Wieczór w Lizbonie

Wieczór w Lizbonie

Wyprawę po „kraju, gdzie zaczyna się morze” rozpoczęliśmy od Lizbony. Miasto to dzięki swemu położeniu porównywane jest często do teatralnej dekoracji.

Lizbona

Z daleka świeci w promieniach słońca białymi murami, połyskuje dachami z blachy i łupku, migocze kolorowo malowanymi ścianami domów. Dzielnice piętrzą się na licznych wzgórzach, gdzie domy „rosną” kaskadowo, przypominając rzeczywiście obrazy zawieszane z tyłu teatralnej sceny.

Wąskimi jak chodniki, krętymi uliczkami wspinamy się po najbardziej znanej dzielnicy Lizbony – Alfamie. Idziemy pośród kamieniczek, sklepików z pamiątkami, kawiarenek i barów, coraz wyżej i wyżej. Panuje tu bardzo rodzinna atmosfera. Wychylone z okien kobiety opowiadają sobie nowinki, mężczyzna gestem zaprasza na wieczorne tańce sąsiadkę z naprzeciwka, dzieciaki na mikroskopijnych placach kopią piłkę. Okna kamienic zdobią sznury suszącej się bielizny, a w zaułkach siedzą zakochane pary. Wszystkiemu przyglądają się starcy wysiadujący przez cały dzień na drewnianych ławkach.

Lizbona

Mogłoby się wydawać, że w tych wąskich uliczkach nie mieszczą się nawet samochody, tymczasem przejeżdża tamtędy słynny jednowagonowy tramwaj nr 28, który z zaskakującą zwinnością zjeżdża do poniżej położonej dzielnicy Baixa, po czym wspina się do innej magicznej części Lizbony – Bairro Alto.

Jesteśmy u celu wędrówki, a informuje nas o tym triumfalny posąg Alfonsa I Zdobywcy stojący przed wejściem do zamku św. Jerzego. Tuż za nim, w otoczeniu mauretańskich murów widać kolorowe ogrody, tarasy, ścieżki, sadzawki i zamknięte w klatkach ptaki. Na ścianach kościoła św. Łucji ceramiczne płytki (azulejos) ukazują sceny odbicia Lizbony Maurom oraz oblężenie zamku.

Kilkanaście minut na fotografowanie rozległego widoku miasta to stanowczo za mało. Pstrykam więc kilka fotek i rozkoszuję się panoramą. Pomarańczowe dachy, biały domy, szachownice ulic, wieże kościołów, dalej port i rzeka Tag. Nad nią chluba Portugalczyków – najdłuższy wiszący most „25 Kwietnia”. Tuż za nim ogromna figura Chrystusa z rozłożonymi ramionami. Portugalczycy pozazdrościli mieszkańcom Rio de Janeiro i wybudowali 24-metrowy posąg, który ustawili na 84-metrowym postumencie.

Lizbona

Po uczcie dla oczu, jaką sprawiła panorama miasta, ruszamy w dół, znowu krętymi uliczkami, które czasami zamieniają się w strome schody. Przy jednej z nich napotykamy najmniejszy dom w Lizbonie. Wyciągam aparat i, jak na zawołanie, w jedynym oknie pojawia się pies wesoło machający ogonem.

Zachodzące słońce powoduje, iż część starej dzielnicy pogrążona jest już w głębokim cieniu, gdy wierzchołki domów nadal oświetla jaskrawa kula. Przy małych stolikach kawiarenek siedzą kawosze, powolutku sącząc czarny, aromatyczny napój. Siadamy i my nie mogąc oprzeć się zapachowi.

Lizbona

Picie kawy jest w Portugalii rytuałem, do którego przywiązuje się szczególną wagę. Bica lub galao (mocna kawa zmieszana z dużą ilością mleka) są lekarstwem na samotność. Nie można tu wypić kawy i nie zamienić kilku słów z sąsiadem lub nie włączyć się w jakąś poważniejszą dyskusję. Codzienność miasta rozgrywa się między innymi w niezliczonych pastelarias (ciastkarnia-bar), w których lizbończycy spędzają zazwyczaj kilka porannych chwil. Powracają w porze obiadu lub na kolejną kawę po południu. Najmilsze jednak są kawiarnie z przyciemnianymi wnętrzami, marmurowymi stolikami i nieco ospałymi kelnerami. Nie ma co się denerwować, że musimy czekać dłuższą chwilę na upragnioną filiżankę. Tu nikt się nie spieszy. Portugalczycy znani są z tego, iż kilka razy dziennie potrafią zatrzymać czas, przeznaczając go na posiłek czy wypicie swojej kolejnej kawy. Dla nas zjadających śniadania i obiady w wiecznym pędzie, jest to dziwne zjawisko.

