Tramwajem po San Francisco

W zabytkowym tramwaju
W zabytkowym tramwaju. Fot. Andrzej Zarzecki

Aby zwiedzić San Francisco, najlepiej kupić bilet za sześć dolarów, który uprawnia do jazdy wszelkimi środkami komunikacji miejskiej przez cały dzień. Autobusem, metrem można dotrzeć do wszystkich miejsc aglomeracji. Jednak najprzyjemniejsza jest podróż drewnianymi tramwajami, których motorniczy, szczególnie czarnoskórzy, odstawiają przed pasażerami prawdziwy show.

Kołujemy nad San Francisco nocą. Z okienka samolotu widać dokładnie oświetlone dzielnice położone nad zatoką, mosty łączące przeciwległe brzegi, sieć ulic, po których suną samochody. Który z mostów to zaliczany do cudów techniki Golden Gate? – zastanawiam się siedząc z twarzą przyklejona do szyby.

Podróżuję z grupą przyjaciół. Nie mamy zbyt dużo pieniędzy, postanawiamy więc nie brać taksówki, lecz zaczekać na autobus nocny, który z lotniska zawiezie nas do centrum. Płacimy półtora dolara i głośno zastanawiamy się, jak znaleźć hotel, w którym zamieszkamy. Z pomocą przychodzi starszy mężczyzna – Hiszpan, który zrozumiał kilka polskich słów. – Całe życie pracowałem z Polakami, trochę więc rozumiem wasz język – mówi z uśmiechem. – Pojedziecie do końca trasy, potem przesiądziecie się na „30”, która zawiezie was pod sam hotel. No i nie płaćcie za ten drugi autobus, powiedzcie tylko, że przesiedliście się z innego pojazdu – instruuje nas. Docieramy do hotelu z zaoszczędzonymi kilkudziesięcioma dolarami.

Wczesnym rankiem otwieram okno. Mieszkamy w samym centrum miasta. Ktoś szybkim krokiem idzie do pracy popijając kawę z papierowego kubka. Ciemnoskóry chłopak sprzedaje gazety. Bezdomny niespiesznie pcha swój wózek z całym dobytkiem. Ustawia go przed barem Mc Donald’s, gdzie będzie mógł zjeść resztki i napić się coli pozostawionej przez klientów. Po drugiej stronie ulicy oglądam piękną fasadę budynku, w którym mieści się teatr – jeden z wielu w tej dzielnicy. Wieczorem będę obserwować tłum wchodzący do środka, któremu na powitanie i pożegnanie śpiewa bez akompaniamentu, ale za to na trzy głosy, grupka Murzynów. – Tu jest tak codziennie – mówi Hindus, portier hotelowy. – Mieszkańcy San Francisco kochają teatr. Ja też często go odwiedzam.

W hotelu nie ma śniadania. Portier mówi, że w pobliżu jest przynajmniej kilkanaście barów, w których możemy zjeść pierwszy w tym dniu posiłek. Mam wrażenie, że mieszkańcy miasta nie mają zwyczaju jadać śniadań w domach. W każdym barze siedzą zapatrzeni w gazety ludzie pałaszujący hamburgera, cheesburgera, chickena popijając coca – colą. Trudno mi wyobrazić sobie siebie jedzącą na śniadanie bułę z kotletem, postanawiam więc napić się jedynie kawy. To, co dostaję, nazywa się kawą, ale w smaku zupełnie jej nie przypomina. Wielki styropianowy kubek z lurą bez smaku pozostawiam dla bezdomnych wyczekujących przed wejściem.

Bezdomnym, których co krok spotykam w mieście, muszę poświęcić kilka zdań. Można ich podzielić na kilka grup: niepełnosprawni mężczyźni na wózkach wyciągający rękę po datek i wmawiający przechodniom, że są weteranami z Wietnamu (choć ich wiek często na to nie wskazuje), siedzący na chodniku w pobliżu dużych sklepów narkomani i alkoholicy beznamiętnie patrzący na świat oraz dla mnie najciekawsi, ludzie, którzy nie rozstają się ani na chwilę z całym swym dobytkiem, który wożą w wózkach ze sklepów samoobsługowych. Jak nie zwrócić uwagi na kobietę, która siedząc na chodniku maluje na czerwono paznokcie? Jej wózek przyozdobiony jest białymi firaneczkami. Poduszka ma powłoczkę z białych koronek, a obok kobiety stoi biały pluszowy miś z czerwoną kokardką. Tę samą kobietę widziałam później śpiącą na trawniku na materacu. Wózek stał obok przywiązany sznurkiem do ręki bezdomnej.

