Tematem głównym listopadowego spotkania z tego cyklu w Stowarzyszeniu Dziennikarzy – Podróżników „Globtroter” była promocja turystyczna. Przy czym było ono o tle nietypowe, że temat ten przedstawili tym razem, wzbudzając dyskusję, nie goście, lecz wieloletni członkowie Stowarzyszenia, Adam Gąsior, szef portalu Wasza Turystyka i magazynu drukowanego o tym samym tytule oraz Marzena Markowska, jego zastępczyni. Natomiast w drugiej części swoją najnowszą książkę „Wisła na Mazowszu” zaprezentował prof. dr hab. Lech Królikowski.
Różne aspekty promocji turystycznej przedstawione zostały w postaci multimedialnej. Adam rozpoczął od trochę prowokacyjnego pytania: czy turystyka potrzebuje promocji? Jak gdyby w obecnych czasach cokolwiek mogło obyć się bez niej. Dyskusja po zakończeniu prezentacji wykazała, jak bardzo jest ona potrzebna.
Przy czym z otwartymi pytaniami, jaka oraz co należy robić, aby nie był to m.in. owczy pęd do popularnych atrakcji, w miejsca zatłoczone. Nierzadko np. w sandałach na Giewont podczas burzy z piorunami, czy w poszukiwaniu najlepszych miejsc na zrobienie sobie zdjęcia – selfi – ze śmiertelnymi skutkami.
Jak chociażby głośny upadek ze szczytu skarpy koło przylądka Cabo da Roca w Portugalii, czy wiele podobnych tragedii. Zwracano też uwagę, że niektóre miasta i miejsca, chociażby Wenecja, Barcelona, Praga itp. głowią się już, jak zahamować napływ do nich turystów. Szczególnie niepożądanych: głośnych, zainteresowanych głównie piciem piwa lub mocniejszego alkoholu, rozróbami itp, jak np. niektórzy zagraniczni goście w Krakowie. Hałaśliwi, zanieczyszczający środowisko i… zostawiający niewiele pieniędzy w obiektach noclegowych, gastronomicznych czy muzeach, które ich w ogóle nie interesują, podobnie jak inne prawdziwe atrakcje miast i miejsc, do których „walą” tłumnie.
Wątek ten pojawił się, bo nie mógł nie pojawić, również w prezentacji. M.in. w postaci wymownego zdjęcia z Izraela z napisem na ścianie „Tourist go home !”. Oraz przykładem z naszego podwórka, który może, ale nie musi być pozytywnym. Z województwa świętokrzyskiego, ciągle jeszcze niedocenianego i zbyt rzadko odwiedzanego przez turystów.
W końcu lat 90-tych ubiegłego wieku, mówił Adam, a my czytaliśmy na ekranie, było tam około 100 obiektów noclegowych, z których korzystało w sumie nie więcej, niż 100 tys. osób rocznie. Tymczasem obecnie w regionie tym sprzedawanych jest rocznie ponad 1,8 mln noclegów. A tylko w majówkę 2019 r. Sandomierz odwiedziło 50 tys. osób.
Otóż to! Dlaczego właśnie Sandomierz? Bo tam kręcony był popularny serial TV „Ojciec Mateusz”, z „lokatą produktu”. Na razie tamtejsze władze miejskie, hotelarze i restauratorzy zacierają ręce. Przygotowywany jest nawet szlak turystyczny „Śladami ojca Mateusza”. Ale co na ten temat mają do powiedzenia mieszkańcy? Czy niedługo i oni nie zaczną wypisywać na murach „Turyści won!” zmęczeni tymi tłumami przybywającymi do, pięknego zresztą, bogatego w zabytki miasta, w owczym pędzie. A równocześnie wiele innych miejscowości w tym regionie, nie mniej atrakcyjnych, często świeci pustkami. Był to dobry punkt wyjścia do zastanowienia nad tym, jak powinna wyglądać w Polsce promocja turystyczna. I jaki jest jej system.
Miała się tym zajmować, nie tylko zachęcając do przyjazdów do Polski zagranicznych turystów, Polska Organizacja Turystyczna. Państwowa, wyspecjalizowana instytucja promocyjna, zobowiązana również do współpracy w tym zakresie z samorządami i branżą turystyczną.
Powstała ona w 2000 r. w ramach programu PHARE TOURIN III, w procesie dostosowywania zarządzania turystyką w naszym kraju do standardów obowiązujących w krajach Unii Europejskiej oraz uczestnictwa we wspólnym runku turystycznym. Tymczasem rzeczywistość jest dosyć żałosna i prelegent nie szczędził krytyki POT, operując zresztą nanymi faktami.
Upolitycznieniem tej rządowej agendy, traktowanej przez polityków jako jeden z „łupów”. Brakiem bieżących, kompleksowych badań ruchu turystycznego w Polsce, a więc podstawowej wiedzy pozwalającej na podejmowanie sensownych decyzji. Fatalną sytuację w terenie, gdyż Regionalne Organizacje Turystyczne zależne są od finansowania z urzędów wojewódzkich.
