Na głównym placu miasta brakowało mi tylko powozów z eleganckimi paniami i panami. Zamiast nich mijały mnie chuchające spalinami autobusy i pełniące rolę taksówek furgonetki. Próbowałam zapomnieć o nich, by poczuć się jak za czasów kolonialnych, gdy Cuenca przeżywała swój prawdziwy rozkwit.
Ruszamy z największego ekwadorskiego miasta, Guayaquil, które jest biznesową stolicą kraju, na wschód. Najpierw jednak przejeżdżamy głównymi ulicami pełnymi przepięknych kolonialnych kamienic, alejami palmowymi, aż do najciekawszej, przynajmniej z daleka, dzielnicy Santa Ana. Jej wzgórza zajmują schodkowo poustawiane kolorowe domy. Podobno dzielnica ta dość często służy jako naturalna sceneria do filmów, których akcja rozgrywa się dawno temu. Pokonujemy niesamowicie długi most łączący Guayaquil z
Durach i już wielkomiejski krajobraz zmienia się na wiejski.
Mijamy wsie i miasteczka, wokół których znajdują się pola ryżowe, bananowe sady, uprawy trzciny cukrowej, mango, papai. Nic dziwnego, że wzdłuż tych owocowo – warzywnych sadów rozlokowali się kupcy handlujący tanimi jak barszcz produktami.
Wjeżdżamy na najbardziej znaną trasę Ameryki Południowej – Drogę Panamerykańską. Potem wkraczamy w świat niezbyt przyjazny dla podróżnych, którzy mają chorobę lokomocyjną. Jedziemy szlakiem andyjskim, niekiedy osiągając wysokość ponad 4000 metrów nad poziomem morza. Niekończące się serpentyny, deszcz, mgła gęsta jak mleko, powodują, że droga wydaje się bez końca. Z ogromną ulgą nocą docieramy do celu podróży – miasta Cuenca. Rzucam się na hotelowe łóżko i natychmiast zasypiam.
Jak za dawnych lat
Rankiem dostrzegam uroki hotelu, który mieści się w starej kolonialnej kamienicy z rzeźbionymi schodami, wewnętrznym patio i ogrodem. – W takim mieście, jak Cuenca nie
można było wybrać nowoczesnego hotelu bez duszy – tłumaczy Majka, pilotka. – Hotel urządzony w dawnym domu mieszkalnym pozwala na poczucie atmosfery dawnych lat, na przeniesienie się w wyobraźni do czasów, gdy zamieszkiwali budynek bardzo bogaci Hiszpanie.
Przeniesienie w dawne kolonialne czasy w Cuence było bardzo łatwe nie tylko w hotelu. Wystarczyło wyjść na jedną z ulic, które jak szachownica pokrywały miasto. Wszędzie czuło się historię panowania hiszpańskich kolonizatorów. Na głównym placu miasta i uliczkach do niego dochodzących brakowało mi tylko powozów z eleganckimi paniami i panami. Zamiast nich mijały mnie chuchające spalinami autobusy i pełniące rolę taksówek furgonetki.
Miasto powstało w połowie XVI wieku nad rzeką Tomebamba, w otoczeniu pasma Andów. Doskonałym miejscem do obserwacji z góry są tarasy ulokowane na wielu kamienicach.
Centralny park
Ulicą ciasno zabudowaną kamienicami, pełnymi ozdób, ażurowych balkonów docieramy do głównego placu miasta – Parque Calderon. To chyba najpiękniejszy centralny plac, jaki widziałam w krajach Ameryki Południowej. Skąd taka opinia? Przede wszystkim centrum placu stanowi park. A w tym parku tropikalne, mimo znacznej wysokości nad poziomem morza, rośliny. Ogromne iglaste araukarie, kwitnące
bugenwilie, oleandry i inne krzewy, których nazw nie znam. Palmy i dające cień rozłożyste jakarandy, których liście przypominają trochę paproć, a trochę akację. Wśród tego gaju żeliwne ławeczki, fontanny tryskające wodą i pomnik patrona, Abdona Calderona, bojownika o niepodległość krajów Ameryki Południowej urodzonego w 1804 roku w Cuence.
Dwie katedry
Nad placem górują dwie bardzo ważne dla miasta budowle – nowa i stara katedra. Nowa zbudowana z różowo – beżowego kamienia ma na fasadzie ogromną rozetę, a po bokach dwie niedokończone wieże – dzwonnice. Stara katedra położona po wschodniej stronie placu była pierwszym kościołem w Cuence. Wznieśli go Hiszpanie w 1557 roku. Budowę finansowali przedstawiciele możnych rodów, między innymi w ten sposób zapewniając sobie miejsce wiecznego spoczynku w podziemiach świątyni. Dziś w katedrze nie odbywają się już nabożeństwa, zmieniono ją bowiem na muzeum. Turyści zachwycają się wystrojem, organami, ołtarzami czy jednym z najmłodszych elementów – amboną z 1800 roku pokrytą płatkami złota.