Postanawiamy z przyjaciółmi powłóczyć się po mieście bez celu. – Wsiąść do pociągu byle jakiego – podśpiewuje kolega. Zamiast pociągu wybieramy drewniany tramwaj. Kupujemy za sześć dolarów bilet, który uprawnia nas do podróżowania przez cały dzień wszystkimi środkami komunikacji miejskiej. Drewniany wagon podzielony jest na dwie części: dla zmarzluchów pomieszczenie zamknięte, dla żądnych wrażeń – ławki z boku, gdzie jedynym zabezpieczeniem przed wypadnięciem są metalowe pręty. Nie siedzenie na zewnątrz jest największą atrakcją, lecz… schody. Stać na nich, trzymać się uchwytu i pędzić z góry na dół – to dopiero jest jazda.

San Francisco położone jest na pagórkowatym półwyspie. Tych pagórków jest ponoć czterdzieści. Ulice wznoszą się i opadają. Ze szczytów roztaczają się piękne widoki – na poskręcane uliczki, ocean, port. Można sobie wyobrazić czasy, gdy po ulicach San Francisco nie jeździły jeszcze mechaniczne pojazdy. Konie, które ciągnęły dyliżanse, powozy, dorożki pracowały zdecydowanie ponad siłę. Nad końmi zlitował się miłośnik zwierząt Szkot Andrew Hallidie. Napatrzywszy się na cierpienia zwierząt łamiących sobie nogi na stromych wzniesieniach zaprojektował albo raczej udoskonalił opatentowany przez swego ojca w Anglii specjalny system komunikacyjny wykorzystujący grube liny do ciągnięcia wagonów. Zapoczątkowało to w roku 1873 prawdziwą rewolucję w transporcie. W okresie największej popularności kolejki, na krótko przed wielkim trzęsieniem ziemi w 1906 roku, ponad 600 wagoników przemierzało ponad 110 mil linii kolejowych. Gdy około 1964 roku ich liczba drastycznie się zmniejszyła, sentymentalni mieszkańcy wyrazili chęć zachowania ostatnich 17 mil trasy (dziś około 10 mil) jako pamiątki z przeszłości. Wagoniki przyczepione są do ruchomej liny poprowadzonej ulicami, która wciąga je pod górę i zwalnia na wierzchołku pozwalając im swobodnie toczyć się w dół. Potężne silniki, które wprawiają w ruch całą maszynerię, można obejrzeć w Muzeum i Siłowni Kolejki Linowej.

Jedziemy kolejką coraz wolniej i wolniej, bo przed nami strome wzniesienie. Gdy jesteśmy tuż przed szczytem, tramwajarz pociąga za wajchę i szeroko uśmiechnięty patrzy na pasażerów. Wagonik stoi niemalże pionowo, mam wrażenie, że zaraz stoczy się w dół. Motorniczy zagaduje, żartuje i patrzy, kto najbardziej się boi. Wreszcie podchodzi do dźwigni i pomału podnosi ją do góry. Tramwaj wtacza się na szczyt. Jego czarnoskóry szef z satysfakcją obserwuje nasze twarze, na których widać zachwyt. Obraz, jaki się przed nami ukazał, jest niesamowity. Długi pas szerokiej ulicy biegnącej stromo w dół, wille tonące w zieleni, ocean, port, jachty, a na końcu… Alcatraz – kiedyś najlepiej strzeżone więzienie w USA.

Zanim skalista wysepka Alcatraz w 1934 roku stała się najcięższym i najlepiej strzeżonym więzieniem w całych Stanach Zjednoczonych, była naturalną oazą kolonii pelikanów. Ten skrawek lądu, oblany ze wszystkich stron lodowatymi wodami zatoki San Francisco, stał się idealnym miejscem dla izolacji najgroźniejszych przestępców, takich jak Al Capone i Machine Gun Kelly. Warunki, w jakich przebywali więźniowie, były nieludzkie: każdy z nich siedział w osobnej, ciemnej celi, której wymiary nie były większe niż 1,5 na 2,7 m. Nawet posiłki spożywano oddzielnie. O czytaniu prasy, graniu w karty czy nawet pogawędce nie było mowy. Ucieczka z więzienia była niemożliwa. Wprawdzie dziewięciu mężczyznom udało się kiedyś zbiec, ale nie ma dowodów na to, iż którykolwiek z nich przeżył lodowatą kąpiel i dotarł na stały ląd. Więzienie zamknięto w 1963 roku.

Dobrze, że mam na nogach wygodne buty, bo koledzy zarządzają spacer w pobliże budowli zaliczanej do cudów techniki – mostu Golden Gate, czyli Złote Wrota. Mijamy parki i piękne nadmorskie dzielnice willowe. Marina to zapewne jedna z najdroższych części miasta. Budynki są bardzo ładne. Prawie każdy z nich ma ogromne okno od salonu. Nie ma w nich firan, można więc podpatrzeć elegancki wystrój wnętrza. Przy oknach wszędzie stoją wygodne kanapy. Wyobrażam sobie, jak miło zasiąść na nich i napawać się widokiem oceanu, po którym pływają łodzie i statki oraz dzielnic zbudowanych na przeciwległym brzegu zatoki.

