Skarby Amazonii
Musiałam pojechać do Brazylii, by zrozumieć mojego teścia Stefana, który często dzieli się z rodziną emocjami, jakie towarzyszą jego wędkarskiemu hobby. Gdy stałam na piaszczystym brzegu Amazonki, a żyłka w mojej prymitywnej wędce zaczęła sztywnieć, serce podskoczyło mi do gardła. Złowiłam pierwszą w życiu rybę i to jedną z najbardziej drapieżnych – piranię.
Krzyczałam z radości do czasu, gdy samodzielnie musiałam wyjąc haczyk z ostrego jak brzytwa rybiego pyska.
Zatrzymujemy się na chwilę w niewielkim miasteczku, by kupić coś chodnego do picia. W wielkim szałasie bez ścian znajdujemy sklep z wodą, toalety, warsztat, piekarnię i “bar przekąskowy”. Wszystko to pod jednym dachem. W “barze” jedynym produktem jest ciasto z tapioki czyli mąki z manioku. Kupuję za grosze kawałek, nadgryzam i szybko wypluwam. Wybitnie nie smakuje mi amazoński przysmak. Z mej wykrzywionej miny śmieje się starsza kobieta i jej syn łupiący orzechy za pomocą młotka. Przywołują mnie gestem i częstują orzechami z dżungli. – To jedne z najdroższych skarbów skrywanych przez puszczę – mówi Antonio. – Gdy byłem chłopcem, wyruszałem z ojcem na kilka dni do lasu w poszukiwaniu orzechów, które potem sprzedawaliśmy w miasteczku. Kiedyś po kilku dniach wędrówek po dżungli przegonili nas Indianie, którzy potraktowali nas jak złodziei i intruzów. Ja chciałem walczyć o worek orzechów, ojciec nakazał ucieczkę. Dopiero później, gdy byliśmy już bezpieczni na łódce, zdradził mi, że władcy dżungli strzelając cienkimi strzałkami zanurzonymi w truciźnie zabili już niejednego poszukiwacza skarbów w “ich” królestwie.
Mały statek, którym mieliśmy pływać po Amazonce, stoi nad brzegiem. Awaria unieruchomiła go na kilka dni. Zamiast statku Antonio proponuje dwie drewniane łódki. Mamy nimi popłynąć w górę rzeki do niewielkiej wioski w dżungli. Łódki są bardzo płytkie i chybotliwe. Gdy znajdujemy się na środku szerokiego koryta, odczuwam strach. Zdaję sobie sprawę, że w wodzie mogą czyhać jadowite węże, aligatory i piranie. – Nie wkładajcie rąk do wody – przestrzega Antonio. – Możecie je wyjąć bez kilku palców.
Nie jest chyba aż tak niebezpiecznie, bo Antonio mruga okiem do swego kumpla sternika dając mu do zrozumienia, że znowu udało mu się przestraszyć turystów. Odprężam się więc i z zapartym tchem obserwuję brzegi rzeki. W niektórych miejscach białe połacie piachu tworzą przyjemne plaże, w innych zielona ściana wchodzi wprost do wody poprzez rozłożyste drzewa, których gałęzie dotknąwszy podłoża stają się korzeniami. Mijamy zielone wysepki. – W porze deszczowej tych wysepek w ogóle nie widać. Poziom wody podnosi się o 10-15 metrów, do czubków tych wysokich drzew – pokazuje przewodnik. Aż ciarki przechodzą mi po ciele, gdy pomyślę, że na tej łódeczce mogłabym tu wtedy pływać…
Po kilku godzinach dopływamy wreszcie do celu. Całe szczęście, bo od siedzenia na wąskiej desce boli mnie już całe ciało. Na spotkanie wybiegają dzieciaki. Mają rysy typowo indiańskie. Wciągają nasze łódki na brzeg, wyładowują bagaże i ze śmiechem biegną do góry. Wioska ulokowana jest na wysokiej skarpie, w innym przypadku, w czasie pory deszczowej woda zalałaby domostwa. Witają nas gospodarze – kuzyni Antonia. Okazuje się, że nasz przewodnik urodził się w dżungli, ale po szkole zamieszkał w stolicy Amazonii, Manaus. Tam założył niewielkie biuro podróży. U kuzynów w puszczy wybudował dwa szałasy, które zaopatrzył w hamaki rozwieszane na noc. Do sprzątania i gotowania dla turystów zatrudnił krewnych, którzy dzięki temu mają zarobek, który wraz z zyskiem za sprzedaż ryb wyławianych w rzece, pozwala na skromny byt – zakup ubrania i żywności, której nie można znaleźć w dżungli.
Gospodarze rozwieszają hamaki, a my po krótkim odpoczynku ruszamy na łowy. Dzielimy się na grupy i płyniemy w dobrze znane naszym przewodnikom wędkarskie obszary. Słońce chyli się ku zachodowi, ale nad rzeką nadal jest gorąco. To, co mnie dziwi najbardziej, to brak komarów i innych uciążliwych owadów. – To dzięki pewnej roślinie, która króluje w tej części Amazonii – wyjaśnia Antonio. – Wydziela ona kwaśny aromat, którego komary, moskity czy meszki nienawidzą. Dlatego ich tu nie ma.
