NATIONAL GEOGRAPHIC: SZCZYTY MARZEŃ MONIKI WITKOWSKIEJ

Ukazał się trzeci tom „Gór z duszą – szczytów marzeń” Moniki Witkowskiej. Kolejna książka tej autorki, która chyba wejdzie do kanonu literatury podróżniczej. Sądzę, że naszym czytelnikom Moni, jak nazywają ją przyjaciele, a ma ich mnóstwo na całym świecie, ja zaś znam się z nią już grubo ponad ćwierć wieku, co oczywiście nie ma żadnego wpływu na tę recenzję, nie trzeba bliżej przedstawiać. Bo recenzowaliśmy jej wcześniejsze książki, a także informowaliśmy o tegorocznej wyprawie i zdobyciu przez nią kolejnego 8-tysięcznika w Himalajach – Manaslu. Przypomnę więc tylko: podróżniczka, która była już w ponad 180 krajach na wszystkich kontynentach. Znakomita eksploratorka gór, zdobywczyni Korony Ziemi i wielu innych szczytów nie zaliczanych do niej. Świetna żeglarka z nie byle jakimi osiągnięciami, że wspomnę o dwukrotnym przepłynięciu Przylądka Horn, a także szlaków na Dalekiej Północy naszego kontynentu. Przewodniczka górska prowadząca wyprawy trekkingowi nie tylko w Himalajach. Pilotka grup turystycznych, a ponadto dziennikarka, autorka wielu już książek i blogu.

 

W najnowszym tomie tej serii, zaplanowanym jako ostatni, ale już w trakcie jego pisania autorka doszła do wniosku, że chyba będzie jeszcze co najmniej jeden, są relacje z bardzo różnych gór i wejść na nie. Zarówno ze zdobycia Mount Vinson na Antarktydzie, ostatniego brakującego jej do Korony Ziemi – wejścia na wszystkie najwyższe szczyty siedmiu kontynentów. Plus, także wcześniejsze, zrelacjonowane w tym tomie na Piramidę Carstensza (4884) w Zachodniej Papui w Indonezji, najwyższy szczyt Oceanii. I pięć innych wypraw, w tym trekkingowa z turystami do Annapurna Base Camp w Nepalu, na Teide na Wyspach Kanaryjskich, Kazbek na Kaukazie w Gruzji – najwyższy szczyt tamtych gór, ale także Europy, o czym wielu ludzi nie wie, uważając, że Biała Góra (Mont Blanc) w Alpach jest najwyższą całego kontynentu, a nie tylko Europy Zachodniej. Ale są także relacje z prywatnej wyprawy we włoskie Dolomity, czy wycieczki, a ściślej dwu połączonych, w nasze Bieszczady.

Relacje te poprzedza krótki wstęp oraz bilans najważniejszych wydarzeń w górskim życiorysie autorki w ciągu ostatnich dwu lat. M.in. z nauczki, jaką dla niej była nieudana wyprawa do Pakistanu na Broad Peak, górę, która jej „nie wpuściła”. A także osobny temat: świetny, szalenie ciekawy i bardzo potrzebny tym, którzy wybierają się w góry, zwłaszcza wysokie, wywiad z Agatą Martą Naczyk, ekspertką żywienia w ich regionach, na temat optymalnej tam diety, z wieloma zaskakującymi zaleceniami. Ile osób wybierających się w wysokie góry wie np., że tylko wypuszczanie pary z ust w niskich temperaturach powoduje utratę nawet 1,5 litra wody z organizmu? Czy, że potrzebuje on tam co najmniej od 4 do 6 litrów płynów na dobę? A to tylko jeden z przykładów.

Każdy z rozdziałów – relacji i opisów poszczególnych wypraw, wejść na szczyty czy nawet wycieczek, poprzedza strona informacyjna o kraju, którego ona dotyczy, wysokości, dokładnego położenia, opisu, czasu w którym miały one miejsce. Kończy zaś Informacjami praktycznymi. Na temat zdobywania konkretnego szczytu, organizacji wyprawy, sprzętu, sugestii kiedy tam jechać, ile na to potrzeba czasu, niebezpieczeństw i zagrożeń, noclegów, jedzenia oraz o czym dodatkowo warto wiedzieć. Książkę zamyka Górski słowniczek. Bardzo ważne w tej książce są zdjęcia. W ogromnej większości autorki lub z jej archiwum, nieliczne, oczywiście podpisane, innych autorów i autorek. Jest ich w sumie niemal 350. Przede wszystkim dokumentujących te wyprawy, ale wśród nich wiele bardzo dobrych, czy wręcz znakomitych.

