Lalibela – ósmy cud świata

Lalibela - kościół Św.  Jerzego
Lalibela – kościół Św. Jerzego. Fot.: Andrzej Zarzecki

Gdy jechałam pomiędzy brunatno – szarymi wzgórzami, nic nie wskazywało na to, że w jednej z miejscowości ujrzę „ósmy cud świata”. Wioska, jak wioska – złożona z okrągłych chat, na ulicach kozy, owce, krowy i dzieciarnia wyciągająca ręce po datki. Dopiero wędrówka po Lalibeli odkryła jej prawdziwy skarb – kościoły wykute w skałach. Nic dziwnego, że nie widać ich z daleka. Świątynie mieszczą się w ogromnych niszach, pod powierzchnią ziemi. Jestem bliska uwierzeniu legendzie, że budowniczym w tym jedynym na świecie dziele pomagały anioły.

Jedziemy krętą drogą wśród wzgórz Wyżyny Abisyńskiej. Gdzieniegdzie w dolinach widnieją małe wioski złożone z okrągłych chat. Zatrzymujemy się na pustkowiu, by zrobić zdjęcia. Momentalnie, nie widomo skąd, przy samochodzie pojawiają się dzieciaki. Ciekawie patrzą na przybyszów, wyciągają ręce po cukierki, długopisy, drobne banknoty. Podobnie było w innych regionach Etiopii. Czyżby maluchy posiadały jakiś nadprzyrodzony zmysł obserwacji? – zastanawiam się. Na pewno potrafią szybko biegać, nic więc dziwnego, że Etiopczycy biją wszelkie rekordy na krótkich i długich dystansach. Wreszcie trafiamy do Lalibeli. Wioska różni się od tych oglądanych wcześniej. Okrągłe domy zbudowane są głównie z kamienia, niektóre mają nawet jedno piętro. Na ulicach kozy, owce, krowy. Do tych „przechodniów” zdążyłam się już przyzwyczaić.

Boski nakaz

Lalibela to imię króla amharskiego, który rezydował w dawnej stolicy Roha. Po jego śmierci Rohę na cześć zdolnego władcy nazwano jego imieniem. Czym zasłużył na taki zaszczyt? Legenda głosi, że narodzinom Lalibeli towarzyszył rój pszczół, co oznaczało, że noworodek w przyszłości zostanie władcą. Chłopiec wzrastał w wierze, że kiedyś zasiądzie na tronie. Zawistny brat nie mógł się z tym pogodzić i któregoś ranka do kielicha Lalibeli wsypał truciznę. Przyszły król zapadł w śpiączkę, podczas której Bóg zabrał go do nieba. Tam nakazał, by mężczyzna wybudował kilkanaście kościołów w sposób, jaki do tej pory nikt tego nie robił. Kościoły miały być drążone w skale z góry do dołu. Gdy Lalibela ocknął się ze snu, wiedział, na czym upłynie reszta jego życia.

Z pomocą aniołów

Jedenaście kościołów wznoszono ponoć przez 24 lata, a pracę wykonywało 40 tysięcy robotników. Według legendy pomagały im anioły. Kamieniarze pracowali w dzień, a nocą zajmowały ich miejsce anioły. Oglądając te budowle łatwo uwierzyć legendzie. Bo jak za pomocą prostych narzędzi – kilofów, toporów, dłut wykonać tak potężne dzieło? Naukowcy do tej pory nie potrafią na to pytanie jasno odpowiedzieć. Prawdopodobnie robotnicy najpierw wybijali głębokie rysy w wybranych skałach, izolując je tym samym od masywu górskiego, a następnie kamieniarze przystępowali do właściwego dzieła. Prostymi narzędziami rzeźbili kopuły, okna, werandy, drzwi, kolumny. W podobny sposób drążono wnętrza kościołów, pozostawiając tylko łuki sięgające od podłogi po sklepienia kolumn.

