Tybet zajęty w 1950 roku przez wojska Chińskiej Republiki Ludowej i siłą do niej wcielony, jest modernizowany, ale i wynaradawiany. W szkołach podstawowych od 2 klasy nauczanie odbywa się po chińsku – w języku, którego Tybetańczycy nie rozumieją. Uprzywilejowani są chińscy osadnicy przesiedlający się na Dach Świata z innych regionów Państwa Środka, ludność tybetańska gnębiona jest zaś nie tylko politycznie i religijnie, ale także wysokimi podatkami niemal od wszystkiego. Również od posiadanego trzeciego dziecka, nie mówiąc już o następnych.
Co roku ojczyznę opuszczają więc, szukając wolności, bezpieczeństwa osobistego i lepszego życia, tysiące Tybetańczyków. W pierwszym rzędzie zagrożeni ze względu na poglądy polityczne i niechęć do władz chińskich, młodzi mnisi. Ale również dzieci wysyłane nielegalnie przez rodziców, kosztem ogromnych wyrzeczeń materialnych do Indii w nadziei, że tam, dzięki wspólnocie tybetańskiej skupionej wokół Dalajlamy i międzynarodowej pomocy, uzyskają wykształcenie, zawód oraz znajdą szczęście.
A gdy ich ojczyzna znowu będzie wolna, co wydaje się jednak obecnie mrzonką, wrócą do Tybetu jako wykształcona kadra aby go rozwijać. Ucieczki te, zarówno starszych jak i dzieci, odbywają się pieszo przez himalajskie góry, doliny i przełęcze. Z omijaniem, nie zawsze udanym, co kończy się śmiercią lub więzieniem, chińskich posterunków i patroli strzelających do uciekinierów o ile nie mogą ich w inny sposób zatrzymać. Trwają po wiele dni, nawet kilka tygodni w warunkach trudnych do przetrwania nawet przez dorosłych, zahartowanych i twardych Tybetańczyków.
I pociągają za sobą ofiary także z wycieńczenia. Pokazane w niemieckiej TV takich ofiar – zdjęcia dwójki tybetańskich dzieci zamarzniętych podczas jednej z takich ucieczek stały się dla niemieckiej aktorki Marii Blumencorn, trochę dziennikarki, która wcześniej nie miała do czynienia z filmem, inspiracją do nakręcenia dokumentu filmowego na ten temat. A następnie napisania książki ilustrowanej zdjęciami bohaterów tej ucieczki. I znalazła sponsorów, dzięki stało się to możłiwe.
Jej relacja, częściowo z wydarzeń w których uczestniczyła, w znacznej części napisana na podstawie opowieści małych uciekinierów i ich opiekunów w drodze, jest w wielu miejscach wstrząsająca. Są to losy kilkorga dzieci, których ucieczkę filmowała wraz z ekipą już na terenie Nepalu po przekroczeniu przez grupę granicy chińskiej na wysokości około 6 tys. m n.p.m. Opowieści o życiu tych dzieci i ich rodzin w Tybecie, przyczynach decyzji rodziców powierzenia ich przewodnikowi ze świadomością, że najprawdopodobniej już nigdy ich nie zobaczą.
Przeważnie były to trzecie dzieci w rodzinie, za posiadanie których trzeba było płacić podatek, a środków brakowało nawet na wyżywienie reszty rodziny. Dominowała jednak nadzieja na zapewnienie im lepszego życia oraz wykształcenia. Którego rodzice nie mogli im zapewnić zarówno ze względu na koszt posyłania dzieci do szkoły jak i fakt, że od 2 klasy nauka w Tybecie odbywa się tylko po chińsku, w języku którego dzieci nie rozumiały, uważane więc były przez chińskich nauczycieli za tępe – w odróżnieniu od „pilnych” ich rodaków.
A bez wykształcenia, nawet podstawowego, byłyby skazane na los równie marny jak ich biednych rodziców. W tych rodzinnych historiach, z cytatami z opowieści dzieci, jest m.in. dziadek, którego Chińczycy więzili i torturowali, gdyż nie chciał nazwać Dalajlamy „językiem węża”. Młody Tybetańczyk – były chiński żołnierz, a zarazem tłumacz podczas przesłuchań tybetańskich więźniów i torturowania ich. Ojciec pijak i hazardzista, który w złości złamał małej córeczce nogę. Przede wszystkim jednak wspaniałe i kochane mamy, rozstanie z którymi było tak trudne.
A także mnóstwo ciekawych historii z życia w tybetańskiej głuszy, wioskach, o miejscowych szkołach, zwyczajach itp. Autorka nie znała jednak tamtejszych realiów, gdyż po paru dniach pobytu w Tybecie podczas pierwszej próby (udała się dopiero druga, ale poza jego obszarem) nakręcenia filmu została zatrzymana w strefie zamkniętej i pod dwu dniach spędzonych w areszcie deportowana. Zaś opowieści 8-10 lub niewiele starszych dzieci, które w większości nigdy nie opuszczały wcześniej rodzinnych wiosek, były przecież skąpe.
