Pisałem już o szwajcarskim Rezerwacie Biosfery Entlebuch i niektórych znajdujących się w nim, lub na jego obrzeżach, atrakcjach turystycznych. Miejscowość od której rezerwat ten otrzymał nazwę, stała się dla nas na dwie doby miejscem noclegowym i punktem wypadowym do poznawania kolejnych. Okazała się ona sporą wsią typu miejskiego. To zresztą szwajcarska specyfika. Gospodarstwa wiejskie znane z naszego kraju, tj. z domem mieszkalnym oraz budynkami gospodarczymi spotyka się na ogół tylko w górskich wioskach, ewentualnie na obrzeżach większych wsi będących w naszym pojęciu miasteczkami. Tak jak właśnie Entlebuch.
ENTLEBUCH: ZEGAR NAD KRUCYFIKSEM
Mimo bardzo ruchliwej w ciągu dnia głównej ulicy oraz zabudowy nawet 4 – piętrowymi domami, podkreślający swoją wiejskość nawet w nazwach. Chociażby Drogerii Wiejskiej (Dorf Drogerie), nawiasem mówiąc niewiele gorzej zaopatrzonej od wielkomiejskich. Głównym i właściwie jedynym, poza XVII –wiecznym hotelem „Drei Kőnige” (Trzej Królowie) w którym zatrzymaliśmy się, zabytkiem tej wsi jest katolicki kościół św. Marcina zbudowany w 1501 roku, z dobudowaną w 1782 roku wieżą na planie kwadratu.
Przebudowywany później nie ma jednak patyny starości. Natomiast dosyć ciekawe i bogato zdobione wnętrza. Najbardziej zaskoczył mnie w nim duży zegar z rzymskimi cyframi na tarczy, wskazujący aktualny czas, powieszony pod stropem nad… dużym krucyfiksem w miejscu oddzielającym nawę główną od prezbiterium.
Kościół ten toczony jest, podobnie jak w wielu innych szwajcarskich wsiach, niewielkim, ale bardzo ładnie utrzymanym cmentarzem z niezbyt wysokimi nagrobkami. W związku z czym znajduje się on nie na obrzeżu, lecz w samym centrum. Z innych miejscowych obiektów zdążyliśmy odwiedzić tylko restaurację z doskonałą kuchnią oraz niewielki browar produkujący świetne piwo na lokalny rynek, na degustację którego zostaliśmy zaproszeni.
Poznawanie obiektów na terenie rezerwatu biosfery zaczęliśmy od nowoczesnego wiatraka elektrowni wiatrowej ustawionego na wzgórzu w miejscowości Mettilimos. Chyba jedynego w tym miejscu, bo nawet gdy wiatr trochę rozwiewał chmury, innych nie było widać.
W pobliżu niego obejrzeliśmy starą – wielkości szopy, maleńką drewnianą elektrownię opalaną w „czasach biedy” – bo i takie były w bogatej dziś Szwajcarii – torfem i odpadami drewna. Stoi ona obecnie gdzieś na górzystej łące „gotowa do pracy”, gdyby znowu zaszła taka potrzeba. Stanowiąc na co dzień ciekawostkę turystyczną.
JAK WYPALA SIĘ WĘGIEL DRZEWNY ?
Głównym punktem dnia i poznawania atrakcji rezerwatu była jednak wizyta w… wytwórni węgla drzewnego Otto’s w miejscowości Romoss – Bramboden. Jej właściciel Marion Rőősli prowadzi ją od pokoleń, przerabiając na węgiel drzewny drewno z własnego lasu. Zapoznał nas z procesem produkcji: ustawiania w odpowiedni sposób, z ciągami wentylacyjnymi wewnątrz, stosu bierwion podlegających w procesie spalania przemianie w węgiel drzewny.
I chociaż wytwarzany tu trafia rzeczywiście na rynek w 6 – kilogramowych workach jako węgiel drzewny do grilla, jest to przede wszystkim zachowywanie starej tradycji oraz cel wycieczek turystycznych. Bo z tego rodzaju ręcznej produkcji nie da się po prostu obecnie wyżyć.
Zapytany przeze mnie właściciel stwierdził, że z jednego stosu – a rozpala je tylko pojedynczo, po zakończeniu jednego cyklu i przygotowaniu następnego – uzyskuje około tony węgla drzewnego. Proces budowania stosu i wypalania węgla trwa w sumie 3 tygodnie, z czego 2 samego palenia.
Przygotowywanie polan – w pobliżu oraz koło domu i zagrody gospodarza stoi i suszy się osłoniętych od opadów sporo jego sążni – oraz ustawianie stosu i pokrywanie go darnią lub błotnistą mazią z węglowego pyłu, wymaga dużego wysiłku fizycznego, a częściowo także pomocy co najmniej dwu innych mężczyzn.
Niewspółmiernego do uzyskiwanej ceny za gotowy wyrób. Który, produkowany w ten sposób, nie może przecież być droższy w sklepie od wyrabianego metodami przemysłowymi. Jest to więc przede wszystkim podtrzymywanie tradycji, a nie rzeczywista działalność gospodarcza. Właściciel żyje bowiem głównie z przyjmowania wycieczek i opowiadania im, oraz pokazywania, jak niegdyś wypalano węgiel drzewny.
