Program wyjazdu studyjnego do Maroka (21-25) maja 2010r, zapowiadał się nad wyraz ciekawie: Marrakesz, Essaouria (As-Sawira), Agadir, Casablanca. Wyjazd zorganizowany był przez: Marokański Urząd ds. Turystyki w Wiedniu, reprezentowany przez p. Dr.Fouad Hajoui, Marokańskie Linie Lotnicze Royal Air Marocco i biuro Selectours. Już na samą myśl, że będę w Casablance (a miasto to szczerze pokochałam dzięki filmowi z Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman, melodramatem z 1942r. ), choć było to tylko międzylądowanie, bardzo cieszyłam się z tej podróży.
Docelowo lecieliśmy z Warszawy do Marrakeszu. Do hotelu dotarliśmy busem, w którym zmieściła się cała nasza grupa wraz z bagażami. W późnych godzinach wieczornych, ku naszej radości, czekała na nas kolacja. Zwiedzanie, poznawanie miasta zaczęliśmy po urozmaiconym i bogatym śniadaniu. Udaliśmy się do ogrodów Pałacu Bahia, wzniesionego pod koniec XIX w. Miał służyć za rezydencję Si’ Achmeda ben Musa, ( znanego również jako Bu Achmed), wielkiego wezyra sułtana Mulaj al-Hassana I. Fragment pałacu zamieszkuje rodzina królewska. Zwiedzając, mijamy apartamenty sypialne wezyra, podziwiamy dobrze zachowane fragmenty pokoi, pięknie rzeźbione drzwi, mozaiki na ścianach, a także dziedzińce dla żon i konkubin. Apartamenty sypialne haremu były rozmieszczone wokół osobnego podwórza. Otoczenie pałacu jest pełne zieleni – ogrodów. Panuje tu cisza i przyjemny chłód.
Na odpoczynek po upalnym dniu udaliśmy się do Hotelu La Mamounia, oferującego nie tylko pięknie wyposażone i obszerne, wygodne pokoje, ale także widoki wspaniałych ogrodów. No i to jedzenie… podano je na tarasie, wśród pięknej zieleni, a towarzyszył nam p. Didier Picqout, dyrektor generalny hotelu. Jedliśmy przede wszystkim owoce morza, a na deser zaserwowano sorbet truskawkowy w sosie pomidorowym z pieprzem, do tego pistacjowy biskwit i mój ulubiony likier cytrynowy. Wprawdzie to specjalność kuchni włoskiej, ale w marokańskim klimacie smakował jeszcze bardziej niż zwykle. Przy okazji dowiedziałam się jak go przyrządzać, a wiadomość dostałam z pierwszej ręki – od włoskiego kucharza zatrudnionego w hotelu. Moje spotkanie z Marokiem rozpoczęło się więc smakowicie.
Maroko leży w północno-zachodniej Afryce, nad Oceanem Atlantyckim i Morzem Śródziemnym. Językiem urzędowym jest arabski, pozostałe języki w użyciu to francuski i dialekty berberyjskie. Główną grupą wyznaniową są muzułmanie 98%, pozostałe mniejszości, to chrześcijanie 1 % i żydzi.
Marrakesz założono w XI wieku. Początkowo był to niewielki ksar, ale szybko stał się warownym grodem. Do naszych czasów zachowały się i to w niezmienionym stanie miejskie mury, wzniesione na początku XII stulecia. Ich budulcem jest tabia, materiał składający się głównie z czerwonej gliny. W 1985r. tutejszą Medynę (starówkę), wpisano na listę dziedzictwa kultury UNESCO. Bez przesady można powiedzieć, że życie w Marrakeszu koncentruje się na placu Dżama al –Fina, największym w medynie. Nikt nie wie dokładnie jak powstał. Nie wiadomo też co oznacza jego nazwa. Rano plac jest targowiskiem, wieczorem, zmienia się w miejsce magiczne. Do północy, niekiedy dłużej, przewija się kolorowy gwarny tłum ludzi przybyłych ze wszystkich stron świata. Kto i czego tu nie ma? Są kuglarze, berberyjscy opowiadacze legend, bębniarze, zaklinacze wężów, a nawet uzdrawiacze. Plac, a wraz z nim cały Marrakesz stał się sławny w latach 70 dzięki hippisom, którzy masowo napływali tu z całego świata. Magnesem był ogólnodostępny kif – tutejsza odmiana marihuany. W Medynie znajduje się też meczet Alego ibn Jusufa, największy i najstarszy w obrębie starego miasta. Meczet jest niestety niedostępny dla niemuzułmanów. Natomiast inny, już poza Medyną, marrakeski meczet – Kutubija jest z kolei największym w Marrakeszu i w całym Maroku. Jego nazwa pochodzi z arabskiego „al.- Kutubijn”, co oznacza „bibliotekarz”. Swą nazwę zawdzięcza sprzedawcom rękopisów, którzy dawno temu rozkładali wokół niego swoje kramy.
