Jest to jedna z najciekawszych, znakomicie napisana książka podróżnicza, jaką przeczytałem w ostatnich latach. Z tym większym zainteresowaniem, że w wielu miejscach opisywanych przez autorów również byłem. Zaś kraje Azji południowo – wschodniej uważam za szczególnie atrakcyjne i warte poznawania. Poza tym znam jej autorów Elę i Andrzeja od chyba ponad ćwierćwiecza, przyjaźnimy się, chociaż tylko parę razem byliśmy na krótkich wypadach zagranicznych i to nie w egzotyczne strony. Są oni nie tylko członkami elitarnego The Explorer Club, o czym wspomina wydawca w ich nocie biograficznej, ale także, od ćwierć wieku, Stowarzyszenia Dziennikarzy – Podróżników „Globtroter”. Znakomitymi podróżnikami po świecie, z aparatami fotograficznymi i kamerą, autorami niezliczonych artykułów, reportaży i programów telewizyjnych oraz radiowych. Autorami również książek podróżniczych oraz przewodników, nagradzanych liczącymi się wyróżnieniami. Jednym z nich, o którym pisałem wówczas, była statuetka „Złotego Jaśminu”, jaką otrzymali w 2009 roku podczas tunezyjskiej „Nocy Jaśminu” w Warszawie, za znakomity przewodnik po Tunezji oraz album zdjęć z tego kraju i cykl reportaży z niego.
A przecież Ela jest również, a może przede wszystkim, nie tylko podróżniczką i autorką książek i relacji, ale naukowcem. Doktorem religioznawstwa, orientalistką, iranistką i badaczką mistycznego islamu, szczególnie zainteresowaną tamtymi regionami świata. Oboje łączą, i piszą o tym także w recenzowanej książce, sacrum i profanum. Zwracając w trakcie swoich podróży uwagę również na sprawy zazwyczaj umykające „zwykłym” turystom. Nie mówiąc już o zwiedzających szybko, byle coś „zaliczyć”. Lisowscy starają się poznawać miejscowe religie i rytuały, obyczaje, fiesty itp., a tych, zwłaszcza w Azji, nie brakuje. Przy czym poznają wielkie cywilizacje i kultury w sposób, którego im zazdroszczę, bo ograniczony czas oraz finanse rzadko mi na to pozwalał i pozwala. A oni robią to w rytmie już trochę „niedzisiejszym”. Powoli, zatrzymując się także z dala od utartych szlaków i to niekiedy na dłużej, niż początkowo zamierzali. Chłonąc miejscowy, lokalny świat, poznając ludzi, ich życie, tradycje, wierzenia, a także miejscowe kuchnie i potrawy oraz napoje.
O których potrafią pisać smakowicie, ale i kompetentnie, nierzadko nawet z przytoczeniem receptur, czy relacjami z obserwacji kucharzy przy pracy. Najnowsza książka krakowskich autorów, „Ogień i monsun. Indonezja z bliska”, jest, jak wspomniałem na wstępie, znakomitą, chociaż trochę nietypową pozycją w naszej literaturze podróżniczej. Nie jest bowiem relacją z jednej podróży po krajach Azji południowo – wschodniej, lecz ze stopniowego jej odkrywanie w ciągu niekiedy wielu lat. Nadal określają ten region historyczną już nazwą Indochiny. Obecny Wietnam, Laos i Kambodżę, chociaż również z ostatniej, lub wcześniejszych, podróży lub odniesieniami do nich, po państwach sąsiednich. „Indochiny nas uwiodły – piszą – na długo, zanim tam dotarliśmy”. Wyjaśniając nieco dalej, dlaczego nadal posługują się dawnym określeniem tego obszaru Azji: „Obarczona kolonialnym dziedzictwem nazwa Indochin, zacytuję, wywołuje grymas na twarzach uczestników naukowych konferencji, doskonale jednak oddaje istotę kultury tej części Azji”.
