W gościnie u łowców głów

Czy chcielibyście zaprzyjaźnić się z orangutanem? A może zamieszkać w Długich Domach wśród Ibanów, noszących ponurą sławę łowców głów i poznać sztukę polowania zatrutymi strzałkami za pomocą dmuchawki? Takie atrakcje oferuje owiane aurą tajemniczości Borneo.

Wylądowaliśmy w stolicy, należącej do Malezji, prowincji Sarawak -mieście Kuching. Jego nazwa oznacza po malajsku „miasto kotów” i podobiznę tego zwierzaka można spotkać wszędzie. Kot ma nawet swoje pomniki.
To miasto typowe dla tej części świata: nowoczesne, wielopiętrowe budynki sąsiadują z pamiętającymi czasy kolonialne. W wolne miejsca wciskają się barwne malajskie i chińskie sklepiki. Życie koncentruje się na bulwarach rzeki Sarawak. Z nich najlepiej widać pałac Astana, zbudowany przez awanturnika Charlesa Brooke, zwanego Białym Radżą. Dziś to siedziba premiera prowincji.
Pałac sąsiaduje z fortem Margarita, nazwanym tak od imienia żony Radży. Zbudowany w 1879 r. chronił miasto przed atakami grasujących wtedy na Morzu Południowo-Chińskim piratów. Trzeba przyznać, że Kuching robi bardzo dobre wrażenie, zasługuje na miano najsympatyczniejszego miejsca na Borneo. Spacerowaliśmy, podziwiając zadbane parki, ukwiecone ogrody, pozostałości kolonialnej architektury i chińskie świątynie.

Uczta dla podniebienia

Ulubioną rozrywką mieszkańców miasta jest… jedzenie. Rozmaitość restauracji zadziwia – poczynając od oferujących kuchnię zachodnią, przez malajską, chińską i indyjską
Na ulicznych straganach najbardziej posmakowały nam miniaturowe szaszłyczki – satay. Podawane są z pikantnym sosem sojowym lub słodkim orzechowym – pycha.
Swój raj znajdą w Kuchingu miłośnicy makaronów – kluski podawane są chyba na 1000 sposobów, podobnie jak ryż. Malezja to kraj bardzo czysty, jedzenie na ulicy jest całkowicie bezpieczne nawet dla delikatnych, europejskich żołądków.

Przygoda na falach

Tylko 40 minut drogi dzieli Kuching od Damai – najpiękniejszej plaży na Sarawaku, z dobrymi hotelami, białym piaskiem i czystą wodą. To świetna baza wypadowa do jednodniowych wycieczek łodziami.
Zdecydowaliśmy się na Park Narodowy Bako – najstarszy jaki został założony na Borneo i jeden z najmniejszych. By do niego dotrzeć, pojechaliśmy lokalnym autobusem do miejscowości Bako. Tam wynajęliśmy łódź – do parku można dostać się tylko od strony morza i tylko po przypływie. Po odpływie ubywa prawie dwa metry wody i łodzie mają problemy z przepłynięciem.
Po ustaleniu ceny ruszyliśmy przez fale. Sternikiem był młody chłopak, wyraźnie rozsmakowany w filmach pokazujących pracę ratowników na Florydzie. Gnał na złamanie karku. Tak było do czasu, aż źle wybrał kąt natarcia na jedną z fal. W mgnieniu oka wszyscy byliśmy zupełnie mokrzy. Co gorsza mokre były również aparaty fotograficzne i kamery wideo. Potok wściekłych słów spowodował, że chłopak, choć polskich przekleństw nie rozumiał, spuścił uszy po sobie. Skończyły się też wodne akrobacje.
Po dopłynięciu do parku, rozpoczęło się suszenie sprzętu. Niestety, pod wpływem słonej wody większość przestała działać, nie pomogło chuchanie i dmuchanie.

Srebrzyste małpy i kwiaty giganty

Park Bako zamieszkują endemiczne gatunki małp o srebrnej sierści i makaki. Spotkaliśmy je podczas spaceru po dżungli. Największe wrażenie zrobiły na nas przepiękne, dzikie orchidee i rafflesia – największy, szeroki na prawie metr, kwiat świata. Godzinny relaks na plaży ze śnieżnobiałym piaskiem lekko poprawił nastroje. Ucieszyło nas też, że pod wpływem promieni słonecznych zaczęły działać niektóre aparaty.
Damai ma jeszcze jedną turystyczną atrakcję – Sarawak Cultural Village – coś co u nas nazywa się skansenem. Na Sarawaku żyje ponad 30 grup etnicznych, lokalne plamiona, Malajowie, Hindusi i Chińczycy. Twórcy skansenu starali się przybliżyć budownictwo, obyczaje i folklor większości z nich.
My chcieliśmy poznać przede wszystkim folklor mieszkańców Długich Domów – legendarnych Dajaków, do których mieliśmy wyruszyć następnego dnia.

