BEZDROŻA: WENEZUELA – UPAŁY, MANGO I ROPA NAFTOWA

Wenezuela, 30-milionowy kraj w Ameryce Południowej o powierzchni ponad 882 tys. km², niemal 3 razy większej niż Polska, przeżywa jeden z najczarniejszych okresów swojej burzliwej historii. Szalejąca inflacja – w ub. roku 800-procentowa, rekordowa przestępczość, brak dosłownie wszystkiego, także żywności o którą ludzie toczą boje, i lekarstw, to rezultat przede wszystkim kilkunastoletniej polityki nie żyjącego już od blisko 3 lat komunistycznego przywódcy Hugo Cháveza i jego partii. A także załamania przed kilku laty cen ropy naftowej, która stanowi niemal wyłączny (ponad 96%) artykuł eksportowy kraju i źródło jego dochodów.

Państwo posiadające największe na świecie (!!!) jej zbadane złoża zamiast stać się, pod względem zamożności, co najmniej równie bogatym jak Arabia Saudyjska, Kuwejt czy Emiraty Arabskie, doprowadzone zostało, w rezultacie realizowania wytyczonej przez „El Comandante” polityki gospodarczej i społecznej, do bankructwa i upadku. Z których bardzo trudno będzie mu się podnieść. Ciąży bowiem na nim także postkolonialna przeszłość, najgorsze cechy pozostawione narodowi przez hiszpańskich konkwistadorów, niemal cały XIX wiek wojen, rewolucji, zamachów stanu i zmian władzy.

Ponadto rujnujący wpływ polityki USA robiącej wszystko, aby utrzymać surowcowy charakter całego kontynentu południowoamerykańskiego. Wymieniam tylko główne przyczyny stanu, do którego doprowadzony został ten kraj. Znacznie więcej, w szerokiej palecie tematów historycznych, gospodarczych, społecznych, obyczajowych itd. przedstawia i omawia autor wydanej właśnie przez „Bezdroża” szalenie ciekawej książce pod trochę niefortunnym, moim zdaniem, tytułem. Z upałami, egzotycznymi owocami i ropą naftową kojarzyć się może bowiem wiele regionów naszego globu.

Dlatego w tytule recenzji tej książki dodałem, że dotyczy ona Wenezueli. Pozostałe trzy jego elementy stanowią, zdaniem autora, Wojciecha Ganczarka i jego wenezuelskich rozmówców, główne przekleństwa tego kraju. Powalające upały, chociaż nie brak ich także w wielu innych regionach naszego globu, rzeczywiście mogą być przekleństwem. Gdyż, jak pisze autor, rozleniwiają, uniemożliwiają ludziom normalne funkcjonowanie. Zacytuję: „ Spędziłem całe miesiące pedałując pod międzyzwrotnikowym słońcem, jestem pełen podziwu dla każdego, kto żyjąc w tym klimacie, pracuje chociażby godzinę dziennie.”

Chociaż zapytam przekornie, a mam pod tym względem pewne doświadczenie, gdyż bywałem już w regionach świata bardzo gorących, m.in. na kilkunastu pustyniach i w powalającej wilgotności dżungli oraz stref monsunowych. Skoro Europejczycy nie przyzwyczajeni do takich klimatów mogą w nich po wiele godzin dziennie pedałować na rowerze, czy zwiedzać pieszo, chociaż nie zmusza ich do tego głód ani jakieś nakazy, to dlaczego ludzie urodzeni i żyjący tam od pokoleń, mieliby zasługiwać na podziw pracując tylko godzinę dziennie?

Wielu tubylcom, nie tylko w Wenezueli, gdzie jest obfitość owoców mango, po które wystarczy się tylko schylić, lub zerwać z drzew, aby przeżyć, podobnie jak gdzie indziej dzięki palmom kokosowym czy drzewom daktylowym lub bananowcom, wystarcza to do życia. I może zniechęcać do pracy oraz innej działalności w upale. Ale obfitość ropy naftowej – zapyta czytelnik – jako przekleństwo, a nie źródło bogactwa? Okazuje się jednak, a książka świetnie to przedstawia i dokumentuje, że może ona być także przekleństwem.