Trudno się z nimi nie zgodzić, gdyż przekonywująco opisują związki i przenikanie się lokalnych kultur, religii i duchowości, wietnamskiej, tajskiej czy khmerskiej, ze wpływami sąsiadów: chińskiej i indyjskiej. Co przyniosło fascynujące efekty, opisywane przez nich ciekawie i pięknie. Łącząc obserwacje, wrażenia i przeżycia w trakcie jednej, ostatniej tam podróży, podczas której dotknęło ich „życiowe tsunami”, z wcześniejszymi, nawet o wiele lat, obserwacjami i przeżyciami. Zwracając uwagę na zmiany, nie zawsze korzystne, w miejscach, w których już niegdyś byli. Podkreślając jednak: „Modernizacja zmieniła wiele w codziennym życiu mieszkańców Tajlandii i w ogóle Indochin, nie dotarła jednak do sfery tajemnej – między nią, a mieszkańcami tej części świata utrzymuje się pełen szacunku respekt.” Klamrą rozpoczynającą i kończącą tę książkę jest, jak to określili, „życiowe tsunami”, które dopadło ich w trakcie tej podróży i zmusiło do wcześniejszego powrotu do kraju. Jednego sierpniowego dnia rano spłonęło niemal doszczętnie ich mieszkanie w Krakowie, z całym życiowym dorobkiem, książkami, dokumentami, zdjęciami, pamiątkami z podróż
Oraz, stratę tę odczuli szczególnie, z kilkoma kotami, z których przeżyła tylko jedna stara kotka. O czym dowiedzieli się z SMS-a od przyjaciół w chwilę po… obrabowania ich na ulicy kambodżańskiej stolicy Phnom Penh z paszportów, kart kredytowych i pieniędzy, także „żelaznej rezerwy” dolarowej na nieprzewidziane sytuacje. Pytanie, jak tak doświadczeni podróżnicy mogli trzymać to wszystko w jednym miejscu, w przewieszonym przez ramię plecaczku Andrzeja zerwanym, z przewróceniem go na ziemię, przez szybko uciekającego po tym rabunku „przyjaznego motocyklistę”, pozostało bez odpowiedzi. Relacja, jak dużo czasu pochłonęła realizacja decyzji o natychmiastowym powrocie do Krakowa z kraju, w którym nie ma polskiego konsulatu, a zgoda na wyjazd na podstawie zastępczych paszportów wystawionych przez francuski, który w takich sytuacjach zastępuje polski, wymaga wizy wyjazdowej i pokonania lokalnych barier biurokratycznych, to ciekawa i pouczająca lektura także dla innych, udających się tam rodaków.
Jeszcze bardziej jednak zamykająca książkę relacja autorów o bezinteresownej pomocy przyjaciół, ale i nieznanych im ludzi, w odbudowie, gdyż aż tak wielki musiał być remont krakowskiego mieszkania. Do którego mogli wrócić dopiero po 10 miesiącach od momentu opuszczenia go w drodze do Azji. Czytając tę relację trudno wręcz uwierzyć w skalę życzliwości i ofiarności innych ludzi w naszych czasach. Czy było to możliwe tylko w Krakowie i dlatego, że dotyczyło podróżników tam znanych oraz popularnych? Między tymi dwiema klamrami „tsunami” zawarta jest na blisko 300 stronach relacja z krajów i miejsc coraz liczniej odwiedzanych przez naszych rodaków, ale poznawanych przez większość z nich raczej powierzchownie. Autorzy przybliżają czytelnikom dosyć gruntownie dawne kraje francuskich Indochin: Wietnam, Laos i Kambodżę. Ale również Tajlandię (wcześniej Syjam) oraz Birmę (Mjanma), przynajmniej w przygranicznym z nią mieście Tachileik, z odniesieniami jednak do wcześniejszej podróży po najważniejszych miejscach tego fascynującego kraju oraz Malezji.
Przy czym nie są to informacje przewodnikowe, chociaż nie brak w książce także opisów zabytków, ciekawych miejsc, ich historii, legend oraz związanych z nimi ludźmi, w tym Polaków. Dominują tacy, z którymi spotykali się, lub, u których – głównie w prowadzonych przez nich hotelikach, restauracjach i jadłodajniach – mieszkali i żywili się. Przy czym w tych regionach świata preferują, nie tylko ze względu na ceny, gastronomię uliczną i bazarową. A bardzo interesuje ich także życie tubylców i lokalnych społeczności. Z miejscową kultura, obyczajami, wierzeniami, duchowością. W tym tak ważnych w życiu ludzi w tamtym regionie Azji, związków z duchami przodków. Budowaniem „domków dla duchów” obok domów mieszkalnych, nowoczesnych hoteli, centro biznesu, czy gmachów użyteczności publicznej i składanie im ofiar z prośbami o życzliwość. Są opisy udziału autorów, na zaproszenie niekiedy przypadkowo spotkanych ludzi, w czuwaniu przy zmarłych, biesiadach z duchami przodków, z przysmakami dla nich, ale i karmieniem obecnych żywych, paleniem kadzidełek oraz innymi obyczajami. Stosowania w praktyce powszechnie zasady: „Jeżeli ktoś patrzy, że jesz, powinieneś zaproponować mu poczęstunek”.