Gdy zapada noc, w Lizbonie zaczyna królować muzyka. Można iść na dyskotekę, dancing czy na naukę tańców wywodzących się z Ameryki Południowej. Nie można jednak powiedzieć, że było się w Lizbonie, gdyby nie wizyta w którejś z restauracji z koncertem fado. Udajemy się więc na kolację, po której usłyszymy prawdziwie portugalskie rytmy.

„Fado” oznacza po portugalsku „los”, „przeznaczenie”, od łacińskiego fatum. Niektórzy uważają, że zrodziło się w lizbońskiej Mourarii (dzielnicy biedoty) wśród potomków muzułmańskich zdobywców wiodących potem nędzny żywot wśród obcych, często wrogich ludzi. Inni widzą w fado przybysza z Brazylii, gdzie powstało z rytualnych śpiewów murzyńskich niewolników, pełnych smutku i tęsknoty za utraconą ojczyzną. Jeszcze inni badacze twierdzą, że pierwotne fado było pieśnią marynarzy stęsknionych za domem, że wyczuwa się w jego monotonnej, rozlewnej frazie rytm fal załamujących się na piasku.

Lizbona

Sprawę komplikuje dodatkowo istnienie dwóch szkół fado: lizbońskiej i coimbrzańskiej, gdzie śpiewana jest przez studentów. Teksty są bardziej poetyckie, muzyka staranniej skomponowana. Prawdziwego fado należy jednak szukać w Lizbonie, dlatego trafiamy do restauracji „Luso” goszczącej co wieczór najlepszych lizbońskich śpiewaków.

Przed wejściem do restauracji portugalska przewodniczka tłumaczy, że dla jej rodaków fado to coś więcej niż muzyka, dlatego też bardzo prosi o zachowanie powagi podczas koncertu. Usadawiamy się przy stołach, zjadamy kolację i czekamy na pierwszego wykonawcę. Nagle gwar milknie. Na scenę wchodzi kobieta w czerni okryta charakterystycznym szalem z frędzlami. Rozpoczyna się koncert. Solistce akompaniuje dwóch gitarzystów. Jeden z nich gra na dwunastostrunowej gitarze z półkolistym pudłem rezonansowym. Rozbrzmiewa śpiew zawodzący, nostalgiczny, tęskny, przepojony smutkiem.

Wibrujący do bólu głos śpiewaczki porusza nawet nas, nie znających języka portugalskiego. A o czym śpiewa kobieta w czerni? O tęsknocie za krajem, ukochanym, o nieuchronności przemijania czasu i przede wszystkim o miłości. Można wychwycić często pojawiające się w tekstach słowo saudade. Nie można go przetłumaczyć na polski, ale ogólnie znaczy coś więcej niż nostalgia, ale jeszcze nie melancholia. Odnosi się do ojczyzny, historii Portugalii. To żal za tym, co utracone, żal za okresem świetności tego kraju.

Śpiewaczka schodzi ze sceny, po chwili pojawia się młody mężczyzna, także w czerni. Ze wzrokiem utkwionym w dal kontynuuje koncert. Nagle z końca sali dobiega nas gwar. Wyraźnie niezadowolony śpiewak rzuca w tamtą stronę karcące spojrzenie. Jak się później okazało, świętości fado nie uszanowała publiczność… portugalska.

LizbonaWykonawcy zmieniają się, pozwalając od czasu do czasu na występ samych gitarzystów. Ich popis najbardziej chyba zapadł mi w pamięci, a umiejętności muzyka grającego na dwunastostrunowej gitarze nie powstydziliby się zapewne najwięksi gitarzyści świata.

Na koniec na scenie zjawia się starszy mężczyzna, który początkowo śpiewa w stylu swoich poprzedników, tylko jakby jeszcze smutniej i bardziej nostalgicznie. Dźwięki gitary na chwilę cichną, siwy senor sprawia wrażenie, jakby unosił się nad estradą. Jego głos wibruje przeszywając moje serce… Szkoda, że nie wiem, o czym śpiewa. Jak się później okazało, pieśni starszego mężczyzny to Coimbra fado – słynne intelektualne fado wywodzące się ze środowiska uniwersyteckiego.

 

Po takim koncercie nie można iść spać bez szklaneczki porto wytwarzanego z winogron z regionu Douro – najsłynniejszego portugalskiego wina. Wyróżnia się jego cztery podstawowe rodzaje: porto branco (białe), tinto (czerwone), Tinto aloirado (rubinowe) i aloirado (lekko brązowe) różniące się okresem dojrzewania. Te ostatnie, najdroższe, dojrzewają 10-15 lat. Na etykiecie umieszczana jest nazwa firmy, rocznik, rok, w którym porto było butelkowane i czasem nazwa majątku. My popijamy porto rubinowe rozkoszując się jego zapachem i smakiem i powoli opuszczamy gościnne progi restauracji. Nastrój piosenek fado towarzyszyć nam będzie aż do następnego dnia, kiedy to wesołe promienie słoneczne rozwieją wszystkie smutki ukazując pełen ruchu portugalski poranek.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top