BEZDROŻA: ROWEREM NA DACH ŚWIATA

Już sam pomysł, aby wybrać się w podróż po Tybecie na rowerze, uznałem biorąc relację z niej do ręki z zaciekawieniem, za trochę zwariowany. W trakcie lektury okazało się, że były to dwie samotne wyprawy.
 
I to w okresach niezbyt, delikatnie to określając, sprzyjających poznawaniu tego regionu świata. W lecie, a więc okresie pory deszczowej i w lutym, gdy szaleją wichury, mrozy przekraczają 30 stopni, a śniegi potrafią tam zablokować drogi i przełęcze na dłużej.
 
A jednak autorowi książki wydanej przez „Bezdroża” w serii „Szlaki ludzi ciekawych” obie wyprawy udały się, chociaż nie bez niemiłych przygód. Z których część była do uniknięcia, gdyby starczyło mu czasu, a może i chęci, aby się do niej lepiej przygotować nie tylko pod względem sprzętu, ale również wiedzy o realiach kraju, do którego zamierza pojechać.
 
 
Co prawda na końcu książki znajduje się 17 pozycji bibliograficznych z których autor korzystał lub coś cytował, ale tylko kilka z nich dotyczy Tybetu. Przy czym jedna to relacja z podróży po fragmencie tego regionu Azji w końcu… XIX w. Głównym źródłem wiedzy o kraju i trasie, z którego, jak wynika z lektury książki, korzystał podróżnik, był przewodnik rowerowy „Tibet Overland” Kyma McConnell’a … pominięty w bibliografii.
 
I 3 mapy bardzo istotnie różniących się w szczegółach. A przecież dostępnych jest przynajmniej kilka ciekawych przewodników i książek o Tybecie zarówno w języku polskim, jak i obcych. O licznych, pełnych informacji relacjach podróżników w czasopisamch już nie wspominając.
 
Czytając „Campę w sakwach czyli rowerem na Dach Świata” odnosiłem jednak wrażenie – być może mylne i dla niego krzywdzące, że autora bardziej interesowała sama podróż, pokonywanie w tak trudnych terenowo i klimatycznie warunkach przestrzeni rowerem, niż sam kraj.
 
Owszem, trochę ludzie, chociaż wielokrotnie wspominał o barierach językowych, które uniemożliwiały dowiedzenia się czegoś o nich i ich życiu. Trochę krajobrazy z paroma ładnymi ich opisami, gdy gdzieś zatrzymywał się na chwilę lub dłużej. Bo, co stwierdził jednoznacznie, w czasie jazdy nie myśli się o niczym poza drogą.
 
Podróżuję po świecie od paru dziesiątków lat starając się zobaczyć jak najwięcej, zwłaszcza tego, co jest najistotniejsze dla danego kraju, jego dziejów i kultury. Tym trudniej było mi zrozumieć, jak będąc trzykrotnie w Pekinie, nawet traktowanym tylko jako punkt przesiadkowy, autor nie poświęcił chociażby odrobiny czasu na poznanie najważniejszych zabytków tego miasta.
 
A wręcz zaszokował fakt, że mając do dyspozycji w sumie ponad 2 tygodnie w stolicy Tybetu Lhasie, jeden z najsłynniejszych zabytków świata – Pałac Potala, byłą siedzibę dalajlamów zamienioną w muzeum, obejrzał tylko z zewnątrz. Nie znalazłem ani słowa w relacji z tej podróży, że w nim był, chociaż jest on przecież dostępny dla zwiedzających.
 
To trochę tak, jak gdyby bazylikę św. Piotra w Rzymie obejrzeć tylko z wylotu Via Conciliazione, a Wawel z drugiego brzegu Wisły. I to mając czas, aby poznać je dokładniej. W Lhasie autor wspomniał w paru słowach, że był w najważniejszym sanktuarium Tybetu – świątyni Jokhang. Ale już pominął szalenie ciekawy, ogromny bazar dla pątników i turystów wokół niej i na placu Barkhar.
 
A także najcenniejszy i starszy od niej klasztor Remoche, niewielką, ale bardzo ważną świątynię Tepe Klapkan, czy – również dostępny – letni pałac dalajlamów Norbulingka. W okolicach stolicy odnotował na połowie strony zwiedzenie klasztoru Sera – w tłumaczeniu „Ogrodzenia z róż”, wspomniał jednym zdaniem o klasztorze Drepung.
 