Koloryzowanie tych dziecięcych opowieści przez autorkę spowodowało w paru przypadkach skutki odmienne od oczekiwanych. Oto np. niespełna 8-letnia Mała Pema marzy rzekomo podczas ucieczki o tym, że z matką „pójdą do jednego z wielu małych sklepów na terenie świątyni (Jokhang w Lhasie, najważniejszego sanktuarium Tybetańczyków), żeby kupić nowe turkusy do sztyletu dziadka…”. Tymczasem na terenie tej świątyni, a znam ją nieźle, nie ma w ogóle żadnych sklepów. Są, nawet liczne, ale w okolicznych budynkach oraz stragany na placu koło tego sanktuarium.
„Następnie – to dalsza część cytatu – zajrzą do herbaciarni, zamówią gorące pierożki momo i w końcu pójdą do kina. W dużych domach handlowych (o których – znowu mój wtręt – wiejskie dziecko z prowincji zapewne nigdy nawet nie słyszało) niedaleko pałacu Potala będzie mogła trzy razy przejechać się schodami ruchomymi – do góry i dół.” Albo jej rówieśnik Dhondub, który nic nie rozumie w 2 klasie na lekcjach prowadzonych po chińsku myśli, a przynajmniej takie myśli odczytuje mu z głowy autorka: „Kiedy dorosnę, zostanę bossem dużej firmy. Wtedy kupię piękną chubę (kurtkę) dla amy (mamy), złotą wagę dla taty i bujany fotel dla dziadka !”.
Nie wyjaśniając, skąd malec mógł znać i rozumieć takie słowa jak boss czy bujany fotel. Te części, mimo iż jest w nich sporo interesujących opisów i informacji, uważam w książce za najsłabsze. Znalazłem również trochę informacji nieprawdziwych. Poczynając od stwierdzenia, że „Tybet jest równie rozległy jak Europa zachodnia”, chociaż wystarczyło otworzyć jakakolwiek encyklopedię aby dowiedzieć się, że cała Wyżyna Tybetańska, a Tybet zajmuje tylko jej część, ma powierzchnię 2,5 mln km², zaś kraje Unii Europejskiej około 4,5 mln km². Po informację, że starcom „wyrywano młynki modlitewne”.
Być może i takie fakty nadgorliwości chińskich hunwejbinów miały miejsce, ale widziałem w Tybecie, nie tylko w Lhasie i nie tylko pielgrzymów, tysiące ludzi kręcących modlitewne młynki, do kupienia zresztą na każdym kroku. A takie stwierdzenia dokumentalistki podrywają zaufanie również do innych informacji zawartych w tej książce. Np., że w latach gdy Chińczycy zmuszali tybetańskich chłopów do siania zamiast odpornego jęczmienia, pszenicy, która w tamtejszym klimacie nie mogła dojrzeć, setki tysięcy Tybetańczyków zmarły z głodu.
Do mnie w każdym razie bardziej przemawiają cytowane w książce proste relacje dzieci – uczestników tej ucieczki. Chociażby 10-letniej Chime: „Góry były w niektórych miejscach bardzo strome, a ścieżki wyjątkowo wąskie! Często drogę zagradzały nam wielkie głazy. Kiedy weszliśmy na lód było bardzo ślisko. A kiedy patrzyłam w noc, bałam się ciemności. My, dzieci, kiedy ogarniał nas smutek, trzymałyśmy się za ręce i śpiewałyśmy. Razem przedzierałyśmy się przez wysokie góry, strome ścieżki i głęboką wodę, często całe zalane łzami.”
Lub wspomnianego już 8 – letniego Dhonduba: „Razem szliśmy, razem jedliśmy, razem spaliśmy i razem się trzymaliśmy. Dostawałem pomoc – prawie od każdego w grupie. Czasami płakałem z tęsknoty za rodzicami, ale potem szedłem dalej. Starałem się wytrwać, Byłem naprawdę dzielny.” Albo 6-letniej Dolker: „Kiedy tak szliśmy przez śnieg, byłam pewna, że umrę. Wtedy najbardziej brakowało mi mamy. Najchętniej wróciłabym do domu, gdyby ktoś się mnie wtedy spytał.”
Relacja z głównego wątku tej książki – ucieczki przez Himalaje – jest równoległa. O tym, co działo się w grupie uciekinierów na ziemi tybetańskiej napisana na podstawie relacji jej uczestników. Z wieloma dramatycznymi scenami i momentami, noszeniem dzieci, zwłaszcza małych dziewczynek, przez dorosłych na plecach, gdyż inaczej nie przeżyłyby tej ucieczki. Pokonywaniem przez wiele dni coraz znaczniejszych wysokości, aż do 6 tys. m n.p.m., rzeki, śniegu, wiatru, spaniem w przypadkowych miejscach lub w zaciszu skał, niedojadania.