Szalenie interesujące są częste spotkania i rozmowy z mnichami w buddyjskich klasztorach, ale i z imamem w meczecie, czy w kapłanami w świątyniach chrześcijańskich. Sceny porannych wędrówek mnichów z miseczkami po ofiarowywany im przez mieszkańców ryż, warzywa i owoc. Żywią się bowiem tylko tym, co otrzymają bezinteresownie, zgodnie z odwiecznym obyczajem, od innych. Ciekawe i mało u nas znane są opisane obchody dorocznego miesiąca „błąkających się” Głodnych Duchów. Tradycji jeszcze sprzed narodzenia się buddyzmu, konfucjanizmu i taoizmu. Z zasadami, do których stosuje się również wielu przebywających tam wówczas cudzoziemców: nie przebywania w nocy poza budynkami, bo może to być niebezpieczne. Jak głębokie są tam związki profanum i sacrum, mogą świadczyć powszechne w Azji przesądy, wiara w zabobony, korzystanie z porad astrologów. Nawet w stosunkowo ateistycznym Wietnamie ludzie niewierzący, czy niedowierzający, piszą autorzy, korzystają z porad astrologów przed podróżą, ślubem czy otwarciem nowego biznesu i innych czekających ich wydarzeń. Powszechna jest tam również wiara w przeznaczenie.
Osobny temat, to talizmany. Różnorodne, do nabycia w wielu miejscach, taniutkie i bardzo drogie. W Tajlandii nie kupuje się ich, lecz „wypożycza”. Oznaką błogosławieństwa mnichów są, wiązane przez nich na przegubach ludzi, kolorowe nitki. Które także cudzoziemcy często noszą, dopóki same im nie spadną. Jednym z wielu ciekawych miejsc, o których piszą autorzy, było sanktuarium ducha Mae Naka, jednego z najpopularniejszych w Tajlandii demonów. Z ciekawą legendą przy okazji o innym: częściowo spalonej księżniczce Krasue. Podróżując po Indochinach, a następnie pisząc o nich, autorzy korzystali też z relacji francuskiego podróżnika Henriego Klouhota z roku 1858. Którego odkrycia zapoczątkowały zainteresowanie słynnymi obecnie (Lista UNESCO) świątyniami khmerskimi w Kambodży. Inną przypomnianą postacią jes,t podróżujący po ówczesnym Syjamu w 1657 roku, polski jezuita Michał Piotr Boyn. Misjonarz w Chinach, orientalista, jeden z pierwszych europejskich sinologów. Czy współczesny nam architekt Kazimierz Kwiatkowski.
To on ratował w Wietnamie zabytkowy kompleks My Son, ze świątynią z IV-XV w. i pałacem cesarskim z XVII. W mieście, które w XVI-XVII wieku było, zdaniem Japończyków i Chińczyków, najlepszym miejscem do handlu w Azji południowo wschodniej. Tamtejsze sanktuarium królestwa Czampa w dżungli z II-XV w. Kompleks bardzo zniszczony przez amerykańskie „latające fortece” B-52, „Wietnamskiego Angkor”, w którym ocalały jednak ruiny 30 świątyń. Wraz z nim ratował je zespół polskich konserwatorów, przez wiele lat praktycznie bez wynagrodzenia. Najpierw mieszkali w zbudowanych przez siebie szałasach, później w odbudowanej pierwszej świątyni. To również Kazimierzowi Kwiatkowskiemu zawdzięcza zachowanie cennych zabytków 50-tysięczne obecnie miasteczko Hai An, w którym mieszkają i pracują znakomici krawcy. Zajął się jego ratowaniem w 1980 roku, doprowadził do wpisania go w 1999 r., w dwa lata po jego śmierci, na Listę Dziedzictwa UNESCO. Miejsc i zabytkowych obiektów opisanych w książce przez jej autorów są dziesiątki.
Zarówno tak sławnych, jak najważniejsze tajskie w Bangkoku, Ajuthai, Sukhotai, Czang Mai. Wietnamskim Hanoi i Sajgonie czy w Laosie oraz Kambodży. Jak i mało lub prawie u nas nieznanych, np. wspomniane już Hai An i sanktuarium My Son, świątynia Asanha Bucha w Czang Mai, czynowa, budowana jeszcze w Czang Rai, w pobliżu Złotego Trójkąta na Mekongu, nowa Biała Świątynia – Wat Rong Khun. Dzieło artysty Ajarna Chalermchai Kositpipata, z którym współpracuje jego 80 uczniów, mających kontynuować budowę po jego śmierci. Piękno i nowatorstwo tej świątyni, którą można podziwiać na zdjęciu wykonanym przez Andrzeja Lisowskiego, obok zamieszczonych w książce prawie 150 innych, w tym wielu znakomitych obojga autorów, porównywane jest z dziełami Gaudiego (Sagrada Familia w Barcelonie) i Hundertwassera (w Austrii). Ciekawe są też opis i wrażenia z dosyć młodej, bo z 1820 r. świątyni buddyjskiej i sanktuarium Pak On w laotańskim miasteczku nad Mekongiem, Huay Xai. To tylko przykłady, które można mnożyć.