Święto UNESCO
Trudno wybrać, w którą stronę pójść z Placu Calderona na spacer. Wszystkie ulice wydają się ciekawe i godne obejrzenia. Piękny widok kościołów, pałaców i budynków użyteczności publicznej miasto zawdzięcza przede wszystkim UNESCO, które w 1999 roku objęło nad nim patronat. Co za zbieg okoliczności. Akurat tego dnia, gdy wędrujemy po mieście, odbywa się święto, które ma przypomnieć mieszkańcom i turystom o umieszczeniu Cuenki na liście światowego dziedzictwa kulturowego. Gra muzyka, uczniowie szkół ubrani w jednakowe mundurki paradują po placu.
Polka na portrecie
Nasz przewodnik, Carlos, prowadzi nas jedną z bocznych ulic. Przez bramę wchodzimy do sporego patio, w którym na stołach porozkładane są kapelusze. I to kapelusze nie byle jakie, a typu panama. – Wszyscy myślą, że ten typ okrycia głowy pochodzi z Panamy, tymczasem to Ekwador jest pierwszym producentem panam – wyjaśnia Carlos. Wierzę mu na słowo i przyglądam się pokazowi, który ma nam uzmysłowić, jak powstają te najpopularniejsze na świecie kapelusze.
Prawdziwa panama wytwarzana jest z cieniutkich włókiem palmy toquilla. Im włókna cieńsze i mocniej splecione, tym kapelusz droższy, sięgający nawet 500 dolarów. Takie cudeńko wyplatane przez trzy tygodnie, można ponoć zwinąć w rulonik, przeciągnąć przez obrączkę i ponownie rozłożyć bez śladu nagięć. Włókno zaplata się na kamiennej formie, potem, za pomocą drewnianego młotka nadaje się kształt i nagina boki. Typowa panama ma kolor biały. Biel uzyskuje się za pomocą asufre, miejscowego minerału.
Przymierzamy kapelusze i rozmawiamy z właścicielem fabryczki – Rafaelem. Gdy mężczyzna dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, szeroko się uśmiecha i prowadzi nas do przedsionka, gdzie na ścianie wisi jego zdjęcie w towarzystwie pięknej kobiety. Tą pięknością jest Polka, jedna z uczestniczek wyborów z 2004 roku. Finalistki miały sesję zdjęciową w kapeluszach Rafaela. Mężczyzna żałuje, że nie pamięta, jak nazywa się kobieta, którą uważa za jedną z najpiękniejszych niewiast świata. Zaprasza nas na taras, z którego roztacza się widok na Andy, dachy domów i rzekę Tomebamba. Podpatruję przez obiektyw,
jak kobiety piorą w rzece, jak na trawie rozkładają płachty mokrych tkanin. Potem Rafael zaprasza nas na kawę, ekwadorską kawę – mocną, aromatyczną i pobudzającą.
Cholita z warkoczami
Mijamy kolejne kościoły, kamienice, pałace i trafiamy na targ kwiatowy. Cóż za zapach roztacza się dokoła! Siadam na ławce obok kobiety w kapeluszu i przyglądam się barwnemu widowisku. Interesują mnie tak samo kwiaty, jak i wędrujące wśród nich kobiety. Carlos opowiadał wcześniej o różnych grupach etnicznych zamieszkujących Cuencę. Pokazywał typową Indiankę – Cholita. Przedstawicielka tej grupy zawsze na głowie nosi kapelusz panama, zazwyczaj białego koloru, czerwono – zielone poncho i kolorową szeroką spódnicę. Oglądam kobiety na kwiatowym targu i dochodzę do wniosku, że chyba wszystkie te kobiety to Cholita, bo wszystkie są podobnie ubrane. A jakie mają kruczoczarne warkocze! Takich włosów my, Europejki, możemy Ekwadorkom jedynie pozazdrościć.
Waciany przysmak
Na miejscowej hali targowej zastaję feerię barw. Uwielbiam kolorowe owoce i warzywa ułożone w przedziwne stosy i figury. Ich żywe barwy poprawiają mi humor, dodają energii i ochoty na dalszą wędrówkę. Wśród pomarańczy, mandarynek, ananasów, bananów, papai, pomidorów, ziemniaków czy juki szukam czegoś, czego nie znam. Po chwilowej penetracji stoisk dostrzegam gigantyczne strąki fasoli. Czyżby to efekt jakiegoś tajemniczego nawożenia? Proszę Carlosa o pomoc w wyjaśnieniu fasolowej zagadki. – To nie fasola, ani groch, ta roślina nazywa się guaba – tłumaczy Ekwadorczyk. Okazuje się, że ten owoc strączkowy jest nietypowy nie tylko ze względu na wielkość (strąk dochodzi do metra). Ze strąków fasoli czy groszku wyjadamy przede wszystkim ziarna. Ziarna guaby są niejadalne. Niejadalne jest także gruba skóra. Cóż więc jest przysmakiem strąka? To „wata” – białe włókna, które stanowią wyściółkę dla ziaren. Moim zdanie smakuje ona nijako, ale Carlos zajada nią z nieukrywaną przyjemnością.
Zdjęcia Marzena Kądziela