Z innych zabytków opisał 9–poziomową świątynię ( po tybetańsku mcz’od-rten ) Kumlon w mieście Gyantse, ale błędnie, także w opisie zdjęcia, nazywając ją stupą. Gdyż stupa to charakterystyczna, w kształcie kopuły, rzadziej wieży, sakralna budowla buddyjska. W której z reguły, chociaż nie zawsze, znajdują się szczątki lub prochy któregoś ze „świętych mężów” lub zasłużonych mnichów.
 
Z niedostępnym, bo nie ma do niego wejścia, wnętrzem. Zaś Kulon to świątynia z 72 kaplicami na kilku poziomach i tylko wieńczącą ten kompleks stupą. Kilkanaście wierszy autor poświęcił też opisowi klasztoru w Sakji, w innej części kraju. Wspomniał i zamaieścił jego zdjęcie – także na okładcde – klasztoru Rongpu pod Mount Everestem. I to już chyba wszystko.
 
Byłem w tamtych stronach, m. in. w Pekinie i Lhasie oraz ich okolicach, kilkanaście miesięcy przed autorem podróżując po Chinach i Tybecie, chociaż nie rowerem. Znam więc przynajmniej częściowo tamtejsze realia. Tym łatwiej mi ocenić to, co przeczytałem w książce. Jej najlepsze partie, to opisy prób uzyskania zgody na podróż do Tybetu i to rowerem.
 
Mimo zapewnień chińskich urzędników i biur podróży w kilku miastach na trasie, że zwiedzanie tego autonomicznego regionu przez cudzoziemca na rowerze i w ogóle w pojedynkę jest zabronione oraz podlega karze. A następnie uzyskania przez autora książki, za równowartość kilkudziesięciu dolarów, „Permitu” uprawniającego do 10–dniowej podróży po Tybecie, podczas nielicznych policyjnych czy wojskowych kontroli drogowych okazywało się, że żadne inne dokumenty poza paszportem i ważną wizą chińską nie są potrzebne.
 
Na to, że jedzie on, rzekomo zabronionym rowerem ( autor nie dał się nabrać na wykupienie „specjalnego” nań zezwolenia za sporą kwotę )  uwagę zwracali tylko mieszkańcy miejscowości, przez które przejeżdżał. Z dużym zainteresowaniem czytałem również o parokrotnych próbach kupienia w Pekinie biletów na dalszą drogę.
 
Autobusowych, a gdy okazało się to niemożliwe, kolejowych na głównym dworcu w Pekinie. Najpierw do Lhasy, a gdy go przez kolejne dni „nie było”, do Lanzhou. Aby stamtąd dostać się autobusami do Golmudu, planowanego miejsca rozpoczęcia podróży rowerem. Podróżowałem koleją też z tego dworca, z informacjami wyłącznie po chińsku.
 
Tylko w poczekalni dla cudzoziemców, ale aby się do niej dostać, trzeba mieć bilet, pojawiają się informacje po angielsku o konkretnych pociągach. Z kasjerami znającymi – w najlepszym razie – parę słów angielskich. Cudzoziemiec jest tam zupełnie bezradny, bo ilu z nich mówi lub chociażby czyta i pisze po chińsku?
 
Autor książki miał jednak w tym i paru kolejnych przypadkach sporo szczęścia natrafiając na młodych ludzi uczących się angielskiego, chcących go trochę poćwiczyć praktycznie i skłonnych do pomocy. Bo w Chinach generalna zasada jest taka – a opisy stosowania jej w praktyce należą również do bardzo ciekawych – że ludzie pytani o cokolwiek na ulicy czy w innych miejscach w języku obcym, w ogóle na to nie reagują.
 
Mijają pytającego jak powietrze. W obawie, jak pisze autor, przed tak ważną na Dalekim Wschodzie „utratą twarzy”. A obejmuje ona również niezrozumienie kogoś, czy niemożliwość odpowiedzi na jego pytanie. Pomija jednak, jakże nadal żywy w starszym i średnim pokoleniu, zakodowany z czasów maoistowskich strach przed konsekwencjami jakiegokolwiek kontaktu, nawet przypadkowego, z „obcymi”.
 
