U źródeł Błękitnego Nilu

Fresk z kościoła Ura Kidane Meheret.
Fresk z kościoła Ura Kidane Meheret. Fot.: Andrzej Zarzecki

Głównym środkiem transportu są tu papirusowe łodzie – tankwy. Dzieci nimi płyną do szkół, a dorośli przewożą towary na sprzedaż. Jednak nie z łódek słynie jezioro Tana, lecz z tego, że w jego głębiach bierze początek Nil Błękitny.

Tu Nil ma swój początek

Z przyjemnością porzucamy zgiełk w przemysłowym mieście Bahir Dar. Mimo iż jest to stolica okręgu Amhara, właściwie trudno znaleźć w nim coś godnego uwagi. Może jedynie nieliczne stragany z miejscowymi wyrobami, gdzie można kupić na przykład egzotyczne dla nas, a nieodzowne w Etiopii, miotełki z końskiego włosia do odpędzania much.

Docieramy do przystani, czyli betonowego brzegu, z którego chwiejnymi, pełnymi dziur drewnianymi schodkami schodzimy do łódki. Przystań wywiera na mnie dość przygnębiające wrażenie. Wokół dostrzegam bowiem mnóstwo śmieci, stert butelek i innych niepotrzebnych przedmiotów. Na szczęście porastające brzeg soczysto zielone papirusy łagodzą nieco ten śmietnikowy obrazek.

Na podbój jeziora

Zasiadamy do kilkuosobowej łodzi motorowej z płóciennym dachem. Ten dach okaże się później zbawienny. Bez niego palące słońce pozostawiłoby na naszych twarzach poparzone ślady. Ruszamy na podbój największego etiopskiego jeziora Tana.

Jezioro znajduje się na wysokości 1800 metrów nad poziomem morza i zajmuje powierzchnię około 2800 kilometrów kwadratowych. Największe głębie sięgają do kilkunastu metrów. Gdy pokonujemy trasę wycieczki, spokojna woda pięknie lśni w promieniach dopiero co powstałego zza horyzontu słońca.

Słynny podróżnik

Tana zyskało sławę w połowie XVIII wieku dzięki podróżnikowi szkockiemu Brucowi Jamesowi. James opuścił swój rodzinny kraj i osiadł na chwilę w Portugali i Hiszpanii, by stamtąd wyruszyć na podbój świata. Był między innymi konsulem w Algierze, a dzięki znajomości języka arabskiego bez trudu mógł poruszać się po afrykańskich krajach. W pewnym momencie swego życia zapragnął odnaleźć źródło Nilu – świętej rzeki Egiptu. Sądził, że dopłynie tam łodzią. Niestety nieprzyjazne plemiona uniemożliwiły mu rejs w górę rzeki. Postanowił więc dotrzeć do Abisynii (obecnej Etiopii) drogą morską. Tam dzięki swojej wiedzy, także medycznej, zaskarbił sobie względy królewskiej rodziny i w 1768 roku dotarł najpierw do wodospadów Tys Yssat, a potem do jeziora Tana. Był niezmiernie szczęśliwy, bo sądził, że Nil właśnie tu bierze swój początek. Dopiero potem okazało się, że Nil tworzą dwie rzeki: Nil Błękitny i Nil Biały. James odkrył źródła Nilu Błękitnego, a ten jest o 1100 kilometrów krótszy od swego białego brata. Dlatego za początek „Królowej Rzek” uważa się źródła Nilu Białego w okolicach Jeziora Wiktorii, które odkrył sto lat po Jamesie John Speke, angielski podróżnik i badacz Afryki.

Święta woda

Dziś wiadomo, że Nil Błękitny bierze swój początek nieco dalej od Tana, wpływa do niego niewielkim strumieniem i dalej podąża do Chartumu w Sudanie, by razem z Białym płynąć jeszcze 3000 kilometrów aż do Morza Śródziemnego. Niewielkie źródła są miejscem kultowym dla Etiopczyków. Wodę z nich wytryskującą mieszkańcy kraju uważają za świętą, leczącą choroby i inne nieszczęścia. Dlatego nie dziwi widok ludzi przybywających tu z plastikowymi baniakami, czy obmywających ciało w niewielkim potoczku.

