BEZDROŻA: NA WIELKIM JEDWABNYM SZLAKU

Był to najdłuższy lądowy szlak handlowy w dziejach. W czasach starożytności i średniowiecza jedyna droga jaką towary z Chin – przede wszystkim jedwab, od którego pochodzi jego nazwa, ale także żelazo i papier oraz inne towary, m.in. dywany, trafiały do Europy.
 
A w drugą stronę złoto, pachnidła, rośliny uprawne. Kupieckie karawany pokonywały tysiące kilometrów trudnych i niebezpiecznych dróg przez górskie przełęcze, m.in. Pamiru oraz pustynie Azji Środkowej i ówczesne w niej starożytne państwa Baktrii, Chorezmu, Sogdiany, a dalej m.in. Persji i Syrii. Łączył on także m.in. Indie z Rusią, a przez nią z innymi krajami ówczesnej Europy.
 
 
 
Wielki Jedwabny Szlak przebiegał różnymi trasami, których „nitki” odległe nierzadko o setki kilometrów, odgałęziały się lub przecinały. Północna prowadziła przez tereny obecnego Kirgistanu i Kazachstanu m.in. przez Czymkent – z odgałęzieniem na południe: na Taszkent, Samarkandę i Termez – wzdłuż nurtu Syr Darii do Jeziora Aralskiego i jego północnym brzegiem, lub w poprzek wodą, dalej na zachód.
 
Środkowa Doliną Fergany przez uzbecką dziś Kokandę i tadżycki Pendżykent do Samarkandy, Buchary, Chiwy i także dalej. Południowa zaś, przez górskie przełęcze oraz doliny obecnego Tadżykistanu i Afganistanu, do uzbeckiego Termezu i Karszi, ale również Samarkandy, Nawoi, Buchary – z południowym odgałęzieniem do turkmeńskiego Aszchabadu przez Chiwę i Urgencz.
 
Fragmentami tego szlaku wybrał się w 2010 roku, na rowerach, polski podróżnik z żoną. A swoje przeżycia, obserwacje i wrażenia opisał, w wydanej właśnie przez Bezdroża, bogato ilustrowanej zdjęciami książce. Wyruszyli, początkowo w towarzystwie Anglika Bena, później innych rowerzystów lub jadąc samotnie, ze Stambułu.
 
A ściślej, gdyż dopiero w tamtym miejscu rozpoczyna się relacja, z przejścia granicznego między Turcją i Syrią koło Iskanderunu. Aby m.in. przez Aleppo, Damaszek i Palmyrę wrócić do Turcji w okolicach jeziora Van. Przeprawić promem do Iranu. Następnie przez Tebriz, Teheran – wymieniam tylko główne miejscowości, Isfahan, pustynię Dasht – e Kavin i Meszhed dotarli do Turkmenistanu.
 
Przejechali przez Bucharę, Samarkandę i Taszkient Uzbekistan, przez Pendżykent, wzdłuż granicy z Afganistanem i Pamir Tadżykistan oraz fragmencik Kirgistanu do Chin. W nich zaś podróżowali przez Kaszgar z przejazdem autobusem i pociągiem przez pustynię do Turfanu. Dalej, głównie przez wsie, do Pekinu i granicy z Laosem koło Mengli oraz do Bangkoku w Tajlandii, skąd samolotem wrócili do kraju.
 
Cała ta podróż zajęła im 8 miesięcy. Relacja z niej jest bardzo interesująca, chociaż nietypowa. Przeczytałem w ostatnich miesiącach kilka świeżo opublikowanych książek relacjonujących długie wyprawy rowerami, motocyklami, quadami oraz innymi środkami transportu, a także pieszo. Ta relacja różni się od nich w sposób zasadniczy. Zupełnie w tle znajdują się trudy jazdy rowerami.
 
Nie ma w niej, tak niekiedy nużących w innych książkach, opisów kolejnych złapanych gum, napraw sprzęgieł czy hamulców, ciężaru sakw itp. Podobnie nie ma na pierwszym planie samych uczestników tej wyprawy. Ich nastrojów czy, oczywistych w tak trudnych warunkach różnic poglądów chociażby na temat tego gdzie nocować, co i jak jeść itp.
 