Nie obawia się tego tylko młodzież ucząca się angielskiego. Ale to, zwłaszcza w Tybecie, kropla w morzu spotykanych ludzi. Znakomicie czyta się też, barwnie opisane, podróże pociągami na długich trasach na podstawie najtańszych biletów. Sceny z niektórych pociągów PKP w okresie przedświątecznym, to w porównaniu z nimi idylla.
 
Podobnie jazd autobusami,  czy korzystania z miejscowej gastronomii. W której cudzoziemcy, zwłaszcza, jak pisze autor, w lokalach bez menu w języku angielskim, płacą znacznie więcej niż miejscowi. W tej dziedzinie mam jednak zupełnie inne doświadczenia, chociaż dotyczą one nie przydrożnej gastronomii, ale miast.
 
Na spożycie posiłku wybieraliśmy w parę osób niewielkie restauracyjki, najwyżej o 5–6-ciu stolikach, w których nie widzieliśmy żadnej „bladej twarzy”. Wskazywaliśmy, bo o innym porozumieniu się z personelem nie było mowy, kilka dań wystawionych w gablocie lub aktualnie spożywanych przez innych gości i zamawialiśmy po jednym z nich oraz pustym talerzu dla każdego. I z każdej potrawy braliśmy po trochu. Jadając w sumie obficie, smacznie i za niewielkie pieniądze.
W relacji z podróży rowerem po Dachu Świata bardzo ciekawe są też spotkania z ludźmi. Zarówno niemiłe, jak dosyć nagminne domaganie się, niekiedy agresywne, pieniędzy za nic, nie tylko przez dzieci i młodzież. Z kuriozalną sytuacją, gdy przypadkowy tybetański rowerzysta, któremu polski podróżnik pomógł naprawić przebitą dętkę … zażądał pieniędzy. Chyba za to, że pozwolił sobie pomóc.
 
Bardzo niemiłe, a niestety powszechne, było obmacywanie – też nie tylko przez dzieci – zarówno gołych i owłosionych ( krótkie spodnie ) nóg autora, jak i otwieranie bez pozwolenia jego toreb oraz oglądanie co w nich jest. A nawet próby, raz udaną, bo sytuacja dla wlaściciela stała się niebezpieczna, a protest praktycznie niemożliwy, wybierania sobie z nich czegoś „na prezent”.
 
Równocześnie przypadkowo poznawani ludzie – opis tych spotkań i warunków w jakich żyją to przeważnie też interesujące fragmenty książki – udzielający podróżnikowi noclegu czy zapraszający go do wspólnego posiłku, często obrażali się, gdy próbował za to płacić. Chociaż zdarzali się i tacy, którzy wystawiali za to rachunek tak wysoki, jak w luksusowym hotelu czy restauracji. No cóż, nie tylko w Tybecie, ale i w wielu innych egzotycznych krajach panuje przekonanie, że przyjeżdżający do nich biali to bogacze, a więc powinni podzielić się swoim majątkiem.
 
Pomysł podróży rowerowej po Tybecie powstał wiosną, a jego realizacja nastąpiła w lecie 2006 roku. Czasu na solidne przygotowania do wyprawy i lektury było więc mało. Stąd może sporo zaskoczeń podróżnika i jego trudnych chwil na trasie. Autor poleciał do Pekinu samolotem. Następnie pociągiem i autobusami, z wieloma, jak już wspomniałem, przygodami dotarł do Lhasy – stolicy Tybetu, gdzie rozpoczął podróż rowerem.
 
Z niemiłym początkiem. Okazało się, że jego organizm źle reaguje na tamtejsze, niezbyt przecież wysokie, bo poniżej 4 tys. m n.p.m. wysokości. Mimo iż w czasie kilkudniowej podróży miał trochę czasu na adaptację. W tym przypadku aklimatyzacja zajęła kilka dni, z objawami, na szczęście krótkimi, początków choroby wysokościowej. Ludzkie organizmy różnie bowiem reagują na takie zmiany wysokości.
 
Startując z Lhasy autor „Campy…” dotarł przez m.in. Shigatse, Lhatse i Baipe do Bazy pod Everestem. W ciągu ponad 2 miesięcy podróży był również w innych miejscowościach południowo – zachodniego Tybetu, a także na północ od stolicy, aż po jezioro Nam Tso. Trasy jakie przejechał mocno obciążonym rowerem – czterema torbami o łącznej wadze, przynajmniej początkowo, kilkudziesięciu kilogramów – przedstawione zostały na mapie na tylnej wewnętrznej, rozkładanej stronie okładki.
 
