Kraje Azji Środkowej i Zakaukazia które powstały po upadku ZSRR są przeważnie mało znane przez Polaków. I zdecydowanie zbyt rzadko odwiedzane przez naszych turystów, mimo iż są szalenie ciekawe, pełne zabytków, egzotyki, niesamowitych widoków oraz miejscowych obyczajów. Każdą kolejną książkę na ich temat trzeba więc witać z zadowoleniem. Zwłaszcza tak znakomitą, jak najnowsza Bezdroży, napisana przez autora, który podróżuje po nich od 20 lat w celach biznesowych. I jest bacznym obserwatorem, uczestniczy w życiu tamtejszych ludzi – nie tylko partnerów handlowych. Wielokrotnie tam wyjeżdża, podróżuje, bywa nierzadko w niezwykłych sytuacjach, biesiaduje, notuje. I napisał o tym książkę. Bardzo ciekawą, nawet fascynującą, przy czym świetnym, bogatym, plastycznym językiem, niekiedy nawet zaskakująco soczystym. We wstępie pisze skromnie, że to tylko „zbiór mniejszych lub większych okruchów wspomnień spisanych na ulotnych kartach i stronicach notesów… swą książkę zbudowałem z historyjek, anegdotek, czasem mądrości z różnych stron świata. Knajpiane razgowory, pogaduchy z siedzeń samochodów sąsiadują z absurdalnymi przygodami i osobistymi refleksjami. Mam nadzieję, że moja książka przekazuje jakąś uniwersalną prawdę o krajach i ludziach, których opisuję.”
Znam trochę tamte strony, przynajmniej część z nich od ponad pół wieku. W niektórych, dosyć licznych miejscach opisywanych przez autora, byłem parokrotnie. Ale dowiedziałem się o nich, nie mówiąc o nieznanych mi dotychczas, sporo nowego. Chociaż natrafiłem też na parę nieścisłości, a nawet błędów, nie wpływających jednak na wysoką ocenę tej książki. Autor podzielił ją na sześć części poświęconych krajom, życie w których swoje tam pobyty, spotkania i przygody opisuje. Kolejno: Uzbekistan, Kazachstan, Tadżykistan, Azerbejdżan, Armenię i Gruzję. Pisze również trochę o Rosji, ale nie wyodrębnia tych tekstów w osobną część. Niezliczone, zawarte w tej książce opisy podróży, spotkań z ludźmi, biesiad, relacji z różnych miejsc, mają różne formy. Od krótkich, także datowanych, jak w przypadku Uzbekistanu z 2008 roku, poprzez nieco obszerniejsze, aż po kilka całkiem sporych.
Jak już wspomniałem, w większości bardzo ciekawych i świetnie napisanych, niekiedy bezceremonialnym językiem. Parę przykładów: „Niezmienna od wieków parada mięsa przepatroszonego tysiącami penisów” (o hotelowych i restauracyjnych tancerkach). „… starzy wyjadacze pochłaniający rezerwuary wódki i żarcia przetwarzanego na cuchnące gówno w otchłaniach ich nienasyconych kałdunów” (o oficerach kazachstańskiej policji). Czy: „Fetor niemal namacalnej głupoty paskudzi całą atmosferę… A to, że takowy element przez osiem dupogodzin nie wykona żadnej konstruktywnej pracy, nie ma doprawdy żadnego znaczenia” (o obowiązkowych tzw. konsultantach językowych w firmach w Kazachstanie). Jego uwagi o tym kraju, niekiedy cytaty wypowiedzi samych Kazachów, są wyjątkowo krytyczne.
Oto kilka kolejnych: „Bogactwo kazachskiej ziemi jest odwrotnie proporcjonalnie do kreatywności i pracowitości jej mieszkańców, którzy spędzają kolejne dni życia na beztroskich hulankach, kompletnie nie interesując się ekonomiczną przyszłością swych dalekich potomków”. „Myślenie jest szczytem możliwości dla większości Kazachów… Intelekt jest tutaj zbędną ostentacją balansująca na krawędzi arogancji”. Autokrytycznie: „Tylko my potrafimy zepsuć nawet najprostszą rzecz, zgubić coś, co jest nie do zgubienia. Wolimy sen po dobrej biesiadzie niż męki rozumu i kreowania czegokolwiek”. Czy o nowej stolicy: „Miasto, które nim zostało wykończone, zaczęło się rozpadać…Astana to ułuda nowoczesnej metropolii, błyszcząca metalem i szkłem fasada, za która kryją się najtańsze materiały z Chin, ponieważ środki na budowę rozdzielili pomiędzy siebie państwowi czynownicy!”.
