Barbados – wyspa jak ze snu


Na choince wiszą małpki w mikołajkowych czapkachZ głośników cicho sączy się delikatna muzyka. Wśród utworów rozpoznaję angielską wersję kolędy “Cicha noc” oraz inne świąteczne piosenki. Na choinkach skrzą się kolorowe Mikołaje, małpki w czerwonych czapkach, przepastne kolorowe buty na prezenty. Zielone girlandy zdobią drzwi, lustra, ściany. Jest prawie jak w Polsce. Prawie, bo ludzie po ulicach chodzą w krótkich spodenkach i cienkich bluzkach, a temperatura powietrza znacznie przekracza 30 stopni C. Jestem na Barbadosie, niewielkiej wyspie na Karaibach.

W Krakowie na lotnisku żegnam się z zimnym, wilgotnym powietrzem. Po kilkunastu godzinach ląduję na Barbadosie, gdzie owiewa mnie prawdziwe tropikalne ciepło. Hotel Almond położony jest na przeciwległym do lotniska skraju wyspy. Jest już ciemno i nie wiem, gdzie szukać autobusów. Biorę taksówkę wcześniej ustalając z kierowcą cenę kursu. Taksówkarz zadaje standardowe pytania, “skąd jesteś” i “czy jesteś tu po raz pierwszy”?. Myślę, że odpowiedzi są mu obojętne. Mówi coś o parafii, do której jedziemy i milknie.

Parafia? Jaka parafia? Przecież jadę do luksusowego hotelu a nie do kościoła czy klasztoru… Zakłócam spokój czarnoskórego kierowcy i pytam, czy na pewno wie, dokąd ma mnie zawieźć. – Tak, do parafii świętego Piotra! – krzyczy przez muzykę, którą przed momentem mocno podgłośnił.

Okazuje się, że Barbados podzielony jest nie na powiaty czy gminy lecz dystrykty – parafie. Jest ich jedenaście – świętego Piotra, Andrzeja, Filipa, Jana itd. W adresach zazwyczaj nie podaje się nazwy miejscowości lecz właśnie nazwę parafii. Patrzę na dokumenty. Faktycznie przy hotelu Almond Beach Village nie ma ani miejscowości, ani ulicy lecz tylko St.Peter. Okazuje się, że to wystarcza. – Mamy dużo kościołów bo jesteśmy chrześcijanami – dopowiada taksówkarz. – Miejscowości są bardzo podobne więc najlepszym wyróżnikiem są właśnie centra kościelne – parafie, wokół których skupia się życie.

Ptasi koncert

Ptaki chętnie skubią miąższ orzechów kokosowych

Jest już całkiem ciemno. Na Barbadosie wieczór zapada około godziny 18. A widno robi się tuż po szóstej rano. Z taksówki niewiele widzę oprócz pięknie oświetlonych nowoczesnych stacji benzynowych czy centrów handlowych. Nagle samochód wjeżdża w drogę, przy której stoją rzędy palm przystrojonych świątecznymi lampionami. Wygląda to jak scenografia z pięknej baśni. Wejście do hotelu i cały hol tonie w choinkach, świecidełkach. W donicach ogromne krzewy dobrze u nas znanych gwiazd betlejemskich. Jest cudownie, choć nieco dziwnie. Bo nasze oczy nie przyzwyczajone są do widoku choinek, na tle których przechadzają się skąpo odziani ludzie…

Na drugi dzień budzę się o 4.30. To normalne, bowiem w Polsce jest już godzina 9.30., gdy dawno jestem już w pracy. Nie mogę doczekać się wschodu słońca, by zobaczyć moją hotelową wioskę. Wychodzę na taras i patrzę na jeszcze rozgwieżdżone niebo, wsłuchuję się w tropikalną noc. Do ogrodu zleciały się chyba wszystkie ptaki z okolicy, taki tu hałas. Gwizdy, kukania, świstania, gruchania słychać zewsząd. To dopiero muzyka!