Mnie szczególnie spodobało się gór o wschodzie słońca podczas ataku szczytowego na Kazbek, świetne z Antarktydy, ale np. także mumia wodza sprzed 250 lat w Zachodniej Papui. I wiele, wiele innych. Drugi mocny atut książki, to fantastyczna wiedza autorki o miejscach które opisuje oraz związanych z nimi ludźmi i wydarzeniach. Bo chociaż relacje stanowią opisy poszczególnych dni wypraw na podstawie prowadzonego na nich blogu, co dodaje im autentyzmu oraz oddaje sytuacje i nastroje dnia, to zawierają również mnóstwo informacji zdobytych wcześniej, w trakcie wyprawy, lub dopiero podczas pisania książki. A obszerniejsze wyeksponowane są w ramkach na seledynowym tle włamanych w tekst. Ciekawych przykładów jest tak wiele, że wymienienie i omówienie chociażby najważniejszych wydłużyłoby znacznie tę, i tak zbyt długą recenzję.

Nie łatwo jest też krótko przedstawić treść poszczególnych rozdziałów – relacji w wypraw. Są, jak zwykle u Moniki, napisane przeważnie świetnie i ciekawie. Najlepiej więc samemu je przeczytać. Zapewniam, że warto. Ograniczę się do paru przykładów, z kilkunastu stron notatek, jakie zrobiłem w trakcie lektury. Zwłaszcza tych, które szczególnie zwróciły moją uwagę, bądź przypomniały własne przeżycia i wspomnienia z tych samych miejsc, lub podobnych sytuacji. Otwierająca tom relacja z wyprawy na Kazbek, to moja ulubiona Gruzja. Na szczycie tym co prawda nie byłem, ale przejechałem Gruzińską Drogę Wojenną od Tbilisi aż do Stepancmindy (d. Kazbegi). I to znacznie wcześniej niż autorka. Nie gładką asfaltową szosą, lecz w niewyobrażalnym stanie. Niemal na każdym metrze kwadratowym było od kilku do kilkunastu dziur i wyrw. A tylko na nielicznych odcinkach udawało się nam przekraczać „oszołamiającą” prędkość 20 km/h.

Ciekawe w tej części są opisy mijanych miejsc i miejscowości, w których również byłem, mam wiec skalę porównawczą. Jest pouczające spotkanie z mieszkającą tam Polką Ewą i jej informacjami o głupocie niektórych turystów wybierających się na Kazbek. Pytających np.: ile godzin wchodzi się na szczyt, gdy w rzeczywistości w grę wchodzi parę dni i konieczna jest aklimatyzacja. Nie mówiąc już o nie przygotowaniu kondycyjnym i sprzętowym takich „wspinaczy”. Ponieważ Polacy należą do najliczniej wchodzącej na ten szczyt nacji, to dla zapewnienia im bezpieczeństwa, aby nie zwiększać liczby śmiertelnych ofiar, polscy społeczni ratownicy górscy (nie ma tam gruzińskiego odpowiednika naszego GOPR=u) stworzyli w dawnej bazie Meteo od 2016 roku letnie dyżury akcji Bezpieczny Kazbek. Pomagają też, w razie potrzeby innym. Faktów i ciekawostek z tej wyprawy jest mnóstwo, także obszerniejszych, w seledynowych ramkach, M.in. dwu wersji legendy o gruzińskim Prometeuszu – Amiranim.