Gdy jest tak eksploatowana, a dochody z niej wydatkowane, jak w kraju, w którym autor spędził sporo czasu i przejechał tysiące kilometrów. Książka ta nie jest jednak tylko relacją z podróży rowerowej, a częściowo, w Andach, także wędrówek pieszych. Chociaż opisy pokonywanych tras i spotykanych na nich ludzi – bo o zabytkach, chociażby z epoki kolonialnej, nie ma praktycznie ani słowa, a i o innych atrakcjach turystycznych niewiele, są ciekawe oraz ładnie napisane, to najcenniejszymi częściami tej książki, przynajmniej dla mnie, są niezliczone fakty, obserwacje, spostrzeżenia, opinie, z których wyłania się obraz kraju.

Z jego burzliwą przeszłością oraz coraz bardziej dramatyczną współczesnością. Przy czym nie są to powierzchowne stwierdzenia turysty – rowerzysty, ale człowieka znającego język, korzystającego nie tylko z doświadczeń własnych, ale także z wiedzy wielu kompetentnych rozmówców oraz bogatej literatury książkowej i zawartej w różnych publikacjach. Pisząc o faktach, cytując liczby czy opinie, autor w 240 przypisach odsyła do ich źródeł. Swoją, w sumie 9-miesięczną podróż po Wenezueli, z przygodami także na jej granicach, odbył w latach 2014, do wiosny 2015. Zaś przedstawiane fakty aktualizował do końca tegoż roku.

I chociaż od tamtej pory sytuacja w Wenezueli jeszcze bardziej skomplikowała się, jest to w sumie obraz aktualny i szalenie ciekawy. Przekonać się o tym można czytając tę obszerną książkę. 400 stron sporego formatu, z dosyć drobnym drukiem i 32 kolorowymi zdjęciami. Zacytowanie zaledwie najciekawszych jej fragmentów wymagałoby co najmniej kilkunastu, raczej kilkudziesięciu stron, co w recenzji jest oczywiście niemożliwe. Przy czym uprzedzam czytelników. Kto spodziewa się znaleźć w tej książce tylko rodzaj przewodnika po turystycznych atrakcjach kraju, lub relację z rowerowej wyprawy, niech po nią nie sięga.

Ale kogo interesuje ten kraj, meandry jego dziejów oraz współczesności przedstawione częściowo na tle losów kontynentu, z ciekawymi, skłaniającymi do refleksji, odniesieniami do gospodarki i polityki światowej, tego zachęcam do lektury. „To jest terytorium skrajności, tędy nie da się przejść obojętnie”, pisze autor na wstępie. Dodając: „Wenezuela lat 2014 i 2015 to kraj pogrążony w kryzysie, stojący na historycznym rozdrożu między kontynuacją socjalistycznych wizji Hugo Cháveza a… no właśnie, nie do końca wiadomo czym”. Blisko 400 stron dalej, w Epilogu, przedstawia to w sposób wręcz dramatyczny:

„W szpitalu nie ma już nawet opatrunków i alkoholu do przemywania ran. Umierają noworodki, pacjenci czekają na leki, które dawno już przestały docierać.” „Zostają (w kraju) ci, którzy mają rodziny, dom, coś swojego, reszta ucieka hurtem.” A przecież w ciągu roku od napisania tych słów sytuacja w Wenezueli jeszcze bardziej pogorszyła się. I to pomimo wyborów wygranych przez opozycję, ale z posiadającym szerokie pełnomocnictwa prezydentem chavezistą Maduro. Bo około 40% społeczeństwa nadal zaczadzonych jest wizjami „El Comandante”. I uważa, że skoro kraj bogaty jest w ropę, to nie musi pracować, a utrzymywać ich powinno państwo.

Relacje z podróży autora książki przeplata w niej tematyka gospodarcza, ekonomiczna, polityczna, społeczna oraz kulturalna. Umieścił w tekście również cztery obszerne, do prawie 30 stron druku każdy, rozmowy z miejscowymi znawcami poszczególnej tematyki lub uczestnikami ważnych wydarzeń. O demokracji bezpośredniej po wenezuelsku. Nonsensach ekonomicznych i finansowych oraz ich skutkach. Na temat przebiegu i rezultatów prób przekształcania społeczeństwa konsumpcjonistów w komunistów. Krwawych protestów studenckich w Meridzie w latach 2013-2014. W przypadku nonsensów finansowych, autor odpowiada m.in. na pytanie: „Dlaczego w Wenezueli jest jednocześnie drożej niż w Szwajcarii i najtaniej na świecie”.

