BLONDYNKA NA BLISKIM WSCHODZIE

Młoda kobieta, sądząc na podstawie zdjęć drobna blondynka, wyrusza samotnie na zwiedzanie Syrii i Jordanii. W szczycie letnich upałów i wakacyjnego ruchu, na miesiąc z Warszawy przez Słowację, Węgry, Serbię, Bułgarię i Turcję – aż nad Zatokę Akaba Morza Czerwonego.

 

Na pożyczonym, ciężkim – z torbami grubo ponad 200 kilogramowym, niemieckim motocyklu. Bez większego doświadczenia podróżniczego w świecie – wspomina, że wcześniej była, chyba turystycznie, w Portugalii i Maroku.

 

Z minimalną wiedzą o krajach, do których jedzie, niezbyt przygotowana i sprawna organizacyjnie do takiej wyprawy oraz z ograniczonymi środkami finansowymi.

 

 

A potem najpierw, w jej trakcie, opisuje swoje przeżycia na internetowym blogu, po szczęśliwym zaś powrocie w książce. I zilustrowała ją 41 zdjęciami, klasy raczej „do albumu rodzinnego”, ale potwierdzających: ja tam byłam! Wydawnictwo w zapowiedzi promocyjnej uważa ją za wydarzenie, a na tylnej okładce wydanej właśnie książki relację podróżniczki określa jako fascynującą.

 

Nie podzielam tych zachwytów, chociaż są w tej relacji miejsca świetne, obserwacje ciekawe, a ich opisy wartkie i dobrze napisane. Przykładowo wymienię piesze zwiedzanie syryjskiego miasta Hama, a ściślej głównie tamtejszych bazarów, sklepów oraz warsztatów napraw motocykli i samochodów. Czy ze zwiedzania sławnej – Lista UNESCO ! – Petry w Jordanii, gdzie obejrzała rzeczywiście chyba wszystko, co jest tam warte uwagi. 

 

Łącznie z rzadko odwiedzaną przez masowych turystów, odległą o kilka kilometrów Małą Petrą, rozmawiała z beduińskimi rodzinami i ładnie to opisała. Z przyjemnością czytałem też fragmenty dotyczące Damaszku i Aleppo – zwłaszcza ich dzielnic handlowych i zaułków, bo tamtejsze wspaniałe zabytki interesowały ją chyba mniej.

 

O jednej z najważniejszej budowli islamu, damasceńskim meczecie Omajjadów miała do napisania właściwie tylko, że ma duży dziedziniec, rozległe wnętrze i są w nim relikwie ( powinno być: głowa w specjalnej kaplicy, przed którą zgodnie modlą się muzułmanie i chrześcijanie ) Jana Chrzciciela. Wielokrotnie mniej niż o tym, jak zdobione są syryjskie i jordańskie motocykle oraz samochody i jak wyglądają warsztaty, w których się je naprawia.

 

Ciekawe są też opisy rezerwatów przyrody ( np. Wadi Musa, Dana, Wadi al – Mujib ) czy plaży nad Morzem Martwym. Podobnie jak obserwacje miejscowych obyczajów, scenek z plaży i hamamu – tureckiej łaźni w Ammanie oraz zachowań w tych i innych miejscach zarówno ortodoksyjnych muzułmanek, jak i nowoczesnych Syryjek bądź Jordanek.

 

Sporo – słusznie – napisała o życzliwości i gościnności, z jakimi w tych krajach spotykają się obcy, a także o przykładach uczciwości tubylców. O sprzedawcy, który doganiał podróżniczkę, aby oddać jej zostawioną na ladzie portmonetkę. Czy znalazcy, który na wszelkie sposoby starał się odszukać właścicielkę zgubionego portfelu z dokumentami i pieniędzmi. Obszerna relacja o tym drugim przypadku, będącym jedyną poważniejszą przygodą, jaka spotkała autorkę podczas tej podróży, należy do ciekawszych fragmentów książki.