Równocześnie autor podkreśla, że bez pomocy koczowniczych Kazachów, większość polskich stalinowskich zesłańców nie zdołałaby przetrwać w tamtejszych warunkach. Ale pisze również o pozytywach tamtejszych mieszkańców. Każdy z opisywanych 6 krajów jest inny, ze swoją, ciekawie wydobywaną i opisywaną przez autora specyfiką. Spotykają go w nich różne sytuacje niezwykłe, przygody oraz przyjaźnie. I niekończące się opisy poczęstunków, uczt, pijaństwa. Alkohol leje się niemal na każdej stronie książki, jest codziennością zarówno w tamtejszych krajach chrześcijańskich jak i muzułmańskich. Żartobliwe niekiedy mówię, zgodnie zresztą z prawdą, że mam za sobą nieźle zaliczone szkoły picia: kaukaską i rosyjską.
Ale gdybym próbował wypić w życiu tylko cząstkę tego alkoholu, o spożyciu którego pisze autor, to już dawno nie pisałbym tych słów. Z wielu ciekawych tematów i opisów dotyczących Uzbekistanu, trudno nie zapamiętać m.in. tamtejszych bazarów, które zresztą też znam z autopsji. Ale nie tylko ich barw, egzotyki, obfitości zwłaszcza owoców i warzyw. Także ciemnych stron. „Na krańcach bazaru – zacytuję – siedzą społeczni pariasi. Kiwają się bezwiednie nad rozłożonymi na ziemi strzępami łachmanów, ściągniętych z trupa resztkami butów, czymkolwiek. Bez nadziei na sprzedaż swoich nikomu niepotrzebnych śmieci, złączeni wspólnym trwaniem, czekaniem na nic. Tutaj po raz pierwszy zrozumiałem, co to znaczy nie mieć nic: pieniędzy, nadziei, domu. Jest tylko wspólne oczekiwanie na nieodgadnione. Czekanie na nicość.”
Interesujące przedstawione są problemy Słowianek wychodzących za mąż za Uzbeków. I w ogóle życia kobiet w tym kraju, obyczajów, ślubów itp. Opisy kilku niezwykłych przygód związanych z koniecznością przemycenia przez granicę nadwyżki dolarów, czy nieoczekiwanej śmierci starca w kiszłaku, który udzielił podróżnym pomocy po awarii samochodu. Natrafiłem jednak także na informacje nieścisłe. Nieprawdziwe jest stwierdzenie, chociaż pochodzi ono od miejscowego malarza, że w Taszkiencie nie zachował się żaden budynek sprzed tragicznego trzęsienia ziemi 26 kwietnia 1966 roku.
Byłem tam wówczas, jak mnie zapewniał ówczesny sekretarz generalny uzbeckiego oddziału Związku Dziennikarzy Radzieckich pomagający mi w lokalnych kontaktach, jako pierwszy zagraniczny dziennikarz, który otrzymał zgodę na podróż do zburzonego miasta. I widziałem morze ruin, częściowo już uprzątniętych, ale i ocalałe budynki, chociażby opery. A nocowałem w zachowanym, stojącym vis a vis niej hotelu „Uzbekistan” – później, gdy jego nazwę przejął wybudowany w innym miejscu nowy, ogromny wielopiętrowy, zmieniono mu ją na obecną „Tashkent Palace”. Przesypiając, bo sen mam mocny, a organizm nie znający takiego zagrożenia nie reagował, wiele wstrząsów wtórnych, gdy inni wybiegali na ulicę. Oglądałem wówczas też tylko częściowo uszkodzone meczety, medresy i inne budynki.
Podobnie nieścisła jest informacja o tamtejszej katedrze katolickiej. Nazywana jest ona „polskim kościołem” nie dlatego, jak pisze autor, że księżmi są Polacy. Lecz oni byli inicjatorami jej wzniesienia. Zbudowano ją w 1912 roku z inicjatywy prof. Justyna Pranajtisa, według projektu arch. L. Pawłowskiego. A przy okazji: „miseczka do picia czaju” to piala. Jak już wspomniałem, autor podróżował również do Rosji, chociaż nie poświęcił jej osobnej części książki. Ale napisał sporo także na jej temat, przy czym bez pochlebstw, na podstawie własnych doświadczeń. Chociażby: „Jedno jest w Rosji niezmienne od czasów batiuszki cara – szczera chęć urzędnika zmierzającego do upodlenia drugiego człowieka, w czasach komunizmu doprowadzona wręcz do perfekcji. Zgnoić, donieść, inwigilować to życiowy cel, ambicja pracownika służb mundurowych, niezależnie od tego, z jakiej warstwy społecznej by pochodził. Tradycja bicia nahajką po mordzie jest tu silniejsza niż kultura „proszę” i „przepraszam”.