Ślub w wiatraku

Pozostałości wiatraka wkomponowano w krajobraz hotelu“Migdałową wioskę na plaży”, jak swobodnie można przetłumaczyć nazwę hotelu, ulokowano w miejscu, gdzie przed laty znajdowała się ogromna plantacja trzciny cukrowej. Na terenie kompleksu można jeszcze znaleźć pozostałości po dawnej działalności. Jedną z nich jest część wiatraka, który napędzał urządzenia do wyciskania soku trzcinowego. Dziś budowla ta służy głównie nowożeńcom, którzy przybywają na Barbados z całego świata, by właśnie tu powiedzieć sobie sakramentalne “tak”. W wiatraku wisi stała dekoracja, bowiem zaślubiny odbywają się w niej kilka razy w tygodniu. Obserwowałam jedną z nich z zainteresowaniem. Młodzi przybyli z Anglii. Przed tutejszym pastorem złożyli przysięgę, nad morzem i w ogrodzie odbyli sesję zdjęciową, a potem szybko zrzucili oficjalne stroje zamieniając je na opalacze, wskoczyli do turkusowo – błękitnego morza. Wieczorem wraz z przyjaciółmi bawili się na “weselu” zorganizowanym na plaży.

Rezydencje i ogrody

Dawny wiatrak intryguje mnie. Zastanawiam się, dlaczego plantacja upadła. Przecież w XVII i XVIII wieku Barbados, dzięki produkcji cukru, był jedną z najpotężniejszych wysp karaibskich. Dowiaduję się, że trzcinę na Barbados sprowadzili Brazylijczycy. Ponieważ brakowało siły roboczej, importowano niewolników z Afryki Zachodniej. Dzisiejsi mieszkańcy wyspy to w większości ich potomkowie. Trzcinę ścinano ręcznie i zwożono ją do młyna napędzanego zazwyczaj energią wiatrową. Stąd na Barbadosie można jeszcze spotkać wiatraki.

W pierwszej połowie XIX wieku w Europie rozpowszechniła się uprawa buraka cukrowego – znacznie tańszego od trzciny. Nowe uprawy oraz zniesienie niewolnictwa w koloniach doprowadziły do upadku przemysłu cukrowego na wyspach. Dziś na Barbadosie nadal plantacje zajmują sporą część terytorium, jednak dochody ze sprzedaży cukru są niewielkie.

Pozostałością po kwitnących kiedyś na wyspie plantacjach są przepiękne rezydencje i otaczające je ogrody. Jednym z ostatnich domostw plantatorskich jest Francia Plantation House z początku XX wieku. Ta urzekająca mieszanka stylu europejskiego i karaibskiego znajduje się kilka kilometrów od stolicy Barbadosu, Bridgetown i wciąż jest zamieszkiwana przez potomków dawnych plantatorów. Za niewielką opłatą można zwiedzać rezydencję, podziwiać eleganckie wnętrza z mahoniowymi meblami, kryształowymi kandelabrami, malowidłami, mapami. Podążając na wschód, po dziesięciu kilometrach natkniemy się na Sunbury Plantation House – rezydencję liczącą około 300 lat. Tu, oprócz eleganckich mebli czy obrazów możemy obejrzeć kolekcje porcelany, szkła i sreber. Dużym zainteresowaniem turystów cieszą się łoża z wiktoriańskimi kapami stojące w sypialniach na piętrze oraz muzeum powozów i dawnych narzędzi rolniczych.

Domy jak kioski

Domy na Barbadosie są niewielkie, ale bardzo koloroweDzisiejsi mieszkańcy Barbadosu zadawalają się znacznie skromniejszymi domostwami. Wzdłuż zachodniego wybrzeża przez dziesiątki kilometrów ciągnie się właściwie jedna miejscowość, choć tabliczki informują o kolejnych wioskach i miasteczkach. Wszędzie widoczne są maleńkie, przypominające z przodu nasze kioski “Ruchu” kolorowe domki. – Jak w nich może zmieścić się cała rodzina? – zastanawiam się patrząc z okna autobusu. Dopiero później zauważam, że domki te rozrastają się w miarę potrzeby. Do podstawowego “kiosku” dobudowywane są kolejne segmenty – drugi, trzeci, nawet czwarty. Przy każdym z domów rosną bajecznie kolorowe krzewy i drzewa. Mnie urzekło ogromne drzewo chlebowe z dużymi postrzępionymi liśćmi oraz wielkimi zielonymi kulami owoców. Te owoce miałam potem okazję spróbować w jednej z pięciu hotelowych restauracji. Dość twardy owoc podaje się na ciepło. Smakuje jak coś pomiędzy pieczonym selerem a ziemniakiem. Z dodatkiem mięsa i sosu da się zjeść.

Żadnych ciekawostek?