Z Marrakeszu udaliśmy się w podróż nad Atlantyk, górskimi serpentynami do Agadiru, około 170 km, z niesamowitymi widokami gór, zatok. Spotykaliśmy stada wielbłądów, kóz, co najdziwniejsze wiele z nich pasło się na drzewach.
Po drodze była Essaouira, (As- Sawira). To portowe miasto jego Medynę wpisano w 2001 r. na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Atrakcją jest port, który w XIX pod nazwą Mogador słynął z handlu międzynarodowego. Był jedynym na południe od Tangieru, do którego mogły wpływać europejskie statki handlowe.Z położonego na klifie bastionu Skala de la Ville, mogliśmy podziwiać ocean, oraz panoramę medyny, umocnienia murów, przepiękne wybrzeże z wystającymi z oceanu skałami. To bajkowe miasto z wieloma sklepikami oferującymi m.inn. wyroby z drzewa cedru i tui. Na lunch zatrzymaliśmy się w hotelu L”Qusiia”, (wymawia się: Dar L’usija), co nie powiem, sprawiło mi przyjemność.
Marokańska kuchnia zaliczana jest do jednej z najciekawszych wśród arabskich. Podczas ramadanu spożywa się harirę, zupę ze świeżej kolendry, soczewicy, fasoli i jagnięciny. Popularne jest, też tadżin – mięsa wołowe, baranie lub drobiowe duszone z cebulą, różnymi warzywami, oraz dość dla Europejczyka egzotycznymi ziołami i przyprawami. Jada się także kuskus. Na deser zazwyczaj ghoriba (ciastka z migdałami, lub sezamem) i typową miętową herbatę gorącą i dobrze osłodzoną, podawaną w metalowych imbrykach. Oczywiście w menu są dania kuchni francuskiej i włoskiej, bo też z tych krajów przyjeżdża dziś do Maroka najwięcej turystów.
Wreszcie przyszła pora na Agadir, najpopularniejszy nadmorski ośrodek wypoczynkowy. To duże miasto w południowym Maroku, a zarazem administracyjne centrum prowincji noszącej tę samą nazwę. Słynie z przemysłów rybnego i cementowego. To w świecie port numer jeden, jeśli chodzi o połów sardynek, ale znany jest również z eksportu kobaltu, magnezu, cynku oraz … cytrusów. Jak wszystkie marokańskie miasta na wybrzeżu Atlantyku, ma także wspaniałą bazę turystyczną. Ogromną atrakcją dla nas okazał się port kipiący życiem, kolorowy barwami łodzi i ubrań pokrzykujących rybaków, noszących na brzeg skrzynie ze świeżą rybą, i kupujących od nich „na pniu”. Tylko wrzaskliwe mewy przekrzykiwały tubylców pracujących w porcie. Zapach ryb, morza i moi koledzy, z aparatami fotograficznymi gotowymi do utrwalenia, co ciekawszego momentu portowego życia, wszystko to zostanie w mojej pamięci na długo.
Nigdzie w Maroku nie ma tylu hoteli, co właśnie w Agadirze. Najwięcej jest ich przy bulwarze Mohammada V, biegnącym wzdłuż tutejszej dziesięciokilometrowej plaży. „Atlantic Palace”,” Royal Atlas”, „Le Tivoli”, to tylko niektóre z nich. Zwiedzaliśmy je jedliśmy śniadania, lunche i kolacje oraz nocowaliśmy w nich. Wszystkie hotele oferują wysoki standard, w każdym jest świetnie wyposażone spa oferujące wszystkim gościom wspaniały wypoczynek.
Agadir, w berberyjskim języku oznacza „mur”, lub ufortyfikowane miasto. Leży u podnóża Atlasu, na północ od ujścia rzeki Souss. W średniowieczu, była to niewielka rybacka osada, ale w 1505 r. Portugalczycy uczynili z niej ważny ośrodek wymiany handlowej, nadając jej dźwięczną nazwę Santa Cruz do Cobo de Gue. Miasto szybko się rozwijało, ale w 1731r. zniszczyło je trzęsienie ziemi. W ponad 200 lat później w 1960 r. historia się powtórzyła. W 15 sekundowym trzęsieniu ziemi zginęło ponad 15 tysięcy osób. Miasto legło w gruzach, w tym stara agadirska kasba. Dopiero 30 lat później, zaczęto jej odbudowę, trwającą zresztą do dziś. Program naszego wyjazdu był bardzo napięty, ale mimo to znaleźliśmy czas na leżakowanie pod parasolami na plaży i kąpiel w Atlantyku. Wszędzie towarzyszyła nam troskliwość pracowników hoteli, oraz przyjazne gesty i uśmiechy tubylców. Maroko stawia bowiem na turystykę.
Na pamiątkę pobytu w Maroku kupiłam „Arganic”, olejek arganowy, który ponoć świetnie działa na skórę i włosy. Kupiłam, także tamtejsze przyprawy do ryb i mięs. Gdyby mnie ktoś zapytał; jak było?- odpowiedziałabym śpiewnie, meszi, co znaczy mniej więcej tyle, co OK !
Zdjęcia Zofia Suska i Marzenna Głuchowska