Jednym z przykładów tego jest jego, łącznie ponad 1600 kilometrowa podróż rowerem do sąsiedniej Brazyli. Nie tylko aby przy ponownym wjeździe otrzymać prawo do kolejnego, 90-dniowego pobytu turystycznego. Przede wszystkim w celu podjęcia tam gotówki z bankomatu i zamienienia jej na dolary amerykańskie. A je później sukcesywnie na wenezuelskie boliwary tracące wartość z dnia na dzień. Bo w Wenezueli wypłacono by mu je po urzędowym kursie 6,20 boliwara za 1 $, gdy czarnorynkowy przekraczał wówczas już 800 ! Tamtejsze trzy kursy walut stanowią nie tylko główne źródło korupcji, jednej z najwyższych na świecie.

„Skrajna korupcja powszechnie uznawana jest za jedyny sposób załatwiania spraw” – pisze autor. Przy czym także korupcja polityczna. Ale również były główną przyczyną upadku gospodarki pod rządami Cháveza. Przy tak zaniżonym kursie oficjalnym boliwara do amerykańskiego dolara i równocześnie ogromnych wpływach dewizowych z eksportu ropy w okresie jej rekordowo wysokich cen, nie opłacało się bowiem niczego produkować i eksportować. Nawet jeden z głównych wcześniej artykułów eksportowych, kawę, zaczęto importować, bo wypadało to taniej, niż uprawianie i zbieranie jej na miejscu. Autor opisuje skalę inflacji.

Kilkanaście lat temu pewien człowiek włożył do banku 50 tys. boliwarów. Za połowę kupił kawał ziemi, resztę zostawił na koncie. Gdy ją podjął w okresie kryzysu, starczyło na małą kawę w piekarni na rogu. Ciekawe są opisane mechanizmy bogacenia się i życia Wenezuelczyków ponad stan. Uzyskiwania po kursie najniższym, albo i tym wyższym urzędowym, przydziału dolarów np. na import czegoś do produkcji, lub handlu. Przedstawianie na to lipnych faktur, a w rzeczywistości sprowadzania np. o połowę mniej, a resztę wymieniania po kursie czarnorynkowym.

Co przynosiło ogromne zyski. Podobnie jak system sztywnych cen w sklepach. Do których co jakiś czas „rzucane” są poszukiwane, podstawowe artykuły, po które ustawiają się wielogodzinne kolejki. A szczęśliwi nabywcy przeważnie zaraz sprzedają je na czarnym rynku za kilka, później kilkudziesięciokrotnie wyższe ceny. Doszło do tego, że za równowartość pół kilograma wolnorynkowej cebuli można było sto razy napełnić na stacji benzynowej bak samochodu osobowego. Autor przytacza niezliczone przykłady skutków tego. Dentystka przerywa pracę, chociaż w kolejce czekają pacjenci, bo gdzieś niedaleko „rzucili” mydło. I takie postępowanie uważane jest za coś normalnego i naturalnego.

Autor pisze zresztą, że „cukru w wenezuelskich sklepach to ja nigdy nie widziałem. Mydła też…”. W ciągu, przypomnę, 9 miesięcy tam pobytu. A w innym miejscu: „…jajka (zniknęły ze sklepów spożywczych po wprowadzeniu cen urzędowych poniżej kosztów hodowli) kupuje się spod lady w sklepie żelaznym, po mleko trzeba wstawać w środku nocy, na proszek do prania urządza się polowanie…”. I obserwuje jak pasażerowie autobusów miejskich, gdy widzą gdzieś kolejkę, to natychmiast wysiadają i ustawiają się w niej, bo prawdopodobnie „coś dają”, chociaż nie wiedzą jeszcze co. Z niezliczonych przykładów nonsensów i różnic cenowych, jakie opisuje autor, przytoczę jeszcze kilka.

Gdy chciał wysłać do Polski paczkę z ciężkimi rzeczami, m.in. książkami, nie do wożenia na rowerze, którym podróżował, w prywatnej firmie kurierskiej w ciągu 4 dni cena skoczyła 13-krotnie do niebotycznej kwoty 65 tys. boliwarów. Bo cofnięto jej, i innym, możliwość wymiany waluty po kursie urzędowym. Na poczcie państwowej zapłacił tylko 350 boliwarów. Ale musiał „na wolnym rynku” kupić za 180 boliwarów papier i taśmę klejącą, bo poczta ich nie posiadała. I… skserować na własny koszt niezbędny do wysyłki pocztowy formularz. W placówce pozostał już bowiem tylko jeden, wzorcowy”. Na paczkę tę naklejono blisko 200 znaczków pocztowych, bo wyższych nominałów nie było.

