NOTATKI WŁÓCZĘGI: AŁTAJ, ZABAJKALE, RUMUŃSKIE KARPATY

Polscy podróżnicy rzadko zapuszczają się w góry Ałtaju, Uralu czy Kaukazu, na Daleką Północ i Daleki Wschód oraz w inne odległe regiony Federacji Rosyjskiej.

 

Bardzo potrzebne są więc relacje z takich wyjazdów czy włóczęg, przybliżające ewentualnym następcom realia tamtych stron. Oczekiwałem, że ich kopalnią będzie książka „Włóczęga w pięciu smakach”.

 

Zwłaszcza, że jej autora – lekarza i nauczyciela akademickiego oraz zamiłowanego włóczęgę, jak również wydawcę, gościliśmy na jednym z majowych spotkań w „Globtroterze”.

 

A jego opowieści były szalenie ciekawe, pełne faktów, obserwacji, spostrzeżeń i anegdot oraz znakomite w odbiorze.

 

 

Wydawnictwo dodatkowo zaostrzyło mój apetyt czytelniczy zachęcając do lektury książki na jej tylnej okładce: „… Meldunki oddają rozkosz włóczęgi, wciągają jak droga, zaskakują komentarzami Prezesa. Niedościgniony humor i barwne gawędy wędrowców portretują ulotne chwile i fascynującą codzienność odległych krain…”.

 

Gdy po załatwieniu wielu pilniejszych spraw, mogłem wreszcie zabrać się do lektury tej książki, spotkało mnie, niestety, wielkie rozczarowanie. Okazało się, nie po raz pierwszy, że można być znakomitym narratorem czy gawędziarzem przykuwającym uwagę słuchaczy, a równocześnie mało atrakcyjnym autorem, gdy przenosi się swoją wiedzę, przeżycia oraz przygody i anegdoty na papier. I – oczywiście – odwrotnie.

 

Książka zawiera relacje z trzech wypraw. Pierwsza najobszerniejsza: Koktajl Hiroszima czyli Prezesa odyseja bomżowska. Ałtajska opera mydlana w 31 meldunkach – w góry Ałtaju. Druga: Pasztet bajkalski. Skandal oniryczno-prozelityczny – na Zabajkale. I trzecia: Same Cioty – w rumuńskie Karpaty. W każdej z nich poszczególne części czy raczej mini – rozdzialiki nazywane są meldunkami.

 

Co nawiązuje do powszechnego, egzekwowanego nierzadko w sposób zaskakujący, obowiązku meldunkowego w Federacji Rosyjskiej. Który pozwala milicji ukarać wysokim mandatem np. pasażera samolotu, który wysiadł z niego na chwilę na płytę lotniska aby rozprostować nogi podczas międzylądowania w Omsku na Syberii, za… brak meldunku w tym mieście.

 

Tego rodzaju historyjek, obserwacji po radzieckich absurdów, nonsensów i innych tamtejszych bzdur, jest w tej książce sporo. I to są nierzadko naprawdę perełki. Zakładając, że nie stanowią „aktualności z myszką”. Bo wydane w 2010 roku relacje opisują włóczęgi jakie autor z przyjaciółmi odbył w… latach 2001, 2002 i 2003.

 

Zaś wtrącone cytaty – z notesu wyprawy nad Bajkał – nawet w roku 1996. A od tamtego czasu sporo zmieniło się nie tylko w Rumunii, która zdążyła wstąpić do Unii Europejskiej i intensywnie modernizuje się, ale także w Moskwie i innych dużych rosyjskich miastach, czy w tamtejszych pociągach – przynajmniej na ich głównych trasach. Nic natomiast chyba nie zmieniło się w ciekawie opisywanych krajobrazach i przyrodzie poznawanych miejsc.

 

A także w życiu mieszkańców rosyjskiej „głubinki” – głębokiej, biednej, brudnej i pijanej prowincji. Opisy warunków życia: domy, jurty, zagrody mieszkańców odwiedzanych stron na dalekich peryferiach europejskiej cywilizacji, czy ich wyżywienia, zwyczajów i obyczajów z ogromną, zwłaszcza na Syberii, gościnnością wobec obcych, bywają bardzo ciekawe.

 

Podobnie jak relacje z przepraw przez rzeki, marszów wąwozami i nie wytyczonymi górskimi szlakami, wchodzenie na szczyty np. Czornyj na Ałtaju czy Farocane w Karpatach, improwizowanych biwaków w deszczu, zdobywania żywności czy papierosów itp. Czyta się je z prawdziwym zainteresowaniem. Ale stanowią one, niestety, raczej wyjątki.

 

Reszta to sprawozdania z kolejnych dni słabo przygotowanych i zorganizowanych na zasadzie improwizacji wypraw – tak przynajmniej oceniam je na podstawie lektury. Pada, leje, grzmią burze i walą pioruny, wieje wiatr, szukamy miejsca na biwak, rozpalamy ognisko, gotujemy – tu wyliczenie co i z czego. Czy rewelacje w rodzaju:

 

„Komary tną. Eliza doprawia zupę, Jacek liczy papierosy, zaś Marian siedzi na drewnianej walizce, którą znalazł w krzakach”. Denerwujący jest, przynajmniej dla mnie, powtarzany niezliczoną ilość razy zwrot autora: „piszący te słowa”. A także większość wtrętów, zwłaszcza uczestnika tych włóczęg nazywanego Prezesem. Przeważnie „ni z gruszki ni z pietruszki”, podczas rozmów na zupełnie inne tematy w podróży, w trakcie posiłków, kąpieli w lodowatych rzekach, marszu itp.