Niestety w sposób fatalny. Na jasno kremowym tle, z szarymi terenami górskimi, oznaczono je cieniutkimi liniami. I to żółtą przebiegu wyprawy letniej, zaś jasno niebieską zimowej. W sumie w sposób niemal nieczytelny. A wystarczyło przecież narysować to grubszą linią. W jednym przypadku np. czerwoną, w drugim granatową czy ciemnozieloną.
 
Nasz podróżnik jeździł w upale, deszczu i gradzie. Pokonał kilka przełęczy powyżej 5 tys. m n.p.m.. Sypiał w taniutkich hotelikach – relacje z nich to kolejna mocna strona książki, w przydrożnych chatach, ale najczęściej we własnym namiocie rozstawianym nierzadko w przygodnych miejscach, również podczas nawałnic. Jadał też różnie, ale bardzo często tytułową campę – tybetańską potrawę narodową.
 
Jest to mąka jęczmienna ugniatana z herbata lub wodą na ciasto, ewentualnie z dodatkiem cukru lub mięsa i jedzona z miseczki rękoma. No i przywiezione z kraju lub kupowane w sklepach produkty gotowane na kuchence. Dopóki butla do niej nie „wyparowała” z torby nierozważnie pozostawionej z rowerem. Wspomniałem, że jest to relacja z dwu podróży do Tybetu w ciągu kilku miesięcy.
 
W drodze powrotnej z Lhasy do Pekinu słynnym pociągiem jadącym najwyżej obecnie położoną linią kolejową świata okazało się – autor wcześniej tego nie sprawdził, że nie wpuszczą go do niego z rowerem. Zostawił więc wehikuł przypadkowo poznanej chińskiej studentce, która podczas wakacji pracowała jako kelnerka w Lhasie. Odbiór tego roweru stał się, obok chęci sprawdzenia się na częściowo znanej już trasie w warunkach zimowych, pretekstem do drugiej wyprawy.
 
Pomysł zgoła absurdalny, ale zrealizowany.  Podróżnik – z wieloma przygodami związanymi zarówno ze spotkaniem z tą studentką w mieście Chongqing w którym mieszkała, jak i odzyskaniem roweru pozostawionego u kogoś na przechowanie w tybetańskiej stolicy – przejechał z Lhasy do stolicy Nepalu – Katmandu. Podróż ta opisana została w krótkiej, drugiej części książki „Zimowy Epilog”.
 
Z kolejnymi spotkaniami, na częściowo nieznanej trasie. W mrozie, śnieżycach, z noclegami tym razem bez namiotu, pod gołym niebem itp. W warunkach wyjątkowo niesprzyjających podróżom, tym bardziej na rowerze. Ale szczęście mu dopisało, plan i powrót do kraju z cennym rowerem został wykonany. W sumie jest to ciekawa i nieźle napisana relacja z tych podróży.
 
Jej mocną stroną jest też 95 barwnych fotografii, w tym części świetnych. Chociaż… dla mnie to rzecz niezwykła, że nie ma wśród nich żadnych wnętrz tak przecież bogatych w rzeźby, malowidła, ołtarze itp. tybetańskich obiektów sakralnych i klasztorów. Rozczarują się też ci, którzy chcieliby się z niej dowiedzieć czegoś więcej o zabytkach Tybetu. Opisy nielicznych, niekiedy tylko wzmianki, że autor je odwiedził, stanowią objętościowo jak i tematycznie margines tej książki.
 
Znalazłem w niej także trochę błędów. Zarówno merytorycznych, jak i językowych. Najsłynniejsze tybetańskie miejsce pielgrzymkowe, świątynia Jokghang w Lhasie w jednych miejscach, także w opisie zdjęć, nazywana jest tak właśnie – prawidłowo, w innych fonetycznie Dżok’ang, co może prowadzić do nieporozumień, że chodzi o różne obiekty.
 
W dwu miejscach: w tekście i opisie zdjęcia, chińskie miasto Chongqing określane jest jako „dwudziestomilionowe”, a nawet „ponad dwudziestomilionowa metropolia”. Tymczasem w Chinach, o ile dostępne mi informacje są nadal aktualne, gdyż zmiany zachodzą tam szybko, w ogóle nie ma jeszcze miasta o takiej liczbie mieszkańców.
 