Po trzecie – i to mnie najbardziej zaskoczyło, bo również sporo podróżuję i chętnie zwiedzam, niewiele jest w tej książce opisów zabytków i innych ciekawych obiektów. Z wyjątkiem przeważnie bardzo interesujących opisów przyrody, krajobrazów oraz spotykanych na trasie ludzi, warunków ich życia, obyczajów, stosunku do obcych, a przede wszystkim niesłychanej gościnności. Chociaż różnej w poszczególnych krajach i kulturach.
 
Głównym tematem tej książki, obecnym niemal na każdej stronie, są właśnie spotkania z ludźmi oraz kontakty z nimi. Mimo barier językowych. Angielski okazał się w tamtych regionach świata, zwłaszcza na wsi i peryferiach krajów, tylko częściowo przydatny. W poradzieckiej Azji Środkowej bardziej rosyjski, chociaż nie był on mocną stroną autora, a nie znali go współtowarzysze podróży.
 
Okazało się jednak, że ludzie potrafią jakoś porozumiewać się. Zwłaszcza, gdy są niezwykle gościnni i wzajemnie życzliwi. A tytułowe szklanki herbaty – tak jak przed wiekami podstawowego napoju na dawnym Wielkim Jedwabnym Szlaku – należą co codziennego rytuału gościnności. Przykładów, jak to od nich zaczynały się znajomości przedłużane na prośbę i zaproszenie gospodarzy o obiady, kolacje, noclegi, a nawet kilkudniowe pobyty, jest mnóstwo.
 
Od Abdula, który w jakiejś wiosce między Aleppo i Damaszkiem w Syrii nieoczekiwanie zaprosił do siebie oraz ugościł nie tylko herbatą podróżujących na rowerach cudzoziemców. Poprzez Beduinów na pustyni syryjskiej, którzy pospieszyli z bezinteresowną pomocą gdy widzieli, bądź wydawało im się, że obcy potrzebują pomocy.
 
Mohammada, który w głębi Iranu najpierw samorzutnie oddał biwakującym – bo większość nocy na trasie spędzali oni we własnych namiotach lub w przygodnych miejscach – owoce, chleb i termos zimnej wody. A następnie odnalazł ich w kolejnej miejscowości przez którą musieli jechać następnego dnia, aby pomóc w podróży przez pustynię.
 
W Uzbekistanie taksówkarza Alego. A także właściciela kawiarenki Ahmeta, który nie tylko gości nakarmił i przenocował. Dał również kartkę do syna mającego podobny lokal gdzieś przy drodze do Taszkientu, aby zajął się nimi podobnie. Czy Zoyi, starej kobiety w Tadżykistanie, obok domu której przejeżdżali i na chwilę zatrzymali się w cieniu, która natychmiast zaprosiła ich na herbatę, kawałek chleba i jogurt.
 
Młodego chłopaka w miasteczku Dangara w tym samym kraju, który podjechał samochodem i zapytał czy zostaną u niego, a ściślej w domu jego ojca, na noc. Czy gościnnych Ujgurów w Chinach. To tylko kilka, z niezliczonych przykładów. Trafiały się również niemiłe spotkania. Z agresywnymi dzieciakami w As Suknet w Syrii. Czy psami pasterskimi, których ataku nie zatrzymywali właściciele koło jeziora Van w Turcji. Były to jednak wyjątki.
 
Zaś te najczęstsze, przykłady życzliwej gościnności, stawały się okazją do poznawania tamtejszych ludzi, ich zwyczajów czy kuchni. Np. tatuaży na brodach i policzkach kobiet w Syrii oznaczających, że zarabia ona, a nie tylko mąż, pieniądze dla rodziny. Czy zaskakujących nas zwyczajów. Zachęcanie gości przez gospodarza do jedzenia nawet ponad miarę, gdy żona i dzieci pokornie czekają, czy coś dla nich zostanie.
 
Przypomniały mi się własne, podobne przeżycia, gdyż byłem również w wielu miejscach na Wielkim Jedwabnym Szlaku oraz krajach, przez które przejechał autor z żoną. Staruszka na wzgórzach w pobliżu Morza Śródziemnego – obecnej Tureckiej Riwiery w tamtym regionie jeszcze nie było – która na widok idących cudzoziemców wyszła z chaty z chlebem i mlekiem.
 
Mimo iż nie mogliśmy porozumieć się w żadnym języku, a tylko po posileniu się podziękować po turecku: teşekkür ederim i usłyszeć w odpowiedzi: güle güle – do zobaczenia. Zapraszanie do wspólnego wypicia herbaty gdzieś na płachcie rozłożonej w Anatolii. Gościnności przypadkowo poznanych Syryjczyków.
 