 

Być może straciłem całkowicie poczucie humoru, chociaż byłoby to dla mnie czymś nowym. Ale jakoś nie mogę, przynajmniej w większości przypadków, uznać tych wtrętów, tak jak autor wspomnianego tekstu na tylnej okładce, za „niedościgniony humor”. A całkowicie powalił mnie autor książki określając wtręty Prezesa w ostatnim zdaniu książki „perełkami opowieści”.

 

Żeby uniknąć zarzutu, iż wyrywam te dwa słowa z kontekstu, zacytuję pełne zdanie: „Tylko aromat czosnku w soczewicowej zupie będzie naprowadzał wspomnienie blasku w oczach Prezesa nawlekającego na nić zmierzchu kolejną perełkę opowieści”. Oto kilka przykładów tych „perełek”, bo być może nie dorosłem intelektualnie aby się nimi zachwycać:

 

„A mój kolega – wtręt, dodam, jak mawiają Rosjanie, ni pri czom, bez związku z sytuacją, w jakiej został wygłoszony – miał takie hobby, że jak ludzie wracali ze sklepu z mlekiem w plastikowych torebkach, to ten wariat strzelał im z wiatrówki do tych torebek”. Czy o jamniku Prezesa, który kiedyś pogryzł niespodziewanie listonosza. Aż chce się zarżeć z zachwytu: ha ha ha ha!

 

Czy inna „perełka” – ekologiczna. „A mój taki kolega lubił zabawiać się z komarami i jak szedł na ryby, to brał ze sobą nożyczki i jak komar na nim siadał, to on ciach mu trąbę nożyczkami. A najlepsze, że ten komar potem latał taki zaskoczony i usiłował ukłuć, ale to mu wcale nie udawało się”.

 

Lub, też bez związku z tematem rozmowy, wspomnienie z obozu pionierskiego przed laty w NRD, na którym dziesiątka młodych Polaków rozwaliła dyscyplinę, chociaż było na nim 470 bardzo zdyscyplinowanych Niemców i 20 Rosjan. Albo, rzeczywiście barwne, tylko chyba nie w tym miejscu, nagle wtrącone ( na 3 stronach druku ! ) wspomnienia Prezesa z pracy w charakterze sanitariusza w jednym z warszawskich szpitali.

 

Gdyby jednak usunąć wszystkie te wtręty, a zajmują one, tak na oko, jedną czwartą objętości tego dzieła, to i tak szczupłe, stałoby się ono jeszcze cieńsze… Książka napisana została na luzie, żeby nie powiedzieć po luzacku. Chociaż są w niej, jak już wspomniałem, piękne i ciekawe opisy. A także rzeczowo przedstawione miejsca, czy nieoczekiwane spotkania bądź odkrycia.

 

Np. natrafienie przez uczestników wyprawy Ałtajskiej na nieoznaczone na mapie kurhany grobowe i kamienne kręgi, prawdopodobnie starożytnych Telengitów z XV w p.n.e., lub żyjących w naszej erze Scytów. Znalazłem w niej kilka błędów rzeczowych, a przynajmniej nieścisłości.

 

Nigdy np. w ZSRR, a później w Federacji Rosyjskiej, a także na Białorusi i Ukrainie, kwas chlebowy ( czy piwo, lub swego czasu również wino i kumys ) nie był sprzedawany z saturatorów, lecz zawsze ( na ulicach i placach ) z dużych, metalowych beczek na kołach. Z saturatorów sprzedawano, owszem, ale tylko wodę gazowaną. Po kopiejce za szklankę. Niekiedy z sokiem – po 2 kopiejki.

 

Tak zwane „trasy sanitarne” na liniach kolejowych – zamykanie w wagonach toalet na 30 minut przed dojazdem lub tyleż po ruszeniu z większej miejscowości – obowiązuje nie tylko na linii transsyberyjskiej, ale na wszystkich. Niezależnie od tego, jaki brud na nich panuje. I to na szlakach kolejowych wszystkich trzech sąsiadujących z nami wschodnich państw, od Bugu do Władywostoku. Autorowi mylą się ponadto niekiedy epoki. Tak np. ( strona 72 ) z wyprawy na Ałtaj w 2001 roku jej uczestnicy wrócili do… PRL-u.

 

Niektóre opisy i stwierdzenia autora budzą pytania, czy przypadkiem i inne nie są tak samo „ścisłe”. Np. w przypadku wejścia na wspomniany już szczyt Farocane ( 1715 m n.p.m. ) w Karpatach: „Wśród skał wieńczących trudno dostępny wierzchołek napotykamy całe morze łochyń, brusznic, jagód, ślady racic i krowie placki”.

 

Sporo chodziłem w życiu po górach, ale jeszcze nie spotkałem szczytu trudno dostępnego dla ludzi, a dostępnego dla krów. No, ale wystarczy już tego wybrzydzania. Autor i wydawnictwo zapowiada po Smaczku 1. kolejne pozycje „Włóczęgi w pięciu smakach”. Pożyjemy, może przeczytamy.

 

Chociaż w pewnym momencie „piszący te słowa” okazał się chyba nadmiernie samokrytyczny stwierdzając: „Czas najwyższy pakować manatki i kończyć te pełne bredni rozważania”. Zrodziło to we mnie wątpliwość, czy następne relacje i „meldunki” rzeczywiście zostaną napisane. Światowa literatura podróżnicza niewiele straci, ale może jednak autor „rozpisze się” i następne książki będą ciekawsze?

 

WŁÓCZĘGA W PIĘCIU SMAKACH. Meldunki z drogi. Smaczek 1. Na szlakach z Prezesem”. Piotr Tederko. Wydawnictwo PERT, Wydanie I, Warszawa 2010, str. 164.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top