Wyspy z kościołami

Podczas rejsu mijamy niewielkie zielone wysepki gęsto porośnięte lasem. Znad gęstwiny od czasu do czasu wyrastają kopuły kościołów. Na jeziorze Tana jest 37 wysp. Na dziewiętnastu znajdują się kilkusetletnie monastyry. W niektórych pochowani są nawet abisyńscy cesarze. Warto wspomnieć, że Kościół Etiopski powstał już w IV wieku i jest jedynym, który istniał w Afryce przedkolonialnej. Do tej pory językiem liturgicznym jest gyyz, zrozumiały chyba tylko dla wykształconych mnichów. Ciekawostką są liczne posty, które obowiązują wiernych. Duchowni poszczą aż 286 dni w roku, zwykli chrześcijanie – 186 dni. Podczas etiopskiej podróży miałam okazję obserwować, jak nasi kierowcy wstrzymywali się od jedzenia, gdy my pałaszowaliśmy tradycyjną ingerę, czyli szary placek z mięsem i warzywami. Dopiero po kilku dniach kierowcy zabili w sposób rytualny kozę, upiekli ją nad ogniskiem i zjedli ze smakiem, mimo iż mięso dalekie było od tego, co my nazywamy miękkim.

Skromna świątynia ze skarbami

Po kilkugodzinnym rejsie docieramy do jednej z wysp. Wdrapujemy się po schodach na wzniesienie i wąziutką ścieżką biegnącą wśród bujnej roślinności docieramy do klasztoru. Dowiadujemy się, że kilkudziesięcioosobowe społeczności zamieszkujące wyspy z klasztorami zajmują się głównie uprawą kawy, cytrusów, wyrabianiem likierów z miejscowych roślin, piwa, handlem drewnem i… turystami, których na szczęście nie ma tam jeszcze zbyt wielu. Wejście na teren kościelny prowadzi przez krytą strzechą bramkę. Za nią teren jest już święty. Nie wolno tam palić papierosów czy jeść kanapek. Przed nami okrągła, skromna budowla, która Europejczykowi kojarzy się bardziej z drewnianą szopą niż świątynią. Prawdziwe skarby ukryte są wewnątrz. Najpierw jednak przez bardzo stare drzwi zamykane na zasuwę wkraczamy na pierwszy okrąg. Na podłodze rozesłane są maty. Tu wierni zasiadają i śpiewają nabożne pieśni. Drugi krąg to część święta. Na początku nie potrafię zrozumieć, dlaczego. Na ścianie wiszą jedynie jakieś podniszczone płachty. Dopiero gdy duchowny odsuwa zasłony, otwieram oczy ze zdumienia. Na całej okrągłej ścianie liczącej sobie kilkadziesiąt metrów zawieszone są bajecznie kolorowe malowidła. Obrazy przedstawiające sceny biblijne czy epizody z życia świętych liczą sobie po kilkaset lat. Ich kolory są jednak wciąż niezwykle żywe, a to za sprawą naturalnych barwników i tkanin utkanych z naturalnych włókien. Duchowny z niezwykłą czcią odsłania kolejne skarby i z nieukrywaną satysfakcją obserwuje nasz zachwyt. Kto by się spodziewał, że w tak skromnym budynku znajdziemy cuda, za które zapewne kolekcjonerzy zapłaciliby pokaźne kwoty. Obrazy na szczęście nie są na sprzedaż, a opiekę nad nimi sprawują nie tylko księża, mnisi, ale także uczniowie malutkich szkół teologicznych. Nasz przewodnik ma ogromną wiedzę i najchętniej przez wiele godzin opowiadałby nam o symbolice obrazów, czy niezwykłych historiach na nich przedstawionych. My jednak musimy kontynuować nasz rejs, by przez zmrokiem powrócić na przystań.