Czy zapamiętane chyba na zawsze sceny ze szpitala w Bucharze, w którym „rodziłem” kamień nerkowy. Było to w głębokich czasach sowieckich. Ponieważ szpitalne jedzenie było wyjątkowo podłe, codzienne któraś z kobiet pacjentów przynosiła w wielkim tłumoku na plecach gar pilawu ( płowu ), chlebki i winogrona. My, mężczyźni – byłem oczywiście zapraszany, siadaliśmy przy okrągłym stole jedząc łyżkami z jednej misy. A kobiety – pacjentki z sąsiedniej pałaty ( sali ) zaglądały przez próg, czy coś dla nich zostanie…
 
W książce „Tysiąc szklanek herbaty” dziesiątki opowieści i relacji. O gościnności mieszkańców, granicznej biurokracji, „pilotowaniu” rowerzystów przez syryjską bezpiekę po cywilnemu i nakazywaniu im, gdzie mają rozbić namiot. Także w niedozwolonych miejscach, bez zawiadamiania o tym policji mundurowej, co prowadziło niekiedy do konfliktów. Są opisy i sceny z bazarów.
 
Suków w Aleppo i wielkiego Al – Hamidija koło meczetu Umajjadów w Damaszku w Syrii. W Isfahanie w Iranie. Bucharze i Samarkandzie w Uzbekistanie itp. Sporo informacji o miejscowych zwyczajach. Np. swatania i poznawania się przyszłych małżonków na irańskiej prowincji. „Drewnianej kołysce” – rodzaju naszej pępowiny, pierwszego położenia noworodka do własnej kołyski, z udziałem gości i, oczywiście, prezentami.
 
Urzędowym ograniczeniu ( wobec biedy ) w Tadżykistanie liczby weselnych gości do.. 150 osób. Zwyczaju robienia sobie tam zdjęć, zwłaszcza do dokumentów oraz ślubnych, w technice komputerowego doklejania głów do cudzych, eleganckich garniturów i sukien ślubnych. Bo na własne ludzi nie stać. Wielkiej radości jaką sprawiały nie tylko dzieciom, zdjęcia robione przez podróżników i natychmiast drukowane na przenośnej drukarence.
 
Informacje o zaniedbanym regionie Pamiru, który stał się dla niepodległego Tadżykistanu niepotrzebnym garbem. Wraz z upadkiem ZSRR skończyły się bowiem dostawy prądu, dotacje, pomoc. A tam mieszkają głównie Kirgizi, Wachowie i to na dodatek ismailici – liberalny odłam znienawidzonych szyitów. I w ogóle o prawie u nas nieznanych realiach obecnego życia w tym kraju.
 
O dużym zainteresowaniu spotykanych ludzi życiem w Polsce. Zwłaszcza czy jest praca oraz… jakie są drogi. Bo te, właściwie poza nowymi w Chinach i głównymi w pozostałych krajach, okazywały się koszmarne. Niektóre w tak strasznym stanie, że nie dawało się po nich dowieźć… jajek do sklepów. Nie brakuje w tej książce ciekawych relacji innych osób, bądź własnych obserwacji autora.
 
Np. opowiadania młodego chłopaka Tahira, który za ogromne pieniądze uzyskał wizę oraz poleciał do USA. A tam, w Denver, ludzie potraktowali go jak afgańskiego ( bo co to dla nich za różnica Afganistan czy Tadżykistan, skoro jest muzułmaninem, a nazwa kraju też kończy się na „stan”?) terrorystę z Al Kaidy. Co skończyło się aresztowaniem na kilka dni przez policję „do wyjaśnienia” i szybkim powrotem do kraju.
 
Opisu koszar i wysokogórskiego posterunku na granicy z Afganistanem, w których armia Tadżykistanu ma prąd w kantynie tylko przez kilka godzin dziennie, a budynki ogrzewa… krowim nawozem zbieranym przez żołnierzy. Pięknie i ciekawie opisana jest przyroda oraz krajobrazy spotykane na trasie, zwłaszcza gór Pamiru.
 
Równocześnie, co mnie bardzo zaskoczyło, zwiedzam bowiem świat inaczej, niemal znikome zainteresowanie autora zabytkami. A było ich przecież na tej trasie mnóstwo. Tymczasem – przykładowo – w Aleppo wspomniał tylko o cytadeli, generale Józefie Bemie, który jako Murad Pasza był tam sułtańskim gubernatorem i zmarł oraz tamtejszym mydle z oliwy i liści laurowych. W Damaszku z murami obronnymi i dziesiątkami wspaniałych budowli, tylko o meczecie Umajjadów.
 