Podobnie jak inne tematy, np. niespieszny rejs po Mekongu z Kambodży do Tajlandii, z postojem i noclegiem w ciekawym miasteczku Pisząc o historii krajów i dziejach zabytków, autorzy nie zapominają również o ich tragicznej historii w XX wieku. Związanej przede wszystkim z wojną wietnamską. W Wietnamie tylko wskutek zastosowania przez USA trującego herbicydu „Agent Orange” do niszczenia roślinności, zmarło ponad 400 tys. ludzi, a pół miliona dzieci urodziło się z wadami lub dolegliwościami. Czy o mało znanej wojnie w Laosie podczas konfliktu wietnamskiego, gdzie usiłując zamknąć szlaki zaopatrzenia komunistycznego Wietkongu (Vietcong) Amerykanie zrzucili ponad 2 miliony bomb na wioski, pola, drogi i ludzi. Wybuchy niewypałów stanowią tam nadal zagrożenie i przyczyny strasznych okaleczeń. Autorom przypomniał to koncert inwalidów, ofiar pól minowych, którego słuchali. Opisów i scen, ale także historii i legend, które czytałem ze szczególną uwagą i przyjemnością, jest w tej książce mnóstwo. Z Bangkoku, połączonej z osobistymi wspomnieniami autorów z kilku do niego podróży, ciekawostkami i informacjami.
Ze znakomitymi relacjami ze świątyni Wat Pho z odpoczywającym Buddą i kilku innych. Czy „kociego raju” w stolicy Tajlandii, ale również historii tamtejszego klubu dziennikarzy. Z kambodżańskiego kompleksem (Lista UNESCO) Angkor Wat. Autorzy kochają zwierzęta, posiadają koty, trudno dziwić się, że sporo bardzo ciepłych uwag poświecili też laotańskim słoniom. Szczególnie wzruszająca jest historią osieroconego słoniątka, dla którego nową matką stała się jego karmicielka, najpierw smoczkiem z butelki, i opiekunka. Tak dalece uznana przez niego za matkę, że gdy poleciała na jakiś czas do Londyny, to musiała natychmiast wracać, gdyż słonik przestał bez niej jeść. A po powrocie nie odstępował jej, jak pies, ani na chwilę. Dla kontrastu są relacje z miejsc, w których autorzy, czy jedno z nich, byli przed laty i opisują, co się w nich zmieniło. Nie zawsze na lepsze. W historycznym, zabytkowym mieście Luang Prabang w Laosie, niegdyś żyjącym w zwolnionym tempie, obecnie jest głośno i szybko.
Poranna procesja mnichów buddyjskich po codzienną porcję jedzenia ofiarowywanego im przez mieszkańców, będąca nie tylko tam sakralnym rytuałem od wieków, z okazywaniem im szczególnego szacunku, stała się dla zagranicznych turystów, czy określając to brutalnie „turystycznej stonki”, jeszcze jedną atrakcją „do zaliczenia”. Widowiskiem, jak opisują je autorzy, z wrzeszczącym tłumem, fotografującym, także „selfi”, nagabującym mnichów, co jest niedopuszczalne, i kupującym im w zamian… najtańszy ryż. To tylko jeden z przykładów i opisów, który aż rodzi pytanie: czy współczesna, masowa turystyka w jej obecnej postaci nie staje się przekleństwem ludzkości? A przynajmniej najliczniej odwiedzanych miejsc, zabytków, miast i ich mieszkańców. Tylko po to, aby je „zaliczyć”, zaimponować znajomym zdjęciami „selfi”, nie zaś poznać ich historię, ludzi, kulturę, tradycje, wierzenia, obyczaje i kuchnię.
W tej książce nie brak zresztą i innych pytań, także filozoficznych. Przykłady mógłbym przytaczać jeszcze długo. Ale po co? Przecież „Ogień i monsun. Indochiny z bliska” trzeba po prostu samemu przeczytać, nie ograniczając się do jej omówienia i przykładów wybranych przez recenzenta. Książkę tę, jak również znajdujące się w niej zdjęcia, powinni poznać przede wszystkim ludzie, którzy chcą o tamtym regionie świata dowiedzieć się czegoś nowego, ciekawego, przy czym świetnie napisanego i opisanego. Tak jak ja, chociaż byłem tam już nie raz i wiele w Azji zobaczyłem, poznałem i przeżyłem. Ale wiedza, odczucia i refleksje z podróży świetnych autorów po niej robią na mnie duże wrażenie. Nie mam wątpliwości, że zasługują oni na kolejną nagrodę do ich kolekcji.
OGIEŃ I MONSUN. INDOCHINY Z BLISKA. Autorzy: Elżbieta i Andrzej Lisowscy. Bezdroża, wydawnictwo Helion, wyd. I, Gliwice 2019, str. 350, cena 44,90 zł. ISBN 978-83-283-4989-6