Fizycznego i psychicznego załamywania się dorosłych uciekinierów itd. I osobistych przeżyć autorki z organizowania ekipy telewizyjnej oraz spotkania z uciekinierami wysoko w górach, tuż po przekroczeniu przez nich granicy chińsko – nepalskiej. Co w przypadku zatrzymania uciekinierów przez Nepalczyków groziło odesłaniem do Tybetu i więzienie chińskie, albo 10-latami więzienia w Nepalu. Spotkania najpierw zresztą z inną grupą – mnichów z zaledwie jednym małym chłopcem.
A chodziło przecież o pokazanie całej grupy dzieci zgodnie z założeniem, jakie przyjęła autorka przystępując do realizacji filmu o tej ucieczce: „Jeśli mamy pokazać światu los Tybetu, potrzebujemy do tego dzieci! Jak lepiej przybliżyć ludziom na Zachodzie nędzę tybetańskiego narodu, jeśli nie przez fakt, że rodzice są gotowi posłać swoje pociechy na taką wędrówkę?” I to drugie, najważniejsze spotkanie. Z umówioną wcześniej przez pośredników grupą, która przybyła nieco później, z małymi bohaterami reportażu.
Sceny tych spotkań należą do najlepszych części tej książki. Jest to kawał dobrej literatury. Z dalszym ciągiem, też wartym poznania. Między autorką i małymi uciekinierami nawiązała się bowiem więź na lata. Opisywane fakty – jest to bowiem historia prawdziwa – zaczęły się w roku 1997 roku. Ucieczka miała miejsce w 2000-ym. Nakręcony o niej reportaż telewizyjny wyróżniono w Niemczech i innych krajach. Ostatnie sceny książki mają miejsce w tybetańskich ośrodkach w północnych Indiach w 2005 roku, dokąd autorka przyleciała na spotkanie z „jej” tybetańskimi dziećmi.
Im się powiodło. Niemal wszystkie uczyły się wówczas tak dobrze, że dostawały do prestiżowych szkół. Inaczej niż dorosłym uczestnikom tej ucieczki. Spośród sześciu tylko jeden znalazł sobie miejsce w Indiach. Pozostali wkrótce, gdy okazało się, że nie spełniają się ich nadzieje na lepszą przyszłość, wrócili do Tybetu. Pierwsze wydanie książki – relacji o tej ucieczce i nakręconym o niej filmie ukazały się w Monachium w 2006 roku. Polski czytelnik otrzymuje ją w 6 lat później.
Sporo od tamtego czasu zmieniło się w Tybecie i wokół Tybetu. Najwyżej na świecie biegnąca linia kolejowa połączyła Chiny wschodnie z Lhasą. Trwa, niezbędna przecież, modernizacja Tybetu, bo przy całej sympatii do niego i tamtejszych mieszkańców nie sposób przemilczeć faktu, że był on gospodarczo, społecznie i infrastrukturalnie jednym z najbardziej zaniedbanych krajów świata.
Podróżując po Tybecie widziałem m.in. dziesiątki zespołów inspektów w których uprawia się pomidory, ogórki oraz inne warzywa i jarzyny, których tam wcześniej nie jadano. W sklepach cytryny, pomarańcze, banany, nie mówiąc już o współczesnych artykułach przemysłowych. W klasztorach czajniki z wodą gotującą się na bateriach słonecznych. Telefony komórkowe przy uchach także wielu mnichów. To unowocześnianie kraju pociąga za sobą jednak również sinizację, coraz bardziej widoczne sprowadzanie Tybetańczyków do roli mniejszości narodowej we własnym kraju.
A wielcy tego świata bardziej troszczą się o dobre stosunki z liczącą 1,4 miliarda mieszkańców chińską potęgą gospodarczą, niż los 6 milionów Tybetańczyków. Książka ta w znacznym stopniu jest jednak nadal aktualna, bo problem Tybetu nie przestał istnieć, stara kultura nie powinna zginąć. Książka osiągnęła, podobnie jak wcześniej dokumentalny film o tej ucieczce, swój cel. Pokazały one światu nie tylko trudy i niebezpieczeństwa tego rodzaju ucieczek.
Również nieprawdopodobną determinację rodziców decydujących się na skazanie na nie swoich dzieci, byle tylko dać im szansę lepszego życia. Czy rzeczywiście lepszego, praktycznie na zawsze oderwanych od rodziny i ojczyzny? I czy dotyczy to tylko Tybetu? Wystarczy obejrzeć i posłuchać jakże częstych telewizyjnych relacji o próbach, nie zawsze udanych, dostania się do Europy mieszkańców biednych regionów Afryki. Chociaż oni uciekają z dziećmi, nie wysyłają zaś ich samych w śmiertelnie trudne podróże po niepewny lepszy los.
UCIECZKA PRZEZ HIMALAJE. Maria Blumencron, tłumaczenie Anna Szczepańska. Wydawnictwo Hachette Polska w serii „Niesamowite historie”. Wyd. I, warszawa 2012, str. 303.