Wyprawa w głąb dżungli

Komunikację po centralnym Sarawaku zapewnia wyłącznie system rzek, bo drogi nie istnieją. Zajęliśmy miejsce w smukłej łodzi motorowej (pasażerowie siedzieli gęsiego) i ruszyliśmy w górę rzeki Rejang, nazywanej autostradą Sarawaku.
Łodzie są podstawą komunikacji w wielu krajach Azji – smukłość w połączeniu z silnym motorem powoduje, że mogą pływać nawet 100 kilometrów na godzinę. Tak dzieje się na przykład na Mekongu. Tu, na rzece Sarawak i jej dopływach prędkości nie były tak zawrotne.
Borneo to nadal dzika, nieodkryta kraina. Dżungla o rozmiarze porównywalnym z Austrią jest jednym z najbogatszych, najbardziej zróżnicowanych ekosystemów świata. Zamieszkują ją między innymi latające wiewiórki i węże, miniaturowe jelenie wielkości kotów, rośliny, które potrafią schwytać i zjeść owady, a nawet małe ssaki. Wiele gatunków flory i fauny nadal czeka na swojego odkrywcę.

Z żubrówką do tubylców

Po drodze mijaliśmy wznoszące się na nadbrzeżnych skarpach Długie Domy – tradycyjne siedziby plemiona Dajaków. Rzeka stawała się coraz węższa, aż wreszcie dopłynęliśmy do celu – wioski, w której jeden z Długich Domów został dostosowany dla potrzeb turystów. Tradycyjny Long-house to mierzący 200 metrów barak na palach, zamieszkały przez jedną społeczność. Składa się z kilkunastu izb dla rodzin i ogromnej wspólnie użytkowanej świetlicy.
Jak każe obyczaj, po przybyciu do Długiego Domu zostaliśmy przywitani przez młode dziewczyny i chłopców, wykonujących tradycyjny taniec. Każdy gość otrzymał szklaneczkę tujak – lokalnego wina produkowanego z ryżu, potem drugą i trzecią.
By ugruntować przyjaźń z wodzem, wyciągnęliśmy ostatnie zapasy żubrówki – wyraźnie znalazła u niego uznanie. Postanowił zaprezentować tradycyjny taniec Ngajat. Natchnienie dla ruchów tancerzy pochodzi z pełnego wdzięku lotu dzioborożca, symbolu Sarawaku. Wojownicy byli półnadzy – za okrycie mieli tylko przepaski na biodrach i wspaniałe, pełne piór nakrycia głowy. Starsi wiekiem byli bardzo wytatuowani. W tańcu posługiwali się mieczami i kolorowymi tarczami.
Przyjęcie trwało do późnej nocy, Dajakowie opowiadali baśnie z legendarnej przeszłości Sarawaku. Zaprezentowali również Dom Czaszek, w którym trzymane są czaszki zabitych wrogów. Wódz uspokajał nas, że nie mamy się czego obawiać -ostatnie polowania na głowy w tej części Borneo miały miejsce w czasach II wojny. Może to i prawda, ale z drugiej strony, co miał powiedzieć.
Rano odbył się pokaz walki kogutów i strzelania z dmuchawki. Dajakowie zatruwają swoje strzałki trucizną. Choć coraz częściej stosują broń palną, do tej pory polują za pomocą dmuchawek, które są w dżungli niezawodną i cichą bronią.

Spotkanie z „człowiekiem lasu”

W drodze powrotnej do Kuchingu czekała nas jeszcze jedna atrakcja -wizyta w Centrum Rehabilitacji Dzikich Zwierząt. Specjalizuje się ono w przywracaniu orangutanów do życia na wolności. Dorosłe samce osiągają 1,5 metra wysokości, niewiele mniej niż ludzie. Kiedyś orangutany zamieszkiwały całą Azję Południowo-Wschodnią, dziś są tylko na Borneo i niewielkiej części Sumatry.
Orangutan po malajsku oznacza „człowieka lasu”. Młode zwierzęta są chwytane i sprzedawane w charakterze maskotek. Te, które udało się odebrać kłusownikom, są powoli odzwyczajane od kontaktów z człowiekiem. Dla części, szczególnie starszych, powrót do natury jest już niemożliwy, zostają w Centrum na stałe, by żyć półdziko.
Tak naprawdę turyści przyjeżdżają właśnie dla nich. Przy odrobinie szczęścia schodzą z drzew do ludzi, pozwalają się nawet pogłaskać. Początkowo nie mieliśmy szczęścia, padał deszcz i orangutany siedziały gdzieś wysoko w wierzchołkach
drzew. Pomógł dopiero banan, zapobiegliwie przyniesiony przez jednego z towarzyszy naszej podróży. To było działanie całkowicie zabronione, ale poskutkowało – zobaczyliśmy te piękne zwierzęta na wyciągnięcie ręki.

 

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top