Caracas – miasto klaksonów

Caracas nocą wygląda bajecznie. Tysiące małych, świecących punkcików na wzgórzach miesza się z gwiazdami. Trudno dostrzec granicę między ziemią i niebem. Jasne światło dnia pokazuje obraz charakterystyczny dla wszystkich wielkich miast Ameryki Południowej – kontrast między bogactwem i niewyobrażalną wręcz nędzą.

Caracas zawdzięcza swe istnienie hiszpańskiemu kapitanowi Diego de Losada, który w 1567 r. przybył do doliny położonej na wysokości 900 m n.p.m. o łagodnym klimacie, w której liczne rzeki zapewniały obfitość wody, a niewielka odległość od morza – dogodny kontakt ze Starym Światem. Założone przez siebie miasto nazwał Santiago de Leon de Caracas – od zamieszkującego ten rejon indiańskiego plemienia Karaków. W 10 lat później gubernator Juan de Pimental przeniósł tu z Coro stolicę Wenezueli.

Dzisiejszy wizerunek miasto zawdzięcza przede wszystkim dwóm czynnikom: trzęsieniom ziemi i decyzjom generała Marcosa Pereza Jimeneza. To za jego dyktatury, w latach pięćdziesiątych, w okresie wielkiego boomu naftowego, nastąpiła tu prawdziwa eksplozja urbanistyczna. Trudno uwierzyć, że czterdzieści lat temu, w sławnej dziś ze swych drapaczy chmur stolicy, niewiele było budynków, które miały więcej niż trzy piętra. Dziś subcentra o pięknych poetyckich nazwach Chacaito, Las Mercedes, Bello Monte, Altamire poprzecinane są sieciami autostrad “Pulpo” (Ośmiornica), “Arania” (Pająk), “Cota Mil” (Poziom 1000).

Caracas określane jest mianem najhałaśliwszej metropolii na świecie. Upodobanie tutejszych kierowców do używania wymyślnych przeraźliwych klaksonów powoduje, że oprócz smogu, głównie decybele wypełniają dolinę, w której zalega miasto. Korki uliczne do tego stopnia wrosły w tutejszy krajobraz, że caraguenos (mieszkańcy Caracas) mają już własny słownik wyróżniający ich typy – galletos to korki zwyczajne, colas – długie rzędy samochodów poruszające się w żółwim tempie, a trancas to beznadziejny, długotrwały bezruch pojazdów. Na ten stan rzeczy wpływa nie tylko ogromna ilość samochodów, do której nie przystosowane są drogi, ale także ich jakość – do tej pory ogromną część pojazdów stanowią ośmiocylindrowe zdezelowane potwory pochłaniające ogromne ilości benzyny. Kierowcy, podobnie jak w innych krajach tego kontynentu, oprócz upodobania do klaksonowych koncertów, pałają miłością do ulicznych ściganek, za nic mając wszelkie znaki ograniczające prędkość.

Caracas położone jest w dolinie nadbrzeżnego łańcucha gór Cordillera de la Costa. Dolina wypełniona jest luksusem – pięknymi willami, centrami handlowymi i administracyjnymi, parkami, promenadami, hotelami; wzgórza zaś ogromnych rozmiarów nędzą. Tak pięknie błyszczące nocą światła sięgające nieba okazują się w dzień tysiącami bud, szałasów, chat, szop rozciągających się bezładnie na wzgórzach. To ranchos – tutejsze slamsy. Ponieważ wewnątrz kraju panuje bieda, ludzie ściągają do stolicy w poszukiwaniu pracy czy jakiegokolwiek zarobku umożliwiającego egzystencję. Gnieżdżących się w prymitywnych budynkach z kawałków dykty, blachy, skrzynek – ranchitos – żyje tu podobno ponad milion. Stanowią oni jedną trzecią wszystkich mieszkańców Caracas. Pesymiści twierdzą, że jest ich znacznie więcej, ale nikt tak naprawdę nie wie, ile osób żyje w barrias, ile się rodzi, ile umiera – do większości dzielnic biedoty nie zapuszcza się nawet uzbrojona policja.