 

Wyciągając coś innego upuściła na piasek, nie zauważając tego, w przemysłowej, szemranej dzielnicy warsztatów w Akabie, portfel z prawem jazdy, polskim dowodem osobistym ( kto zabiera go z sobą za granicę mając paszport ? ), setką dolarów i co najważniejsze: wszystkimi kartami pamięci ze zdjęciami zrobionymi podczas tej podróży. Nie przeniesionych oczywiście, jak to już w przypadku Blondynek bywa, na twardy dysk mimo posiadania go w bagażu.

 

A ponieważ nie wiedziała, czy portfel zgubiła, czy został jej skradziony, postawiła babskim rykiem i łzami na nogi całą policję turystyczną południa Jordanii, aby po dwu dniach, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności odzyskać zgubę. Której uczciwy znalazca, jak już wspomniałem, wcześniej obdzwaniał wszystkie numery telefonów znalezione w tym portfelu.

 

Opisy śledztwa, poszukiwań policyjnych, reakcji miejscowego społeczeństwa – bo tam przecież wszyscy wiedzą o wszystkim, zwłaszcza gdy dotyczy samotnej cudzoziemki na motorze – wreszcie happy endu, czyta się jednym tchem. Chociaż chwilami ze złością na bohaterkę tej przygody. Ciekawych scenek spotkań z ludźmi, atmosfery bazarów i dzielnic handlowych, opisów smaków miejscowej kuchni itp. jest oczywiście więcej.

 

W sumie jednak toną one w przeciętności, nie mówiąc już o, niekiedy drażniącej, manierze pisania. No i wspomnianym na wstępie marnym przygotowaniu autorki do takiej wyprawy oraz raczej znikomej jej wiedzy o krajach i miejscach zarówno będących celem, jak i leżących na trasie podróży.

 

Byłem w większości miejsc do których dotarła Kobieta na motocyklu, wielokrotnie przejechałem – z postojami – trasę z Warszawy do tureckiej Anatolii, aż niemal do syryjskiej granicy, tyle że nie na dwu kołach. Objechałem Syrię i częściowo Jordanię. Tym łatwiej więc jest mi dostrzec zarówno plusy, jak i minusy relacji z tej podróży.

 

Jest ona zresztą bardzo nierówna. Chwilami wręcz nudnawa na początku, z powtarzającymi się opisami jaką sensację budziła, zarówno na trasie, jak i w miejscach postoju, blondynka na motorze, kolejnych zaproszeń na niezliczone kawy czy herbaty, tankowań motocykla itp. Cała ta podróż okazała się zresztą rezultatem życiowej frustracji autorki.

 

Mając bowiem dobrą – w powszechnym odczuciu – pracę w jednej z korporacji mieszczących się w warszawskim hotelu Marriott, na stanowisku co prawda nie kierowniczym, ale jednak ze służbowym samochodem, po niespełna roku zatrudnienia doszła to wniosku, że udział w „wyścigu szczurów” nie jest dla niej. I postanowiła odreagować rezygnując z tej pracy i wybrać się samotnie, na cudzym motorze, na Bliski Wschód.

 

Trochę to upraszczam, ale przebrnięcie przez rozdział wstępny: 1997 – 2009, trochę wspomnieniowy, osobisty i bardzo kobiecy, miejscami „psychologiczny” jak na absolwentkę Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej przystało, było dla mnie chwilami trudne. Następny, opisujący przejazd z Polski do Turcji, odsłonił niezbyt dobrze zorganizowaną kobietę, która porwała się na odbycie trudnej wyprawy, ale zakończyła ją sukcesem.

 

M.in. mapę drogową Syrii zostawiła w Warszawie ( ponownie zresztą, jordańską, już na początku podróży po tym kraju, zapomniała w hotelu w Ammanie ) jechała więc „na nosa”. Opisując z detalami błądzenie po nieznanych jej miastach i poszukiwania tanich noclegów z możliwością bezpiecznego zostawienia gdzieś motoru. A także potrzebnych w danym momencie przedmiotów w swoich przepastnych torbach.