Spotkanie z Alemu

Żegnamy mnicha, dajemy jałmużnę siedzącemu przed świątynią bosemu mężczyźnie i umawiamy się za kilkadziesiąt minut nad brzegiem jeziora. Jest bardzo gorąco, bolą mnie nogi, z przyjemnością więc dostrzegam coś w rodzaju altanki, przed którą stoi skrzynka z coca colą. Kupuję butelkę i zasiadam w cieniu. Po chwili do altanki wchodzi kilku chłopców. Osiemnastoletni Alemu mówi po angielsku i choć nieśmiało, ale podejmuje ze mną rozmowę. Okazuje się, że jest uczniem liceum w Bahir Dar, gdzie mieszka w internacie. Raz na dwa tygodnie przypływa do rodziców. Rejs papirusową łodzią zajmuje mu pięć, sześć godzin w jedną stronę. Opowiada, że takie łodzie miejscowi wyrabiają przez tydzień, że są one niezwykle nośne, że można je podzielić na dwa rodzaje: do łowienia ryb i transportu zarówno ludzi jak i towarów. Z dumą wskazuje na jezioro, które, jego zdaniem, jest pełne ryb, a także jaszczurek, węży czy nawet hipopotamów. Nie wiem, czy mówi prawdę, ale słucham go z ogromną ciekawością. Alemu chce kontynuować naukę na studiach pedagogicznych, by w przyszłości uczyć dzieci w takich malutkich wioskach, jak ta na wyspie. Ma siedmioro rodzeństwa, które wychowuje mama – wdowa. Chłopiec zapisuje mi adres, także emailowy. Mówi, że w jego szkole od dawna jest Internet, za pomocą którego prowadzi korespondencję z ludźmi z całego świata. Ten przyjaźnie nastawiony do ludzi Etiopczyk władający płynną angielszczyzną, tak bardzo odstawał od widoku zwiedzanej przed chwilą świątyni, okutanych w białe szaty mnichów, że długo nie mogłam się otrząsnąć z wrażenia. Zresztą w wielu miejscach kraju, nawet najbardziej odległych od stolicy, spotykałam dzieciaki mówiące po angielsku. Takiego zapału do nauki można im tylko pozazdrościć…

Nie wiadomo skąd na ścieżce pojawiły się teraz stragany z etiopskimi metalowymi i drewnianymi krzyżami, „prawdziwymi” „starymi” Bibliami, ołtarzykami z kolorowymi malowidłami i zwykłymi świecidełkami. Kupuję składany drewniany ołtarzyk na pamiątkę i biegnę do łódki.

Wzmożony ruch

Mijamy kolejne wysepki, zamieszkałe i niezamieszkałe, aż do miejsca, gdzie przewodnik z dumą pokazuje nam wypływający z jeziora Nil Błękitny. Zastanawiam się, skąd taka nazwa rzeki, skoro jej wody mają kolor raczej rdzawy czy brunatny. Przewodnik wyjaśnia, że w porze deszczowej wody te są znacznie bardziej przejrzyste od wód Nilu Białego, stąd ta nazwa. Muszę mu wierzyć na słowo. W tym miejscu na jeziorze panuje wzmożony ruch. Na brzegu obserwuję mężczyznę, który pierze ubranie, kobietę, która wyraźnie oczekuje na kogoś. Po chwili do kobiety podpływa na płaskiej tankwie kilkunastoletnia dziewczyna. Ma trudności z dostaniem się na brzeg. Kobieta, zapewne mama, odbiera od niej kilka książek, potem podając rękę sprowadza ją z łódki. Za chwilę na podobnej łodzi wypływa na jezioro mężczyzna stojący przy stercie drewna. W innej, już znacznie mniejszej i nie tak płaskiej siedzi rybak udający się na połów. Wszyscy trzymają w rękach kij, którym wiosłują. Myślę, że tradycyjne wiosło znacznie usprawniłoby im rejs, oni jednak pewnie uważają inaczej.

Na niezapomniane wyprawy do Etiopii zaprasza TimelessEthiopia.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top