaczepki. Jeden z gospodarzy pokazuje ogromnego węża. Edyta, najodważniejsza z nas, zakłada go sobie na szyję. Po kilkunastu sekundach krzyczy, by zdjąć potwora, który rozpoczął proces duszenia. Ciemnoskóry chłopak śmieje się: – “Mój przyjaciel nic ci nie zrobi, jest wytresowany”.

Wioska hodowców bawołów to w rzeczywistości baza wypadowa dla ornitologów z całego świata. Podmokłe tereny są siedzibą ptaków nie spotykanych w innych rejonach kraju. Za niewielką opłatą można spędzić kilka dni sam na sam z przyrodą podróżując po bagnach na czółnie wykonanym z jednego pnia drzewa.

Kolejnym etapem naszej podróży jest plantacja kakao. Kakaowce to dość dużych rozmiar drzewa ukryte wśród jeszcze wyższych palm. Ten palmowy “dach” potrzebny jest do ochrony owoców przed słońcem. Same owoce to dużych rozmiarów wydłużone skorupy, w środku których znajdują się białe, słodkie, gąbczaste nasiona. Zbiera się je dwa razy do roku i poddaje procesowi fermentacji. W ciemnych komórkach leżą przykryte folią wydając woń podobną do tej, którą można spotkać w bimbrowniach. Uciekamy czym prędzej na słoneczne podwórko. Tam po kilkudniowej fermentacji wysypywane są ziarna, które po kilkudziesięciogodzinnym suszeniu nadają się już do mielenia. Nie potrzeba żadnych pieców. “Suszarnie” to w zależności od zamożności plantacji: platformy, tarasy, schody, a nawet asfaltowe drogi. Ze zmielonych owoców formuje się bryły wysyłane przede wszystkim do Europy. Na 150-hektarowej plantacji pracuje zaledwie kilka osób, w porze zbiorów właściciel zatrudnia dodatkowo trzech, pięciu robotników. Filiżanka gorącego napoju kończy wizytę w kakaowo – palmowym lesie.

Wioski, które mijamy są coraz bardziej egzotyczne. Nie spotykamy już murowanych domów, zastąpiły je chaty zbudowane z bambusów, liści palmowych, trzciny cukrowej. Teren znów staje się górzysty, droga coraz węższa i bardziej kręta. Kierowca głośno dziękuje Bogu, że nie pada. W czasie deszczu nie sposób podjechać pod strome góry. Jakby na zawołanie, z nieba lunęło. Znajdujemy się na szczycie. Zatrzymujemy się i z przerażeniem patrzymy na drogę, która coraz bardziej przypomina rwący potok. Wolałabym raczej iść piechotą, ale… zza chmur wyszło słońce. W tym kraju ulewa mija tak szybko, jak się zaczyna. Z liści kapie woda, a słońce przygrzewa tak mocno, że szybko chronimy się w naszym busiku – lodówce. Powoli ruszamy dalej.

Zbliżamy się do wybrzeża. Ze wzgórz oglądamy cudowne zatoki porośnięte palmami, z szerokim białym pasem plaż i turkusową wodą. Widok graniczący z kiczem. Przypominają mi się filmy o piratach. To w takich zatokach, za skałami ukrywali swoje statki pełne skarbów. Niebezpieczną, stromą ścieżką wijącą się wśród tropikalnej dżungli schodzimy na plażę. Chwytamy się każdego korzenia, każdej gałęzi, ale i tak co chwilę ktoś z nas przewraca się i zjeżdża w dół podcinając nogi osoby idącej z przodu. Gdy stajemy na plaży, przez kilkanaście minut nie przestajemy się śmiać – oblepieni błotem, liśćmi, gałęziami mało przypominamy cywilizowanych Europejczyków. W ubraniach wbiegamy do ciepłego morza.

W jednej z zatok na Półwyspie Paria o egzotycznej nazwie Pui-Pui czuliśmy się jak jedyni mieszkańcy tej krainy. Nocleg w bungalowach ukrytych w tropikalnym lesie graniczącym z plażą, kąpiel w ciepłym morzu przy blasku księżyca to chwile, których nigdy nie zapomnę.

Przepięknych rajskich zatok widzieliśmy na wenezuelskim wybrzeży jeszcze wiele. Ich ogromną zaletą jest to, że nad plażą nie górują betonowe hotele, nie przecinają ich drogi pełne głośnych samochodów. W urokliwych miejscach można znaleźć ciszę, spokój i nieskalaną ręką hotelowych biznesmenów naturę. Wenezuela, wyłączając pełną turystów wyspę Margarita, to wciąż dziewicze tereny. Sytuacja wynika z faktu, iż do niedawna, gdy czerpano ogromne dochody z przemysłu naftowego, nie myślano o rozwoju tutejszej turystyki. Pracujących Wenezuelczyków stać było na wakacyjne wyjazdy na Florydę czy Dominikanę. Gdy w połowie lat osiemdziesiątych ceny ropy gwałtownie spadły, zaczęto szukać innych sposobów zarobkowania. Niskie ceny, przepiękne plaże, ciepły, wilgotny klimat zaczynają przyciągać coraz więcej turystów, także z Europy.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top