 

„Odkrywając” i opisując tak doniosłe ( w krajach arabskich, chociaż nie tylko !) fakty jak – zacytuję: „Jeżeli nie widzisz jadącego samochodu, to nie znaczy, że go nie ma…”. Czy „Wystarczy na chwilę odwrócić głowę, aby w miejscu, w którym przede chwilą nie było nikogo, nagle znalazło się coś pędzącego w nieznanym kierunku.” Albo: „Nie trąbią chyba tylko osły”. Pozostając w konwencji autorki aż chciałem w tym miejscu lektury zapytać, tylko nie miałem kogo: czworonożne, bo i takie spotykała po drodze, czy za kierownicą?

 

Te pierwsze, dosyć liczne, strony książkowej relacji pokazały też, jak autorka rzeczywiście była mało przygotowana do tej podróży, a jej wiedza o krajach, przez i do których zdążała, rozbrajająco uboga. „Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie to miejsce – napisała o wjeździe do 350 – tysięcznej Latakii, największego syryjskiego miasta portowego – Liczyłam na niewielkie miasteczko i spokój, a znalazłam się w tętniącym życiem mieście”.

 

Czy w innym miejscu, szukając dopiero w internecie informacji o tym kim był, bo nigdy wcześniej o nim nie słyszała, największy arabski średniowieczny podróżnik Ibn Battuta. To trochę tak, jak gdyby wykształcona osoba wybierająca się w podróż np. do Azji Centralnej i na Daleki Wschód, nie wiedziała nie tylko kim był, ale że w ogóle istniał, Marco Polo.

 

Bo o Benedykcie Polaku, który w składzie poselstwa papieskiego dotarł tam 30 lat wcześniej od weneckiego podróżnika, mogła nie wiedzieć – jego łacińska relacja w tłumaczeniu na 3 języki ukazała się drukiem dopiero niedawno.

 

I jeszcze jeden, z wielu przykładów „przygotowania” do tej podróży. Już w jej trakcie, podczas wycieczki do sławnej Palmyry, z której mogła zobaczyć tylko część, gdyż – znowu zacytuję, bo sam bym tego chyba nie potrafił wymyślić – „ …godziny zwiedzania ( grobowców, jednych z najważniejszych tam obiektów – dodam ) są ściśle wyznaczone, a najbliższe wejście będzie o 16.30. Moja wina. Mogłam doczytać tę informację w przewodniku, a nie jechać na pałę. Teraz zostają mi albumy”.

 

Autorka samokrytycznie zdaje sobie zresztą sprawę ze swojej niedoskonałości oraz, że nierzadko sama nie wie, czego chce. Znowu oddam jej głos: „ … najbardziej wkurzam samą siebie, bo nie wiem o co mi chodzi.”, czy „Zaczynam odnosić wrażenie, że największym zagrożeniem w tej podróży jestem ja sama.”  Bardzo to kobiece. Tylko napisane znacznie później, niż czytelnik już co do tego od dawna nie ma wątpliwości.

 

Wspomniałem o relacjach z, nierzadko bardzo ciekawych, obserwacji ludzi spotykanych w tej podróży, rozmów z nimi, zwyczajów itp. Niemal wyłącznie są to jednak osoby bezimienne. A przecież w krajach arabskich pierwszym zwrotem, od jakiego przeważnie zaczyna się kontakt z kimś obcym, jest angielskie: „what’s your name” – jak się nazywasz?

 

Tymczasem pierwsze imię czy nazwisko swoich interlokutorów autorka wymienia chyba dopiero na 122 stronie: przygodnie spotykanego Amerykanina – rowerzysty, Jamesa. Później Japończyka Koicho, pracującej w hostelu w Ammanie Polki Ewy, gdzie indziej kolejnych rodaków: Przemka i Ani z Bielska Białej. Z „tubylców” tylko poznanej w tureckiej łaźni Jordanki Nejmy, znajomego Ewy – Salamana, jednego czy dwu policjantów, którzy pomagali odzyskać zgubiony portfel i jeszcze parę innych imion.