Nowa Jerozolima

Chrześcijaństwo trafiło do Etiopii już w IV wieku. Gdy narodził się islam, muzułmańskie wojska atakowały ówczesne księstwo aksumskie, aż w końcu otoczyło je ze wszystkich stron. Dlatego stolicę przeniesiono do górzystego, niedostępnego Roha. A Lalibela wierny swej religii postanowił w miejscu tym zbudować Nową Jerozolimę. Wierni nie mogli pielgrzymować do Świętego Miasta, zamiast tego mogli odwiedzać Rohę. Do dziś części obecnej Lalibeli noszą nazwy, które są odpowiednikami miejsc w Jerozolimie – Ogród Oliwny, Golgota, nawet rzeczka przepływająca przez wioskę nosi nazwę Jordan. Do dziś także przybywają tu pielgrzymi z całego kraju, by modlić się i oddawać cześć Bogu. W niewielkich niszach, które kiedyś były grobowcami, często można spotkać pustelników, którzy na modłach spędzają tydzień, dwa.

Diakoni w świątyni

Zwiedzamy pierwszą grupę niezwykłych kościołów, zupełnie niewidocznych z poziomu wędrówki powstałych w XII wieku. Nagle przed nami pojawia się ogromna nisza, a w niej monolit. To największy tego typu kościół na świecie – Kościół Zbawiciela. Ma 37 metrów długości, 23 m szerokości i 11,5 m wysokości. Do każdej z budowli schodzi się tunelami i korytarzami także wykutymi w skałach. W wędrówce towarzyszą nam miejscowi „przewodnicy” – kilkunastoletni chłopcy mówiący po angielsku. Ich zadaniem jest wskazywanie nam drogi oraz pilnowanie naszych butów. Do wnętrz świątyń bowiem wchodzi się boso. Chłopcy natychmiast rozpoznają, do kogo należy obuwie i po wyjściu z wnętrza uprzejmie podają każdemu sandały, tenisówki, klapki.

Błogosławieństwo

W środku każdego z kościołów oglądamy kilkuwiekowe malowidła, księgi z barwnymi obrazkami przedstawiającymi sceny biblijne lub życie świętych. Księgi owijane są w kilka szmat. Szmaty oddzielają także niektóre strony. Tekst pisany jest w języku gyyz, z którego później powstał język amharski – obecnie obowiązujący w Etiopii. Zadziwia mnie to, że można dotknąć pergaminu, robić zdjęcia. U nas takie zabytki piśmiennictwa chronione byłyby pancernymi gablotami pełnymi czujników temperatury, wilgotności, alarmów. Księgi pokazują duchowni odziani w barwne szaty. Najpierw jednak księża pokazują krzyże – ich nieodłączny atrybut. Krzyże wykonane są ze szlachetnych i zwykłych metali, albo z drewna. Takim krzyżem duchowny udziela błogosławieństwa. Klękam przed nim, a ksiądz dotyka mojej głowy, pleców, ramion.

Przez piekło

Habtamu, nasz przewodnik, opowiada nam o trzech rodzajach lalibelskich świątyń. Są one monolitami (wykutymi w jednej skale, bez dotaków drewna czy metalu), półmonolitami, albo znajdują się w jaskiniach. Właśnie taki „jaskiniowy” kościół powstał ponoć w jeden dzień, a zbudowała go żona Lalibeli, oczywiście przy pomocy aniołów. Wędrujemy tunelami, korytarzami, aż wreszcie docieramy do wyjątkowego skalnego otworu. Tu Habtamu informuje, że tunel nosi nazwę Piekło i prowadzi do kolejnej świątyni. Kto go przejdzie po ciemku, może liczyć na odpuszczenie grzechów. Ochoczo wkraczam w ciemność, ale na wszelki wypadek trzymam mocno rękę koleżanki. Wyjście z kilkudziesięciometrowego tunelu sprawia mi ogromną ulgę. Może faktyczne pozbyłam się kilkuEtiopia – Lalibela grzeszków?