Najludniejszy Szanghaj liczy ich nie więcej niż 19 mln. W 1992 roku było ich tam, wg. Nowej Encyklopedii Powszechnej, zaledwie 7,9 mln. Pekin ( wg. NEP w 1991 r. 10,9 mln ) szacowany jest, łącznie z około 2 mln nielegalnych, nigdzie nie zameldowanych mieszkańców, na 17,5 – 18 mln. Natomiast wspomniany Chogqing liczył ich, wg. tego samego źródła, w 1990 r. zaledwie 3 mln. Jeżeli ich nawet od tamtego czasu przybyło, to najwyżej kilkaset tysięcy. Do 20 milionów jest więc baardzo daleko.
 
Natrafiłem również na sprzeczności między tekstem i ilustrującym go zdjęciem. W pierwszym można przeczytać, że robotnicy ( którzy zaprosili autora na posiłek ) jedli z jednej miski. A na umieszczonym obok zdjęciu widać, jak każdy je z własnej. Trafiają się też, chociaż rzadko, błędy lub niezręczności językowe.
 
O ile „w drewnianej konwie” można potraktować jako literówkę, to nie da się powiedzieć tego o „drzewcach”, które jakoby, żarzące się, strzelały z pieca. Według Słownika Języka Polskiego drzewce to trzon sztandaru, kosy, dzidy, ewentualnie część omasztowania statku. A w tym przypadku chodzi zapewne o iskierki czy rozżarzone węgle lub drewniane drzazgi.
 
Dwukrotnie też błędnie wydrukowano rzekomy cytat konduktora – raz kolei transsyberyjskiej, drugi ukraińskiej – na temat zamkniętych okien. Jako analogię do okien w pociągach chińskich, w tym w … klimatyzowanym super pociągu Lhasa – Pekin. Zapewniam, że żaden Rosjanin ani Ukrainiec nie mógł powiedzieć „uże zakryte na zimoj”. Jak już się coś cytuje, to warto sprawdzić czy jest to poprawne.
 
Autor, nie pierwszy zresztą, bo przed nim jeździli tam w ten sposób inni, udowodnił, że po Tybecie można podróżować także na rowerze. Nawet przeżyć taką podróż w zimie, chociaż to warunki ekstremalne. Przy czym miał on wiele szczęścia, że w lutym na trasie Lhasa – Katmandu śnieg i zaspy pojawiły się dopiero na ostatnim odcinku, tuż przed granicą nepalską. I daly się pokonać.
 
W relacji z letniej wyprawy, gdy podróżnik z autopsji znał tylko kawałek tej trasy, a resztę z lektury przewodnika, stwierdził, że jest ona wymarzona dla osób lubiących podróże rowerem i nie tak trudna, jak sądził. Nie powtórzył tego po pokonaniu jej w zimie, gdyż chyba nie miał już sił. Nawet, żeby obejrzeć cokolwiek z jakże ciekawych zabytków Katmandu.
 
Czy inni polscy turyści rowerowi zechcą pójść śladem autora, który na końcu książki w „Garści informacji praktycznych” do tego zachęca, trudno przewidzieć. Ale raczej nie będą to setki chętnych. Podróż na własną rękę, i to na rowerze, po kraju tak niełatwym dla cudzoziemców nie tylko ze względu na bariery językowe i mentalne, ale także biurokrację oraz często zmieniające się przepisy, jest bowiem bardzo trudna i skomplikowana.
 
Uniemożliwia też, co autor podkreślał wielokrotnie, poznawanie życia, zwyczajów, kultury itd. mieszkańców wobec niemożności porozumienia się z nimi. Tymczasem Chiny i ich regiony oraz krainy, w tym Tybet, należą do najciekawszych, wręcz fascynujących, przy czym szybko zmieniających się, miejsc na naszym globie. Warte są głębszego poznawania. Czy rower zazwyczaj ułatwiający dotarcie tam, dokąd nie ma innego, poza własnymi nogami, środka transportu, w tym przypadku sprawdza się? Po lekturze tej, ciekawej jak już wspomniałem książki, mam co do tego wątpliwości.
 
CAMPA W SAKWACH CZYLI ROWEREM NA DACH ŚWIATA. Autor Piotr Strzeżysz. Relacja z podróży do Chin, Tybetu i Nepalu wydana w serii „Szlaki ludzi ciekawych” przez Wydawnictwo Bezdroża. Wydanie I, Kraków 2011, str. 277, cena 37 zł.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top