Opisywaną plagą jest także przemyt benzyny i innych artykułów do sąsiedniej Kolumbii. Czy można jednak dziwić się, jeżeli kilogram mleka w proszku w Wenezueli kosztuje, jak się go dostanie, równowartość złotówki, a w Kolumbii 30 zł? Zaś ceny benzyny na stacjach nie pokrywają nawet kosztu wydobycia ropy? Przemyt bardzo opłaca się, chociaż pilnująca granicy Gwardia Narodowa pobiera od niego haracze. W przypadku mleka autor przytacza także inny przykład. Właściciel sporego gospodarstwa ze stadem mlecznych krów używa w domu na co dzień… mleka w proszku. Bo… „pastwisko jest daleko, a mleko (w proszku) władza rozdaje i taniej wychodzi.”

Dramatyczne są relacje i informacje na temat szalejącej przestępczości, zwłaszcza w miastach. O ogromnej korupcji, także w wojsku. Które „Za czasów Cháveza z pozycji najbardziej szanowanej i godnej zaufania instytucji zamieniło się w upolitycznione siedlisko korupcji i upadku, uważane przez społeczeństwo za jednego z głównych sprawców nieporządków w kraju”. I znowu przytacza konkretne dowody i przykłady. M.in. gdy autor jechał autobusem międzymiastowym, którego pasażerowie wieźli trochę serów i boczku, to przed wjazdem do miasta, aby uniknąć punktu kontrolnego, kierowca skręcił na boczną, trudno przejezdną dróżkę, „bo żołnierze lubią ser i boczek” i podróżni musieli by się z nimi podzielić.

Ciekawie przedstawiony został w tej książce niechlubny spadek po kolonialnych rządach Hiszpanów, ale i porządkach wcześniejszych. Np. niewolnictwa w Nowym Świecie nie wprowadzili europejscy najeźdźcy. Istniało ono już w czasach Majów, Azteków i Inków. Czy inny bolesny w skutkach problem. Konkwistadorzy mieli mnóstwo dzieci z czarnymi niewolnicami i indiańskimi kobietami. Z czasem sprowadzali z za oceanu swoje rodziny, a „bękarty” zostały bez żadnych praw. Nadal silne są, stwierdza autor, podziały rasowe. Biali to zwykle „gringo” – znienawidzeni, a propaganda chavistów tylko to utrwalała, Amerykanie. Nawet jeżeli są Wenezuelczykami od pokoleń. Najniżej w hierarchii stoją czarni. Im ludzie maja skórę jaśniejszą, tym cenieni są wyżej.

Resentymenty historyczne są nadal codziennością. Skrót historii kraju na tle pokolumbijskich dziejów kontynentu, stanowi kolejny ważny wątek książki. Hiszpańscy najeźdźcy przenieśli na grunt południowo amerykański nie etos szlachecki hidalgów, lecz cwaniacką zasadę, którą na nim chętnie podchwycili tubylcy: „pracować mają inni, nie my”. Autor pisze wręcz: „Przeciętny Wenezuelczyk chce się wzbogacić nie pracując”. Przytacza szokujące przykłady skutków takiego podejścia do życia. Dzieci na granicy śmierci głodowej w rodzinie, w której w szałasie z gliny z dziurawym dachem jest kilkudziesięciocalowy telewizor, antena satelitarna, gigantyczne głośniki i sprzęt grający, nowe modele iPhonów oraz wiele świeżo opróżnionych skrzynek po piwie. Ale na jedzenie dla dzieci już nie starcza.

Równocześnie podkreśla gościnność, życzliwość, bezpośredniość, większości mieszkańców, z jaką spotykał się. Często gdy gdzieś chciał rozbić namiot, to zapraszano go jeśli nie do mieszkania, to do obejścia. Karmiono, częstowano kawą itp. Niechlubnie, stwierdza, zapisały się w dziejach Wenezueli Stany Zjednoczone, które od 1830 r. zdominowały politykę kraju, podobnie jak innych w Ameryce Południowej, przez tajną dyplomację i konserwowanie monopoli handlowych. I niedopuszczanie do jednoczenia się państw hiszpańskojęzycznych. Skutkiem tego była oraz w znacznym stopniu nadal jest marginalizacja i wykluczenie całych grup społecznych. Zwłaszcza proletariatu miejskiego i wiejskiego.