A lokalne nie są objęte żadnym systemem finansowania promocji turystycznej i praktycznie bez środków do działania. Trudno też uznać za fakt pozytywny, że na czele struktur promocyjnych są urzędnicy. Finanse, to zresztą jeden z najsłabszych punktów tej sfery działania. Budżet POT na rok 2019 to 50 mln zł. Z czego 40% idzie na utrzymanie zagranicznych ośrodków, lokali, administrację. Na promocję pozostaje najwyżej 30 mln zł.
Tymczasem, dla porównania, w Pradze wynosi ona, w przeliczeniu, około 100 mln zl. Tyle samo w województwie dalmatyńsko – splickim w Chorwacji. W Austrii już w 2016 r. 250 mln zl. W Danii, również w tamtym roku, 130 mln. A w Irlandii nawet 260 mln. Trzeba to zmienić, mówił Adam i trudno się z nim nie zgodzić.
Zwłaszcza, że jest dobry wzór do naśladowania. Wspomniana Chorwacja, w której każdy turysta obciążany jest kwotą 1 € dziennie. Zbierają się z tego niemałe sumy, dzielone następnie proporcjonalnie do wpływów. I to struktury lokalne, a nie urzędnicy „na górze” decydują, na jakie formy promocji turystycznej wydane pieniądze okażą się najbardziej efektywne.
Czy znaczy, że u nas sytuacja w tej dziedzinie jest tak zła, że aż beznadziejna? Są również pozytywy. Prelegenci zaliczają do nich m.in. fachowców z pasją, którzy działają w terenie. Kreatywność działaczy i przedsiębiorców z branży turystycznej. A także czerpanie z doświadczeń innych, dobre praktyki i inspiracje. Jednym z przytoczonych przykładów było Forum Promocji Turystycznej, organizowane przez „Waszą Turystykę”.
Relację z jego VI edycji w Warszawie niedawno opublikowałem na naszych lamach, zainteresowanych szczegółami odsyłam do niej. Wspomnę tylko, że dotychczas uczestniczyło w nich z górą 600 gości i ponad 130 prelegentów. Forum towarzyszył, nie po raz pierwszy, konkurs filmów promocyjnych i zwycięskie w trzech kategoriach zostały pokazane w trakcie spotkania. Przyjęte zostały bardzo dobrze.
Jak już wspomniałem, w jego drugiej części autor oraz redaktorzy: Agnieszka Skórska – Jarmusz i Paweł Ludwicki zaprezentowali książkę „Wisła na Mazowszu. Nie jest to pozycja turystyczna, lecz praca naukowa oparta na materiałach źródłowych, pochodzących głównie z archiwów… rosyjskich. Prof. Lech Królikowski, także varsavianista i samorządowiec, szalenie ciekawie opowiadał, jak udało mu się do nich dotrzeć oraz wykorzystać.
Wspomniał, że państwo polskie zaczęło się troszczyć o Wisłę już w roku 1447, gdy sejm uznał ją za drogę publiczną. Autora przede wszystkim interesował się losami rzeki na odcinku rosyjskim w okresie zaborów, od Zawichostu do Ciechocinka, w tym zwłaszcza w okolicach Warszawy. Sypiąc mnóstwem informacji na ten temat.
M.in. co, i w jakich okolicznościach powodowało, że władze carskie znajdowały środki na jej regulację. Wielka powódź w roku 1813 zmusiła je do rozpoczęcia prac regulacyjnych. Nowością, chyba dla większości uczestników tego spotkania, były także informacje, w jaki sposób mierzono oraz mierzy się wysokość wiślanej fali.
Szczególne były losy 170-kilometrowego odcinka Wisły, granicznej w tamtych latach między Rosją i Austrią. Gdy władze austriackie zaczęły budować na swoim brzegu „ostrogi” wchodzące w głąb nurtu, rzeka zmieniała go, zabierając część nadbrzeżnych terenów rosyjskich. Urzędnicy podnieśli raban, że kraj traci terytorium „świętego cesarstwa rosyjskiego”.
Znalazły się więc pieniądza na regulację i budowę podobnych ostróg na rosyjskim brzegu. Budowano też wały przeciwpowodziowe. Na prawym brzegu w Warszawie znajdowały się one zupełnie w innym miejscu niż obecnie, bo takie wówczas były tereny zalewowe i nurt Wisły. Zwłaszcza po wielkiej powodzi „świętojańskiej” w roku 1884
Spowodowała ona, że rzeka przesunęła się o pół kilometra na wschód. W tym czasie w Warszawie budowano wodociągi ze stacją pomp nad „starym” brzegiem. Powstał problem, co robić? Czy zmusić Wisłę do powrotu do starego koryta, czy dostosować się do aktualnego.
A jeżeli chodzi o wały, to zaskoczeniem dla obecnych na spotkaniu okazała się informacja, że były one wówczas przy ulicach… Grochowskiej i Międzborskiej, czyli daleko od obecnych. W książce tej znajduje się wiele innych, wartych poznania informacji, Dzięki czemu może ona stanowić ciekawą lekturę nie tylko dla specjalistów, czy varsavianistów.
Zdjęcia autora