Uciążliwe muchy i… dzieciaki

Opuszczamy kompleks pięciu czy sześciu budowli i wychodzimy na powierzchnię. Natychmiast otacza nas grupa żebraków, trędowatych, ślepców. Nie oni jednak są najbardziej natarczywi. Najgorsze są małe dzieci próbujące nam sprzedać krzyżyki, obrazki i inne pamiątki. Na nic grzeczne odmowy, na nic uśmiechy, podarunki w postaci długopisów i cukierków. Czuję, że maluchy wejdą mi zaraz na głowę. Oganiam się od nich i od much, które fruwają tu ogromnymi stadami. Habtamu krzyczy na dzieciaki, ale skutkuje to tylko na kilka minut. Potem ich atak jeszcze bardziej się nasila. W takiej muchowo – dzieciarnianej eskorcie trafiamy do jednego z najciekawszym miejsc Lalibeli – do kościoła św. Jerzego. Święty Jerzy jest patronem Etiopii, jego kult widoczny jest niemal we wszystkich miejscach. Jakże mogłoby go zabraknąć w Nowej Jerozolimie?

Pokrzywdzony święty

Król Lalibela wybudował 11 kościołów i odetchnął z ulgą, że udało mu się spełnić boski nakaz. Gdy zasnął, przyśnił mu się święty Jerzy. W błyszczącej zbroi, na koniu przemawiał do króla. A przemowa była pełna pretensji, bo król ani jednego z kościołów nie poświęcił walecznemu świętemu. Sen powtarzał się przez kolejne noce, do momentu, aż Lalibela nie podjął decyzji o budowie jeszcze jednej świątyni. Ta świątynia umieszczana jest najczęściej na plakatach reklamujących Etiopię i zasługuje na to z pewnością. Kościół można zobaczyć z niewielkiego wzgórza w pobliżu niszy, w którym został wykuty. Najpierw dostrzega się wielki równoramienny krzyż, dopiero później zauważa się, że to dach kościoła. W dole dostrzegam mężczyzn ubranych w białe szaty szamma i turbany. Okazuje się, że w kościele odprawiana jest msza. Czym prędzej schodzimy tunelem, by wziąć w niej udział. Wita nas duchowny z nieodłącznym krzyżem, a z jednej z nisz dochodzi śpiew, odgłos bębnów, dzwonków i kołatek. Wciskam się w biały tłum i patrzę na rozpromienionych, śpiewających wiernych poddając się niezwykłemu nastrojowi.

Kawa u Lastawork

Habtamu był nie tylko naszym przewodnikiem, ale i przyjacielem. O jego przyjaźni przekonaliśmy się, gdy zaprosił nas do swego rodzinnego domu. Mężczyzna zaczynał swą turystyczną karierę podobnie jak handlujące dzieciaki. Szybko jednak zrozumiał, że wyjść z biedy może jedynie dzięki nauce. Był na tyle zdolny, że szybko nauczył się języka angielskiego, dostał stypendium w szkole średniej i na studiach. Najpierw pracował w cudzych agencjach podróży, potem założył własne biuro. Mieszka w stolicy, ale nigdy nie zapomina o swych bliskich w Lalibeli, którym pomaga finansowo. Siostra Habtamu, Lastawork, zaprasza nas do „pokoju gościnnego” czyli okrągłej chatki, której jedynym wyposażeniem są ławki ustawione wokół. Rozpoczyna rytuał parzenia kawy, której ojczyzną jest Etiopia. Etiopska nazwa krzewów i ziaren to bunna, ale handlarze przywożący je do Europy zapomnieli tę nazwę. Pamiętali jedynie rejon, w którym kupili ziarna – Keffa. I tak powstała nazwa kawa, podobnie brzmiąca we wszystkich niemal językach świata. Lastawork na małym palenisku umieszcza metalową miskę, na którą wsypuje białawo – zielonkawe ziarna. Kilkakrotnie płucze je w podgrzewanej wodzie. Po odlaniu wody zaczyna palenie kawy, czemu towarzyszy rozchodzący się po chacie wspaniały aromat. Gdy ziarna nabierają już ciemnego koloru, kobieta tłucze je w moździerzu. Proszek nasypuje do dzbanka z cienką szyjką zatkaną korkiem i stawia go na palenisku. Gdy kawa kipi, odlewa część naparu, a zawartość dzbanka uzupełnia zimną wodą. Czekamy, aż zrobi to trzykrotnie. Wreszcie kawa trafia do czarek. Jest pyszna!

Na niezapomniane wyprawy do Etiopii zaprasza TimelessEthiopia.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top