Nie starczało mu na jedzenie i ubrania, nie mieli, jak w sowieckich kołchozach, dowodów osobistych, nie mówiąc już o paszportach. I setki tysięcy nadal żyją w slumsach. Mnóstwo jest w tej książce obserwacji i faktów również z innych dziedzin, m.in. obyczajów. Dominującej roli matek, które dla synów są przeważnie ważniejsze, niż później żony. To efekt powszechności rozwodów oraz niezliczonych dzieci nieślubnych, co uważane jest przez tamtejsze społeczeństwo za zupełnie normalne. Trudno nie wspomnieć o opisywanych zbrodniach reżymu oraz kulcie broni, którą skorumpowane wojsko sprzedaje każdemu, kto chce zapłacić. Uzbrojone grupy chavezystów na motorach (80-90% przestępstw popełnianych jest na nich), w kominiarkach i czerwonych chustach, rozbijają protesty studentów i opozycji, strzelają do ludzi zabijając ich, terroryzują społeczeństwo.

Na ogromnych muralach – to kolejny przykład z książki – namalowany jest Chrystus w koronie cierniowej celujący z karabinu maszynowego. A Matka Boska z Coromoto, patronka kraju, trzyma na kolanach Dzieciątko Jezus oparte o ustawionego nas sztorc kałasznikowa. W Boże Narodzenie wszystko jest pozamykane, kościoły też. Tylko o 18.00 w katedrze (w Maturinie), gigantycznej budowli, zbiera się 20-30 osób. Bo stosunek do Boga i religii jest tam, jak pisze autor, dosyć ambiwalentny. Warte uwagi są informacje o wenezuelskich imionach. Pochodzą one często od „gwiazd” filmu, muzyki i sportu, rewolucjonistów itp., zapisywanych fonetycznie tak, jak je zapamiętują. Yesica, Maikol, Youlbrainer, czy… Stalin. Gdy to czytałem, przypomniał mi się poznany w Gruzji emeryt, dumny ze swojego imienia Stalber, pochodzącego od pierwszych członów nazwisk Stalin i Beria…

Sporo krytycznych uwag zebrała turystyka. „W całych Andach wenezuelskich – pisze autor – w całym stanie Mérida żyjącym głównie z turystyki, nie ma ani jednego oznakowanego szlaku wędrownego”. A są tam bardzo ciekawe trasy, m.in. przez przełęcz na wysokości 4,2 tys. m. n.p.m., na których ludzie gubią się, a nawet giną. Niedorozwinięty turystycznie jest szalenie atrakcyjny płaskowyż Gran Sabana. Zachwycające, ale z bardzo różną infrastrukturą, karaibskie plaże. Chociaż autor nie był na uznawanej za wyjątkowo atrakcyjną, wyspie Margarita.. Z ogromnym uznaniem pisze on jednak również o osiągnięciach kraju.

M.in. o niektórych reformach wprowadzonych przez chavezistów. O wiejskim szkolnictwie, a także Narodowym Systemie Orkiestr. Kształci się w nim blisko 400 tys. dzieciaków, również w małych, prowincjonalnych miasteczkach. Chociaż i temu towarzyszy korupcja, skandale, afery. Ortodoksi zarzucają mu natomiast… kolonializm. Bo „… zaszczepia muzyczny europocentryzm, pogardę dla muzyki wenezuelskiej. Staje się fabryką taniej siły roboczej dla orkiestr symfonicznych świata”. W ostatnim akapicie Epilogu czytam:

Mam jednak nadzieję, że dobrnąwszy do tych ostatnich już zdań, uzyskał Czytelnik pewne żywe, zrównoważone i nie obarczone prostymi stereotypami wyobrażenie o Wenezueli jako o rzeczywistym społeczeństwie, o ludziach z krwi i kości, z całą gamą ich wad i zalet, miłości i konfliktów, paradoksalnych sprzeczności, codziennych wyzwań i historycznych zaszłości.” Ja uzyskałem, do lektury zachęcam również innych. Bo jest to książka na pewno na nią zasługująca. A także na refleksje, do czego prowadzi nadmierna, niedostatecznie kontrolowana władza, nieodpowiedzialne eksperymenty oraz decyzje gospodarcze i polityczne. 

UPAŁY, MANGO I ROPA NAFTOWA. Autor: Wojciech Ganczarek. Bezdroża, Wydawnictwo Helion, wyd. I, Gliwice 2017, str. 400 + wkładka zdjęciowa. Cena 39,90 zł. ISBN 978-83-283-3248-5

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top