 

Na dziesiątki, może nawet setki ludzi, z którymi – jak to opisuje – spotkała się, była przez nich goszczona, czy przynajmniej częstowana herbatą lub kawą. Opisuje ich w rodzaju: trzy dziewczyny w tradycyjnych strojach; mężczyzna w średnim wieku z dwiema córeczkami, staruszek na stacji benzynowej. To, niestety, bardzo podważa autentyczność tych relacji, chociaż są na ogół tak napisane, że wymyślenie ich raczej nie wchodzi w głowę.

 

Na koniec wybrzydzań starego zgreda zostawiłem sobie… motocykl, na którym autorka podróżowała. Czytelnik nie znający się na motoryzacji nie dowiaduje się zresztą jaki, poza skrótem ”GS”, rzadko „beemka” – może więc to BMW, zwłaszcza, że wspomniany został jego niemiecki rodowód. Lektura opisów stosunku podróżniczki do tej maszyny parokrotnie omal nie spowodowała definitywnego przerwania przez mnie dalszej lektury, a raz nawet cisnąłem książką z wściekłości w ścianę, chociaż na co dzień jestem raczej opanowany.

 

Rozumiem, że podróżując samotnie można mieć szczególny stosunek do środka lokomocji, od której zależeć może nawet życie. Jak również, że upały oraz trudy podróży potrafią rozmiękczyć mózg. Ale żeby aż do tego stopnia, aby traktować pojazd jak osobę żywą z którą się dyskutuje czy robi sobie wzajemnie psikusy? Nawet jako licentia poetica jest to dla mnie nie do przyjęcia.

 

Z niezliczonych przykładów, są one bowiem chyba niemal na każdej stronie, zacytuję kilka. „… konkretny cel – wkurzyć GS-a ( przypomnę: motocykl !!! ), bo o Palmyrę męczył mnie od momentu w którym zobaczył antyczną scenografię letniej sceny plaży w Orłowie. To byłby dla niego cios poniżej… silnika”.

 

Lub: „W którymś momencie GS oświadczył, że dalej będzie podróżować ze swoimi krewniakami ( innymi motocyklami, chyba tej samej marki, turystów włoskich spotkanych na trasie – uwaga recenzenta ) bo lepiej dogaduje się z nimi niż ze mną…Biorę go na stronę i wyjaśniamy sobie wzajemne żale”. „GS-a spotkanie i świeży placek ominęły. Nie sprawiał wrażenia zmartwionego, za to lekko drwił sobie z mojego wzruszenia”.

 

I – aby zakończyć ten temat: „Nie wiem, co czuje GS kiedy obce łapy go obłapują, to znaczy łapią się za ściąganie kufrów”. Szkoda, że autorka pisząc to, a redaktor wydawnictwa, które to wydrukowało, nie zadali sobie pytania: a co poczuje czytelnik, który postanowił tę książkę doczytać jednak do końca? Czyli niewypał wydawniczy? Bynajmniej!

 

Miejscami czyta się tę relację z podroży z zainteresowaniem i ciekawością. Czasami nudząc się, lub z wściekłością. Zawsze trochę z trudem, gdyż tekst opublikowano – w 4 rozdziałach – bez śródtytułów czy innych przerywników, zaś akapity pojawiają się nierzadko raz na 3-4 strony. Ponadto najciekawsze opisy dotyczące Syrii znajdują się nie w poświęconym jej rozdziale, lecz w ostatnim: Powrót, gdyż Damaszek i Aleppo oraz to i owo na trasach do nich, autorka zwiedzała dopiero w drodze powrotnej.

 

Uważam jednak, że warto tę książkę przeczytać. Np. podczas chłodnego lata nad Bałtykiem, lub w deszczowy dzień w górskim schronisku, aby dowiedzieć się, że gdzieś non stop świeci słońce, a upały zwalają z nóg. Nie jestem pewien, czy mógłbym bezkarnie polecić lekturę „Kobiety na motocyklu” mężczyznom. Ale kobietom na pewno. Zwłaszcza Blondynkom. Bo to chyba miło jest uzyskać potwierdzenie „czarno na białym” , że nie jest się samotnym w tłumie.

 

KOBIETA NA MOTOCYKLU. Anna Jackowska. Wydawnictwo Pascal w serii Mój prywatny świat. Bielsko Biała 2010, str. 288.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top