W Bucharze, gdzie na liście zabytków jest ponad 400 obiektów, zaledwie o paru. W Samarkandzie tylko o Registanie i Mauzoleum Tamerlana, którego zresztą nazywa Krwawym Timurem. Chociaż był on rzeczywiście krwawym satrapą, ale nazywany był i jest Timur Lenk – Chromy lub Kulawy. Nie zauważył natomiast, a przynajmniej nie wspomniał o innych tamtejszych wspaniałych zabytkach: Nekropolii Szach–i–Zinda, obserwatorium astronomicznym Uługbega, wykopaliskach na Wzgórzu Afrasjab, ruinach meczetu Bibi Chanum, że ograniczę się do nich.
 
Autor nie ukrywa zresztą rozczarowania komercyjnym charakterem współczesnej Samarkandy. Gdy byłem w niej po raz pierwszy 45 lat temu, wyglądała rzeczywiście inaczej. Była bardziej zaniedbana, ale autentyczna, głęboko azjatycka. Później przyszły wielkie jubileusze miasta i jego porządkowanie. Jak zobaczyłem ją po latach, też skojarzyła mi się z filmową dekoracją. Zwłaszcza w nocy. Ale to już cena masowej turystyki.
 
Bardzo ciekawa jest część książki poświęcona podróży po Chinach. Które autora fascynują, a zarazem szokują. Podobnie je zresztą widziałem, łatwo mi więc to zrozumieć. Z jednej strony więc fantastycznie zaopatrzone sklepy, nawet wiejskie. Nowoczesne drogi, mosty, rosnące betonowe wieżowce. A równocześnie niszczenie starych budynków Ujgurów ( nie tylko, także w Tybecie, ale tam podróżnicy nie dotarli, czy zabytkowych chińskich miastach ) i uśmierzanie tych „buntowników”.
 
Przypomnienie dramatycznych „reform” Mao Tse Tunga ( Mao Zedonga ), które kosztowały życie dziesiątki milionów ludzi. Niezwykle ciekawe są opisy podróży przez chińskie wsie zamieszkane przez ludzi bez prawa przemieszczania po kraju, ale wyludniające się, bo młodzież z nich ucieka do miast. Ziemi nadal uprawianej motykami. Ręcznie podlewanymi pojedynczymi roślinami itp. I kontrast, jaki wsie stanowią w porównaniu z dużymi miastami. Nie mówiąc już o wysyłaniu w kosmos sztucznych satelitów. Z dziesiątkami kolejnych świetnych obserwacji i celnych ocen faktów.
 
Ostatnia część tej książki jest zarazem apoteozą podróżowania. Niekoniecznie od razu na krańce globu. Mogą być nawet zupełnie niedalekie. Ale to podróże, pisze autor, pozwalają lepiej poznawać świat i ludzi. Którzy są zupełnie inni niż prezentowani w mediach. Zgodnie zresztą z ich zasadą, że dobrzy, życzliwi, szczęśliwi, nikogo rzekomo nie interesują. Odwrotnie niż katastrofy, wojny, przejawy nienawiści i zbrodnie. I trudno się z nim nie zgodzić.
 
Znalazłem w tej książce również trochę błędów i potknięć. Niepotrzebnego „anglizowania” części nazw. Wymienianie ich byłoby jednak czepianiem się drobiazgów. Bo książka jest ciekawa, dobrze napisana oraz naprawdę warta przeczytania. Zawiera bowiem ogromną dawkę informacji o współczesności tak mało u nas ciągle znanych krajów i ich mieszkańcach.
 
Generalnie, ale gdzie nie ma niechlubnych wyjątków, bardzo gościnnych i życzliwych obcym. Na uważne obejrzenie zasługują też zamieszczone w książce zdjęcia. Mimo iż są bez podpisów, które przydałyby się, chociaż generalnie chyba dobrze wpasowane zostały w tekst. Sporo z nich jest naprawdę świetnych.
 
TYSIĄC SZKLANDEK HERBATY. SPOTKANIA NA JEDWABNYM SZLAKU. Autor: Robert Robb Maciąg. Zdjęcia: Ania i Robert Maciąg. Wydawnictwo Bezdroża, Kraków 2012, str. 320, cena 39 zł.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top