Cel naszej wędrówki coraz bliżej. Z dzielnicy willowej przechodzimy do alejki prowadzącej tuż nad wodą. Co chwilę mijają nas biegacze. Jogging uprawiają tu ludzie bez względu na wiek. Widok siwowłosej babci truchtającej z młodziutką dziewczyną nie należy do rzadkich.

Siadamy na ławce i obserwujemy, jak do Złotych Wrót zbliża się wielki pasażerski statek. Zapewne przepłynięcie pod najsłynniejszym mostem świata to nie lada gratka.

Most otwarto w 1937 roku. Jego budowa była niezwykle trudna i pochłonęła wiele ofiar wśród robotników. Ci, którzy ocaleli po upadku na rozłożoną pod konstrukcją siatkę, założyli później klub pod nazwą „W półdrogi do piekła”. Cztery lata walczono z przypływami, silnymi prądami i gęsta mgłą, aby zbudować to połączenie o długości 2,8 km. Autorem projektu był Joseph Strauss. Ponad 20 lat Golden Gate był najdłuższym wiszącym mostem świata rozciągającym się pomiędzy bliźniaczymi wieżami. Budowa fundamentów pod wieżą południową okazała się najbardziej niebezpieczną częścią przedsięwzięcia. Robotnicy pracowali tu na barkach stale podrzucani przez ogromnie wzburzone morze w czasie przypływów i odpływów. Kiedy obie wieże były już gotowe, robotnicy musieli wspiąć się na wąskie pomosty między nimi, aby umieścić tu liny, na których miał zawisnąć most. Każda lina miała 93 cm średnicy i składała się z blisko 30 tysięcy oddzielnych żyłek kabla. Most przyciąga wielu turystów, którzy na jego tle robią sobie zdjęcia. Niestety, przyciąga także samobójców. Podobno ponad tysiąc osób dokonało żywota skacząc z Golden Gate do wody.

Jaskrawe kolory, delikatna muzyka i zapachy potraw towarzyszą nam w wędrówce po Chinatown. Ileż tu sklepów, restauracji, różnego rodzaju warsztatów. Dzielnica posiada własne szkoły, banki, prasę. Początki osady sięgają czasów migracji chińskich robotników do miasta po ukończeniu budowy kolei transkontynentalnej oraz pojawienia się chińskich żeglarzy zarażonych gorączką złota. San Francisco nie odniosło się wówczas zbyt przychylnie do nowych przybyszów, a ludność chińska spotkała się z ostrymi atakami o podłożu rasowym. Obecnie w dzielnicy oprócz Chińczyków mieszkają Wietnamczycy, Koreańczycy, Tajowie oraz Latynosi. Oprócz niezliczonej ilości restauracji i sklepów jest tu wiele zielarni, w których można kupić naturalne specyfiki „na wszystko”. Suszona kora drzew, różnego rodzaju korzenie, płetwy ryb, cykady i setki nieznanych części roślin i zwierząt. Sprzedawcy w zielarniach wciąż posługują się ręczną wagą i liczydłami.

Wieczorem jeszcze raz wyruszamy do Chinatowan, oczywiście drewnianym tramwajem. Tym razem motorniczym jest mężczyzna łudząco podobny do aktora komediowego Ediego Murphi. Zapewne zdaje sobie z tego sprawę, bo widząc nasze zdziwienie, śmieje się i żartuje, że w dzień jeździ do Los Angeles do wytwórni filmowej, a nocą dorabia sobie jako tramwajarz. Śmiejemy się wraz z nim, opowiadamy o Polsce, on o swojej pracy i rodzinie. Gdy dowiaduje się, że chcemy zjeść niedrogą kolację w prawdziwej rodzinnej chińskiej knajpce, obiecuje, że wskaże nam jego ulubioną. Po chwili tramwaj zatrzymuje się, a Amerykanin pokazuje na niewielki lokal. – Pewnie ma od każdego turysty prowizję – powątpiewamy w szczerość motorniczego i postanawiamy najpierw sprawdzić ceny w innych restauracjach. Okazuje się, że nasz znajomy miał rację. W rodzinnej knajpce jest najtaniej, no i chyba najprzyjemniej, bowiem wchodzi tu co chwilę kilka osób po to, by sprawdzić, czy już zwalniamy stoliki. W restauracji pracują dziadkowie, rodzice i dzieci. Babcia, chyba szefowa lokalu, zaprasza do widocznej z sali części kuchennej. Trudna do zrozumienia angielszczyzną opowiada, co gotuje, smaży, piecze. Proponuje spróbowanie wszystkich potraw i po chwili na stole pojawia się ogromny półmisek z przeróżnymi bardzo smacznymi daniami. – A teraz niespodzianka – mówi babcia Chinka wnosząc na deser ciasteczka. – W każdym jest ukryta karteczka z życzeniem, które się spełni – informuje nas. Sięgam po pierwsze z brzegu, nadgryzam, wyjmuję karteczkę i czytam: „Odwiedzisz jeszcze wiele pięknych zakątków świata”. Czyż mogłabym być niezadowolona z takiej przepowiedni?

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top