W jednym tylko przypadku muszę poprawić autorkę, która nie przepada za mocnymi trunkami. Słynna czacza, to nie destylat z winogron, lecz z ich wytłoków, jakie powstają po wyciśnięciu soku z nich na wino. Rewelacyjna jest relacja („W dżungli u Papuasów”) z wyprawy na Piramidę Karstensza. Na którą autorka omal nie mogłaby – i nie powinna była, ale jakoś udało się jej polecieć bez złych konsekwencji, gdyż na półtora dnia przed wylotem musiała poddać się skomplikowanej operacji zęba z założeniem kilku szwów. Do samodzielnego (!) zdjęcia w odpowiednim czasie już na miejscu. Ciekawych, jak to się skończyło, odsyłam do książki. W której nie będą obojętnie czytać również o przedzieraniu się przez dżunglę i błota, bo na wygodniejszej drodze jest… kopalnia złota, a jej amerykańscy właściciele nikogo nie przepuszczają. Dodam do tego wspomniane już mumifikowanie zasłużonych zmarłych i wynoszenie tych mumii z chat na uroczystości. O tragarzach, głównie kobiet z grupy etnicznej Dani, często noszących, w ciągu 2 tygodniowej wyprawy !, poza bagażami wspinaczy także dziecko na karku. Bo dla ich mężczyzn to zbyt męczące zajęcie.

Baardzo ciekawa jest relacja z wyprawy antarktycznej. Wydaje się: cóż tam jest ciekawego? Bezkresne śniegi i mrozy także w lecie, niekończąca się jasna doba lub ciemna noc przez pół roku, brak flory i niemal fauny. No to poczytajcie, jak tam jest naprawdę! Zagrożenie ślepotą śnieżną. Tak surowe – i przestrzegane – wymogi ochrony środowiska, że swoje nieczystości „stałe” wydala się do specjalnych woreczków, które nosić trzeba z sobą, aby później przekazać do utylizacji już poza terytorium Antarktydy. Płynnymi zaś wypełniać butelki (także panie, przy wysokim mrozie) i opróżniać tylko w ściśle oznaczonych miejscach. Dotyczy to również np. wody po umyciu menażki, rozlanej przypadkowo na śnieg kawy, który musi się zebrać, a natychmiast on zamarza, i podobnych sytuacji. Autorka zachwycona jest jednak tym kontynentem, i chyba z powodzeniem przekazuje ten zachwyt czytelnikom.

Chociaż tylko nieliczni mają szansę, chociażby ze względu na koszty, zobaczyć Antarktydę w naturze. Z wielu ciekawostek jakie znalazłem w tej części, wspomnę o dwu. W 1961 r. rosyjski lekarz w tamtejszej bazie antarktycznej musiał sam sobie zoperować wyrostek robaczkowy, bo groziła mu śmierć i nie było żadnej szansy, aby szybko trafić do szpitala odległego o 4 godziny lotu na kontynent południowoamerykański. Udało się i operacja ta trafiła do annałów chirurgii. I druga. Niepotrzebną już bazę Patriot Hills przekazano na cele naukowe Białorusi. Ponieważ brak jej środków na prowadzenie, ograniczyła się do zbudowania na tym pustkowiu… cerkwi. Z wyprawy w Dolomity („Via Ferraty – nie tylko dla orłów”) odnotuję, że nazwa jej szczytu Marmelada nie ma nic wspólnego z tym owocowym przysmakiem. Pochodzi bowiem od nieco zniekształconej „Błyszcząca”, co w lokalnym języku ladyńskim (odmiana retoromańskiego) brzmi Marmolèda. Po inne fakty i ciekawostki odsyłam do książki.

Podobnie jak do relacji z prowadzonego przez autorkę trekkingu do bazy pod Annapurną oraz wyprawy do wulkanu Teide na Teneryfie. Parę słów poświęcę jednak wycieczce w Bieszczady („Zew Połonin”), najbardziej ulubione przez Monię polskie góry. Których zwiedzanie, a następnie przewodnictwo po nich, to jeszcze jej czasy studenckie i działalność (nadal!) w Studenckim Kole Przewodników Bieszczadzkich. Nie dokonam odkrycia pisząc, że i o nich umie opowiadać tak ciekawie, iż aż się chce od razu pakować manele i jechać do Wetliny oraz w inne tamtejsze miejsca. Jej wiedza na temat tych gór i szlaków, ludzi, nieistniejących już wsi i miasteczek oraz zabytków, jest rzeczywiście imponująca. W jednym punkcie nie do końca mogę się jednak z nią zgodzić. Chodzi o „Akcję Wisła”. Zgoda, że była ona złem, skrzywdziła dziesiątki tysięcy, przeważnie niewinnych ludzi – tamtejszych Ukraińców, Bojków i Łemków, ale także Polaków.