Baseny hotelowe tona w tropikalnej roślinnościWiększość turystów odpoczywających na Barbadosie przybywa z wysp brytyjskich, Kanady czy USA. Nic dziwnego, na Barbadosie mówi się po angielsku, gdyż wyspa była we władaniu Anglików przez 340 lat. Wpływ Anglików da się wyczuć tu do dziś. Mieszkańcy Barbadosu są znacznie mniej spontaniczni niż mieszkańcy wysp, którymi rządzili Hiszpanie. Są bardziej dystyngowani, eleganccy, za to mniej kontaktowi. Ulice i chodniki są czyste, nie spotyka się, jak w innych miejscach tego regionu świata sterty śmieci. Obejścia są biedne, ale schludne.

Spotkani w hotelu Anglicy powiedzieli mi, że lubią przyjeżdżać na wyspę dlatego, że mogą bez żadnych wyrzutów sumienia oddawać się błogiemu leniuchowaniu. – Tu nie ma czego zwiedzać, dlatego całe dnie spędzamy nad morzem, nad basenem lub w barze – mówili popijając kolorowy rumowy poncz. Trudno im się dziwić. Hotel Almond Beach Village to jedna wielka wioska, podzielona zielenią na kameralne części. Projektanci tak zaaranżowali całość, że mimo iż hotel jest ogromny, to goście mają wrażenie, że odpoczywają w niewielkich pensjonatach. Dziesięć basenów porozrzucanych jest po rozległym terenie, aby nigdzie nie było tłoku. Podobało mi się oddzielenie części dla rodzin z małymi dziećmi, po to, by dorośli nie przeszkadzali maluchom w wodnych zabawach i na odwrót. W każdej z części znaleźć można bary, w których od rana do późnej nocy podawane są drinki z napojów alkoholowych i bezalkoholowych. Ponieważ w hotelu obowiązuje program all inclusive (wszystko w cenie), nie płaci się już ani za drinki ani za posiłki we wszystkich restauracjach, podobnie jak za korzystanie z łodzi, naukę nurkowania, jazdy na nartach wodnych i korzystania z innych sportów wodnych, tenisa czy golfa.

Kolejką po jaskini

Nie wytrzymuję długo w hotelu i szukam wyspiarskich ciekawostek, bowiem jakoś trudno mi uwierzyć leniwym Anglikom, by Barbados nie miał żadnych atrakcji. Zwiedziłam już dawne rezydencje, współczesne wioski, czas więc na perełki przyrodnicze.

Zaledwie kilkanaście kilometrów od Almond, w centralnej części wyspy znajduje się jeden z najpiękniejszych ogrodów – Welchman Hall Gully. Ścieżka botaniczna prowadzi przez porośnięty bajeczną roślinnością lesisty wąwóz o długości około półtora kilometra. Wokół fantastycznych iglic i wapiennych form skalnych, w chłodnym cieniu wielkich drzew i strzelistych bambusów rośnie i kwitnie ponad 200 gatunków tropikalnych roślin. Na końcu szlaku prawdziwa perełka – Jaskinia Harrison’s. Wsiadamy do miniaturowej kolejki i jedziemy po jaskini wydrążonej w wapiennej skale koralowej przez nurt podziemnej rzeki. Płyniemy przez cudownie podświetlone korytarze pełne stalaktytów, stalgmitów i nacieków. Bajka! Trzy kilometry dalej natykamy się na kolejny rajski ogród – Flower Forest. Wędrujemy stromymi ścieżkami leśnymi pośród zarośli azjatyckiego imbiru, strelicji,Skarbem Barbadosu są plaże i roślinnośćrodzimych helikonii i czerwonych szarłatów. Oglądamy kolekcję storczyków uważanych przez wielu miłośników flory za najpiękniejsze kwiaty na świecie. Wiem już, że Anglicy nie wyściubili nosa poza hotel, bo nie powiedzieli słowa na temat miejsc, które udało mi się zobaczyć.

To nie sen

Największym skarbem Barbadosu są jednak nie ogrody czy jaskinie, ale plaże i morze. Biały piasek jest tak drobny, że często mam wrażenie, że stąpam po mące. Ciepła woda ma zaś kolory, których nie odda żadne zdjęcie. Wracam do hotelu i w plażowym barze wypijam owocowy koktajl. Z głośnika znowu słychać “Cichą noc”. Jakoś trudno mi uwierzyć, że to grudzień i okres świąteczny. A może to tylko piękny, kolorowy sen? Wskakuję do wody i lekko szczypię się w rękę. Przykrywa mnie biała piana fali i przewraca na piasek. Wybiegam z wody i chronię się przed mocno grzejącym słońcem pod rozłożystą palmą. Jak to dobrze, że to nie sen…


Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top