W otrzymanej ulotce przeczytałem, że wizyta tu „rodzinna” kosztuje 30 franków, oprowadzanie grup od 60 do 220 CHF w zależności od liczby uczestników (8-40) plus po 3 franki na związek producentów. Natomiast wycieczki szkolne do 15 osób płacą 50 CHF + 3 za każde następne dziecko.
HORNUSSEN, CZYLI JAK TRAFIĆ WĘDKĄ W KRĄŻEK
A 3 tygodniowa, ciężka praca nie licząc surowca i opłacenia pomocników, przynosi maksimum 6 tys. CHF minus koszt pakowania w worki, transportu i marże handlowe. W Szwajcarii to naprawdę niewielkie pieniądze. Na szczęście „drzewny węglarz” posiada jeszcze, dosyć zasobne na pierwszy rzut oka, gospodarstwo rolno – hodowlane, stado krów i kóz itp.
Przy czym moje pytanie: jak zadymianie i zasmradzanie okolicy w trakcie wypalania węgla drzewnego ma się do konieczności zachowania czystości biosfery w rezerwacie? wywołało zaskoczenie i chyba niezrozumienie. Bo tak tylko można wytłumaczyć odpowiedź: przecież robimy to od pokoleń…
W sąsiedniej wiosce Bramboden, gdzie mieliśmy obiad z pięknym, bo nareszcie z za chmur wyszło trochę słońca, widokiem na okolice, zdążyłem zajrzeć do kolejnego w trakcie tej podróży wiejskiego kościółka. O typowej dla Szwajcarii sylwetce, murowanego, zbudowanego w latach 1918 – 1920. Z ładnym „barokizowanym” wnętrzem.
Trzecim tradycyjnym obiektem na szwajcarskim „Dzikim zachodzie”, a zarazem jedną z pielęgnowanych tradycji kraju była wizyta na polu do gry Hornussen w Herigswil. Tamtejsze towarzystwo sportowe Hornussengeselschaft obchodzi w br. stulecie działalności. Gra ta nazywana jest szwajcarską odmianą golfa, gdyż trochę go przypomina.Obejrzeliśmy zarówno film dokumentalny z zawodów, jak i „na żywo” demonstrację wyrzucania nie piłek golfowych, lecz okrągłych, czarnych krążków lub czerwonych kul.
Chętni mogli nawet spróbować swoich sił w tej grze, z różnym zresztą skutkiem. Polega ona, w uproszczeniu, na tym, że na jednej ze skierowanych nieco ku górze wąskiej metalowej szynie ustawia się pionowo, a nie poziomo jak w golfie, krążek (lub wspomnianą kulę) o średnicy kilku centymetrów. A następnie uderza w niego aby poleciał jak najdalej na pobliską łąkę.
CZY TRADYCJE TE PRZYCIĄGNĄ ZAGRANICZNYCH TURYSTÓW?
Uderza się jednak nie kijem golfowym, lecz kilkunastocentymetrową pałką stanowiącą końcówkę czegoś w rodzaju bata lub wędziska. Długiego chyba na ponad 3 metry, poza rękojeścią cienkiego i bardzo elastycznego. Dzięki czemu uderzanie w ten krążek, w odpowiednim ułożeniu ciała, przypomina trochę zarzucanie wędki lub rzut współczesnym młotem.
Tyle, że z takim wyliczeniem, aby nie tylko trafić – co wymaga sporego doświadczenia – w czekający na uderzenie krążek, ale także nadać mu maksymalną prędkość w określonym kierunku. Na polu nie ma dołków golfowych, trzeba po prostu posłać krążek lub piłkę jak najdalej.
Tłumaczono nam nawet dosyć dokładnie reguły tej gry, ale niewiele z tego zapamiętałem, bo i po co? Zwróciłem tylko uwagę, że podczas zawodów uczestniczą w nich również zawodnicy starający się zatrzymać w biegu pędzący krążek przy pomocy czegoś w rodzaju łopaty używanej u nas przez dozorców do odgarniania w zimie śniegu. W sumie gra ta wymaga sporo wysiłku i precyzji, a na pewno gwarantuje sporo ruchu na świeżym powietrzu.
Mała jest jednak chyba szans, aby przyjęła się ona w innych krajach, skoro od ponad stulecia to nie nastąpiło. Mam też wątpliwości, czy zagraniczni turyści odwiedzający ojczyznę Wilhelma Tella zainteresują się zademonstrowanymi nam tradycjami. Przynajmniej na tyle, aby zrezygnować na ich rzecz z poznawania np. zabytkowych miast czy muzeów.
Zwłaszcza, gdy czasu na wszystko nie wystarczy. Ale warto wiedzieć, że i takie atrakcje można proponować turystom. Przy czym w przypadku krajowych wspomniana huta szkła czy wypalanie węgla drzewnego cieszą się sporym zainteresowaniem. My w programie, na jego zakończenie, mieliśmy jeszcze zwiedzanie Lucerny. O niej jednak napiszę już osobno.
Zdjęcia autora