Szczególnie ciekawe są opisy z nadtytułami „W oparach absurdu”, dotyczące chyba wszystkich krajów posowieckich. Ale i wiele innych. Np. w Kazachstanie o porywaniu mężczyzn przez kobiety w celach matrymonialnych. W Tadżykistanie autora aresztowano przy okazji jakiejś awantury w nocnym klubie, z niezwykłymi tego konsekwencjami. Czy o trwającym przez dwa czy trzy dni „problemem” z wylotem samolotu ze stołecznego Duszanbe do Moskwy, gdyż przewoźnik nie zapłacił za paliwo. Zaproponowano więc, aby zrzucili się na nie pasażerowie. Cudzoziemcy nie mieli już jednak tamtejszej gotówki, a w całym kraju karty kredytowe nie są honorowane. Co zakończyło się… wielką balangą w gabinecie szefa ochrony lotniska, za którą zapłacił jakiś nowobogacki Rosjanin.
Krytycznie pisze autor także o Azerbejdżanie, chociaż z uznaniem i sympatią o swoich tamtejszych przyjaciołach. M.in. o przemienieniu kosmopolitycznego Baku w miasto nietolerancyjnego islamu i nienawiści do innych, zwłaszcza nie muzułmanów, jednak szczególnie Ormian. Czy o ciężkim losie tamtejszych kobiet na prowincji. Znowu zacytuję: „Na prowincji bycie kobietą, to przekleństwo. To brak praw do czegokolwiek i obowiązek wszystkiego: rodzenia dzieci, usługiwania mężowi, prowadzenia domu.” W Tadżykistanie autor uczestniczył m.in. w porwaniu, jak się później okazało, za wiedzą stron, kandydatki na żonę brata tamtejszego kontrahenta. Bardzo serdecznie, chociaż niekiedy też krytycznie, pisze autor o dwu chrześcijańskich państwach Zakaukazia: Armenii i Gruzji.
O tamtejszych biesiadach, zwyczajach, muzyce i pieśniach, zabytkowych monastyrach i wartych zobaczenia miejscach. Np. o trochę szokującym, ale wysoko cenionym prezencie ślubnym: aktem własności grobu na cmentarzu w Erywaniu. Co traktowane jest jako najlepsze życzenie trwałości i nierozerwalności związku „aż po grób”. A skoro o śmierci mowa, to pora na rozszyfrowanie niezwykłego, moim zdaniem wręcz niezręcznego (bo jak przyjęlibyśmy napisany przez cudzoziemca tytuł „Pijany jak Polak”?) tytułu tej książki. Jest to historia pogrzebu starego Gruzina osiadłego w Rosji na jednej z wysp w delcie Wołgi. Którego zwłoki, w oczekiwaniu na zjeżdżających się z daleka krewnych i przyjaciół, zabalsamowano samogonem, a później z oszczędności… pojono ich nim w trakcie stypy. A przy okazji autor napisał o pogrzebowych zwyczajach Gruzinów. Im i chrześcijańskim sąsiadom – Ormianom oraz obu ich krajom poświecił sporo miejsca i świetnych tekstów.
Nie unikając jednak w nich również drobnych nieścisłość. Być może był tam dosyć dawno, a ja właśnie stamtąd wróciłem. Nieaktualne jest stwierdzenie, że „W Batumi nie ma już herbacianych pół”. Zaczynają się odradzać, chociaż powoli. No a sławna czacza, to nie „mocny alkoholowy destylat z owoców winorośli”, gdyż każdy, a już na pewno taki amator trunków jak autor, powinien wiedzieć, że czaczę pędzi się z wytłoków winogron, po wyciśnięciu z nich soku na wino. A to istotna różnica. Niech jednak ten krytyczny akord na zakończenie recenzji nie zmyli potencjalnych czytelników. To naprawdę świetna książka pokazująca wiele oblicz, również mało lub w ogóle u nas nieznanych, opisywanych krajów. Wzbogacająca wiedzę o nich, wciągająca niezwykłymi często przygodami i naprawdę warta przeczytania.