Zbudowane byle gdzie i byle jak “domy” nie wytrzymują trzęsień ziemi, ulewnych deszczy czy silnych wiatrów. Podczas każdej pory deszczowej ze zboczy gór zjeżdżają całe chaty przygniatając dziesiątki i setki ich mieszkańców. Po deszczu, gdy z gór ku miastu spływają nieczystości, całe Caracas wypełnione jest obrzydliwą wonią, kanały zatykają się notorycznie. W ranchos nie ma wodociągów – ludzie korzystają z nielicznych, przeważnie zanieczyszczonych studni. Tam, gdzie doprowadzono wodę, nikt jej nie oszczędza.

Rozkradzione kurki powodują, że leje się ona z ulicznych kranów bez przerwy. Władze miasta, które mają ogromne kłopoty z dobrą pitną wodą, ograniczają ją w brutalny sposób co dwa, trzy dni zamykają jej dopływ do dzielnic biedoty. Z prądem jest lepiej – większość mieszkańców podłącza swoje budy nielegalnie do najbliższego słupa z przewodami elektrycznymi. Na kradzież energii elektrycznej rząd przymyka oczy.

W barrios, dzielnicach nędzy, funkcjonują szkoły, jednak niewiele dzieci do nich uczęszcza. Malcy muszą opiekować się swoim młodszym rodzeństwem albo zarabiać na życie poprzez wynajmowanie się do różnych zajęć, kradzież, żebranie, prostytucję. Większość z nich nie zna swoich ojców. W niektórych dzielnicach sami mieszkańcy powołują organizacje do utrzymywania jako takiego porządku, jednak wciąż od ciosu nożem ginie mnóstwo ludzi.

Wokół Caracas rozciąga się wiele satelitarnych miasteczek robotniczych z mieszkaniami w kilkunastopiętrowych blokach o niskim standardzie. Standard ten jest jednak luksusem w porównaniu z tym, co znajduje się w barrios. Przenosząc do nich ranchitos, proponuje się im niewielkie spłaty rozłożone na wiele lat. Zdarza się jednak, że ludzie z rancz wprowadzają się tu prawie z rozpaczą. Przerażają ich nie tylko obciążenia finansowe, ale także konieczność poddania się dyscyplinie społecznej. Często uciekają po paru dniach, wracają do swych bud, gdzie można zniknąć bez śladu i egzystować prawie za darmo. Inni opuszczają robotnicze osiedla, bo nawet niewielki czynsz jest dla nich zbyt wielkim obciążeniem. Brak pracy to ogromny problem Wenezueli. Biedacy znajdują gdziekolwiek kawałek wolnego miejsca, gromadzą skrzynki po piwie, kawałki blachy, jakieś cegły i tworzą coś, co daje im i ich dzieciom tymczasowe schronienie. Niestety ta tymczasowość przedłuża się najczęściej na całe życie. Gdy któraś z bud pustoszeje, natychmiast pojawiają się chętni na jej zamieszkanie nie bacząc na to, że w środku zostali mali mieszkańcy – szczury, myszy, karaluchy i inne robactwo.

Ranchitos rządzą się własnym prawem, mają swoje obyczaje, które przynieśli ze sobą z buszu. Inne narodziły się tutaj, w rezultacie bezpośredniego kontrastu z cywilizacją, w obliczu skrajnej nędzy. Ich styl życia, mentalność, promieniują na obszar całego miasta. To stąd pochodzi wiele piosenek i tańców, – ranchitos lubią się bawić, są niezwykle muzykalni. Lubią także pić – alkoholizm znacznie wyprzedza tu narkomanię i stanowi ogromny problem dla rządu. Każdego dnia setki tysięcy ludzi z gór schodzi do miasta, by szukać zarobku i chleba. Wypełniają bary, skwery, targowiska, ulice, oferują towary i samych siebie. Ich latynoska mentalność nie pozwala jednak na zamartwianie się, co będzie jutro. Ranchitos nie mają przecież nic do stracenia.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top