Że prowadzona była nierzadko w zbrodniczy sposób, z nieuzasadnionymi szykanami i odbieraniem ludziom dorobku całego życia. Że spalono, zburzono, czy doprowadzono do unicestwienia w inny sposób liczne zabytki, w tym cerkwie, kapliczki i cmentarze. Należę jednak do pokolenia starszego od autorki co najmniej o jedno. I pamiętam tamte tragiczne czasy. Wiem więc, że dzięki tej akcji życie ocaliły setki, może tysiące tych ludzi. Także polskich żołnierzy i policjantów walczących z bandami UPA. W tragicznym bilansie „Wisły” trzeba więc również i to uwzględniać. W relacji autorki z ciekawością czytałem o wyprawie do źródeł Sanu, na Krzemieniec – trójstyk granic Polski, Słowacji i Ukrainy, o tamtejszych pejzażach. „Selfi” z niedźwiedziem, Majstrze Bieda co jagody zbierał, legendy o biesach i czadach oraz wiele innych historii.

Jedna z nich, o obfitości rydzów we wsi Smerek, tak wielkiej, że wystarczyło wyjść z chaty, aby zebrać następne, gdy patelnia była już pusta, a apetyt na nie malał, przypomniała mi historię z tymi grzybami z mojej młodości. W roku 1947 podczas wędrownego obozu harcerskiego w Tatrach rozbiliśmy, już na granicy mroku, namioty na jakiejś pochyłej łące kolo Myślenickich Turni. Przepisy, a przynajmniej praktyka, dotyczące Tatrzańskiego Parku Narodowego obowiązywały wówczas zupełnie inne niż obecnie. Było nas ponad dziesięciu, mieliśmy tylko „celty” – poniemieckie, trójkątne plandeki z otworem po środku. Włożona weń głowa pozwalała chronić żołnierza z plecakiem przed deszczem. A ze spiętych razem czterech, lub trzech, powstawał namiot. Ja trafiłem do takiego mniejszego, bardzo niewygodnego. Było w nim bowiem sporo miejsca na głowy, ramiona i resztę ciał do połowy śpiących, ale już ich nogi zbiegały się w jednym miejscu. Karimat, a chyba i dmuchanych materaców, jeszcze wówczas nie wynaleziono.

Spaliśmy na gołej ziemi, czy jakiejś kosodrzewinie, z plecakami – „cielakami” pod głowami, przykrywając się upinanymi na nich zrolowanymi kocami. Z braku innego miejsca postawiliśmy ten namiot na lekkim stoku, tak że śpiąc wysunąłem się niemal do połowy na zewnątrz, a pod koniec sierpnia było chłodno, rosa też przeszkadzała. Tuż po świcie obudził mnie jednak nie tyle chłód i wilgoć, co dźwięk ostrzonej kosy. Nie pochodzę co prawda ze wsi, ale wówczas były on powszechnie używane także do koszenia trawy w miastach i przy liniach kolejowych. Zaciekawiony wyjrzałem z namiotu i… zbaraniałem. Góral kosą ścinał kapelusze rydzów, gdyż całe zbocze, co najmniej kilkanaście metrów kwadratowych, było nimi porośnięte, jeden obok drugiego. Starczyło więc i dla nas na śniadanie, do czego zresztą baca nas zachęcił. Ale to przydługi wtręt. Relacje Moniki z podróży po kraju i  świecie są o wiele ciekawsze oraz bardziej aktualne. I, powtórzę to jeszcze raz, naprawdę warte lektury.

 

GÓRY Z DUSZĄ. SZCZYTY MARZEŃ, CZĘŚĆ 3. Monika Witkowska, wydawnictwo Burda Media Polska na licencji National Geographic Socjety. Warszawa 2018, str. 469. Cena 49,90 zł. ISBN 978-83-8053-462-2.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top