Stajemy po kostki w wodzie. Antonio wręcza nam żyłki nawinięte na zwykły zwitek papieru. Na końcu żyłki jest haczyk, a na haczyku kawałek rybiego mięsa. Najpierw uczę się, jak rzucać “wędkę”, by haczyk znalazł się jak najdalej od brzegu. Wcale nie jest to łatwe. Haczyk ląduje na moich plecach, we włosach koleżanki, aż wreszcie udaje mi się wykonać prawidłowy rzut. Trzymanie żyłki wydaje mi się czynnością niezwykle nudną do czasu, aż czuję, że staje się ona mocno napięta. Kilkanaście sekund walczę z czymś ciężkim, co po pewnej chwili znika w głębinie. Teraz wiem już, o co chodzi i myślę o moim teściu, Stefanie, zapalonym wędkarzu. Zaczynam rozumieć, że takie wystawanie nad wodą i oczekiwanie na rybę, faktycznie może być emocjonujące. Moja żyłka znów sztywnieje. Popuszczam ją nieco i zaczynam powoli zwijać papierową szpulkę. Na końcu żyłki wisi wspaniała pirania. To pierwsza ryba, jaką w życiu złowiłam. Krzyczę z radości. – A teraz wyjmij haczyk z paszczy piranii – mówi Antonio. – Chcesz chyba jeszcze łowić, a innej wędki dla ciebie już nie ma.
Brazylijczyk instruuje mnie, jak mam trzymać paszczę, w której straszą ostre jak małe brzytewki zęby. Z drżeniem rąk wykonuję polecenia i po kilku nieudanych próbach wreszcie osiągam sukces. – No, teść powinien być ze mnie dumny – myślę i zarzucam ponownie wędkę. Ku własnemu zdumieniu znowu łapię piranię. Koledzy też mają szczęście, wracamy więc do naszej bazy pewni, że zjemy pyszną kolację.
Opowieści przy lampie i księżycu
Gabriela z mężem smażą nam ryby. Jest zupełnie ciemno, w wiosce nie ma bowiem prądu. Na stole stoi jedynie lampa naftowa. Księżyc przebija się przez liście palm. Ryby smakują wybornie. Popijamy je caipirinią – drinkiem najbardziej popularnym w Brazylii złożonym z cachasy (bimbru z trzciny cukrowej), rozkrojonych limonek, cukru i lodu. W dżungli nie ma lodówki, nie ma więc lodu, zastępuje go woda mineralna.
Słuchamy opowieści Antonia o wyprawach do dżungli, o polowaniach i jego sześciomiesięcznym testowaniu aparatury kominukacyjnej. Okazuje się, że mężczyzna podczas służby wojskowej zgłosił się wraz z dziewięcioma kolegami do eksperymentu polegającego na wędrówce po dżungli. Jedynym łącznikiem ze światem były telefony wojskowe. Do końca eksperymentu z dziesięciu mężczyzn pozostał tylko Antonio i jego przyjaciel. Sześciu żołnierzy trafiło na kilka miesięcy do szpitala psychiatrycznego. – Gdybym nie urodził się w dżungli i ja bym zwariował – opowiada mieszkaniec Amazonii. – Bywały dni, gdy od obłędu dzieliły mnie chwile. Miałem halucynacje, przeżyłem paniczny strach, poznałem co to klaustrofobia, bo wydawało mi się, że zielona ściana lasu coraz bardziej mnie przytłacza. Mój przyjaciel przeżywał to samo. Potem, po powrocie do świata cywilizacji nie mogliśmy ze sobą rozmawiać na temat naszego zadania przez wiele miesięcy…
Noc w hamaku po opowieściach Antonia zapowiadała się na bezsenną. Na szczęście zmęczenie przeważyło strach i szybko zapadłam w głęboki sen. Było jeszcze ciemnawo, gdy w wiosce zaczął się ruch. Dzieciaki szykowały się do szkoły. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że do najbliższej wioski ze szkołą jest kilkadziesiąt kilometrów, a jedyną drogę stanowi rzeka. Dzieciaki codziennie płyną do szkoły dwie godziny w jedną stronę.
Dzięki czwórce uczniów mam okazję podziwiać wschód słońca nad Amazonką. Obserwuję jak z mroku wyłania się drugi brzeg, drzewa nabierają konkretnych kształtów, a na tafli wody pojawia się pomalutku słoneczna smuga. Jest tak cicho, tak spokojnie, że z przerażeniem myślę o powrocie do hałaśliwego i zatłoczonego Manaus. Na szczęcie to nie koniec naszej puszczańskiej wyprawy.
Antonio trzyma w ręku wielka, bardzo ostrą maczetę i zaprasza nas na sześciogodzinny spacer po dżungli. Przypomina o czapkach, długich spodniach i wodzie do picia. Mamy wrócić dopiero na obiad. Im bardziej wchodzimy w głąb gęstwiny, tym bardziej zaczyna dawać o sobie znać duchota i wysoka temperatura. W ciszy drepczemy za przewodnikiem, dla którego rośliny i zwierzęta nie stanowią żadnej tajemnicy. Co chwilę przystajemy i słuchamy opowieści o gwiżdżącym ptaku, o wężu, którego Antonio sprytnie chwyta za głowę, o mechatej, wielkiej ja dłoń tarantuli, którą wyciąga z norki, o gigantycznych mrówkach przechodzących ścieżką. Czas szybko leci, a Antonio odkrywa przed nami coraz więcej sekretów. – Liście tego drzewa leczą bezpłodność, tamte kwiaty dobre są na zatrucia żołądkowe, tę korę można żuć, gdy nie ma już nic do jedzenia – opowiada i opowiada. Mogłabym słuchać go bez końca, ale pot strużkami leje mi się z czoła do oczu. Zaczynamy narzekać na gorąco i duchotę. – OK, już wracamy. Poprowadzę was krótsza drogą – postanawia Brazylijczyk. Wycina gąszcz krzaków, które po ostatnim turyście ponownie zamyka się w zielona ścianę. Po kilkunastu minutach znajdujemy się blisko wioski, co poznajemy po zapachach z kuchni, na której zmażą się ryby. Jemy je z apetytem i rzucamy się na hamaki, które delikatnym bujaniem wprowadzają nas w popołudniową drzemkę.