Trudno było mi uwierzyć, że to nie kostiumowy film lecz rzeczywistość. Ludzie ubrani w kozie skóry, koraliki, bransoletki. Okrągłe chaty, w których wraz z liczną rodziną mieszkają zwierzęta. I wędrowcy, których z drewnem, wodą lub tylko kijem spotykało się przy całej trasie. Zapewne za parę lat etiopskie plemię Hamerów zmieni się nie do poznania. Na razie jego członkowie żyją tak jak setki lat temu. Może z jednym wyjątkiem. Coraz częściej dzidę i łuk zastępuje kałasznikow.
Bez dróg, mostów i elektryczności
Jestem w południowo – zachodniej części Etiopii. Nie ma tu asfaltowych dróg, mostów, elektryczności. Są za to i wzgórza i rozległe równiny, z których od czasu do czasu wyrastają pojedyncze skały. Busz składa się przede wszystkim z rozłożystych akacji, które pokrywają drobniutkie białe lub żółte kwiaty i kolczastych krzewów. Podróżujemy terenowymi samochodami, które co rusz zakopują się w gliniastej nawierzchni, albo pokonują wody napotykanych rzek. Mamy szczęście, bo jeszcze trwa pora sucha i wiele koryt jest zupełnie wyschniętych, w innych woda sięga do podwozia. Wzdłuż traktu przez cały czas wędrują ludzie. Kobiety niosą sterty drewna na plecach uginając się pod ich ciężarem. Inne dźwigają dzbany z tykwy lub plastikowe kanistry pełne wody. Ktoś pędzi stado kóz, owiec, a najczęściej bydła. Mijamy też mężczyzn z karabinami, dzidami i kijami opartymi na ramionach. Docieramy do krainy plemienia Hamer, jednego z dziesiątek zamieszkujących tę wciąż mało dostępną część Etiopii.
Noc w buszu
Słońce szybko chowa się za wzgórza, a do naszego kempingu jeszcze daleko. Już po ciemku jeepy przedzierają się przez busz. Wreszcie wśród drzew dostrzegamy tablicę z jakimś napisem. Mengistu, nasz kierowca, daje znać, że dotarliśmy do celu. Ten cel to niewielka polana w środku lasu. Na polanie stoi długi metalowy stół, kilkanaście metrów dalej jest studnia. Niestety, bez wody. Rozbijamy namioty i zmęczeni rzucamy się na materace. Piski, krzyki, pohukiwania, chichoty, gwizdy dochodzące z buszu nie dają mi spać. Przewracam się z boku na bok. Nagle na mój niewielki namiot upada coś ciężkiego. Podrywam się z legowiska, ale nie mogę wstać. Górna plandeka prawie dotyka mojej twarzy. Z sąsiedniego namiotu rozlega się krzyk. Koleżanka nie zasunęła suwaka i do wnętrza chciał wejść ciekawski… pawian. Ten sam zwierzak skakał po moim namiocie. Zapalamy pochodnię i do świtu siedzimy przy stole dodając sobie otuchy. Słońce nieśmiało przebija się przez gęstwinę. Budzą się kierowcy zdziwieni, że białe kobiety już czekają na strawę. Rozpalają palenisko, na którym przygotowują śniadanie. Teraz świat nie wygląda już tak strasznie. Przyzwyczajamy się też do pawianów, które chyba z takim samym zaciekawieniem oglądają nas, jak my je. Resztkami wody mineralnej obmywamy się i ruszamy na podbój nieznanej krainy.
Egzotyczne fryzury i blizny
Z aparatami fotograficznymi wędrujemy do Turmi, miasteczka Hamerów. Mamy szczęście, bo dziś odbywa się cotygodniowy targ. Ze wzgórz schodzą kobiety, mężczyźni i dzieci. Za odzienie mają kozie skóry ozdobione koralikami. Rzadko kto na stopach ma obuwie. Jeśli już, to są to sandały wykrojone z samochodowych opon. Zarówno mężczyźni jak i kobiety włosy zaplecione mają w drobniutki warkoczyki. Ciemną skórę pokrywa „puder” czyli zjełczałe masło zmieszane z rudą glinką. Ta sama maź o niezbyt przyjemnej dla nas woni pokrywa włosy. Niektórzy ozdobieni są dodatkowym „makijażem” – ich tułowie umalowane są białą glinką z wzorami. Najciekawszą fryzurę dostrzegam u jednego z mężczyzn. Jego włosy podzielone są na trzy części. Każdą z nich pokrywa innego koloru sztywna glina tworząca jakby czapkę, w którą wbito ptasie piórko. Zaskoczyła mnie jeszcze jedna „ozdoba”, którą zauważyłam u kobiet. To blizny, którymi pokryte są ramiona, brzuch, plecy. Hamerki, by dodać sobie urody i pokazać swą odwagę nacinają ciało nożem lub żyletką, a podczas zabaw są okładane przez mężczyzn cienkimi witkami. Która ma więcej blizn, ta ma większe wzięcie i powodzenie.
Dzieci to skarb
Zabudowę Turmi stanowią albo okrągłe drewniane chaty, tukule, czasami pokryte wyschniętym krowim łajnem, albo budy z blaszanymi dachami. Mijamy „przychodnię”, przed którą siedzą na ziemi chorzy na trąd, malarię, ludzie z głębokimi ranami na ciele, ślepcy. Lekarz rzadko tu zagląda, a i o pielęgniarkę trudno. Przed przychodnią stoi automat z prezerwatywami, ale jak mówi nasz lokalny przewodnik, niewiele osób z niego korzysta. Nic więc dziwnego, że rodziny Hamerów liczą niekiedy nawet po kilkanaścioro dzieci. Zresztą, dzieci to skarb, który od najmłodszych lat pomaga rodzicom w pracy na polu, w domostwie czy przy wypasaniu bydła. A jeśli kobieta nie może urodzić potomka, mąż odsyła ją z pogardą do rodziców, którzy niezbyt chętnie ją przyjmują.
Spacer z Kallą
Jesteśmy jedynymi turystami w Turmi i wzbudzamy prawdziwą sensację wśród miejscowych. Natychmiast oblepiają nas gromady dzieciaków wyciągających ręce po cukierki, lizaki, długopisy, drobne banknoty. Na szczęście pojawia się kilku chłopców mówiących trochę po angielsku. To uczniowie jedynej w miasteczku szkoły, którzy podejmują się za koszulkę, czapkę czy inny drobny datek pełnić role naszych przewodników. Mój ma na imię Kalla. Opowiada, że mieszka w wiosce za kilkoma wzgórzami, do której trzeba wędrować około siedmiu godzin. Mieszka w internacie. Dziś jest szczególnie zadowolony, bo na targ przyszła jego matka z woreczkiem zboża sorgo. W chacie zostało ośmioro rodzeństwa. Kalla chce się uczyć i wyjechać z Turmi, dlatego tak chętnie rozmawia po angielsku z nielicznymi turystami. W porze suchej, trwającej od naszej jesieni do wiosny, przybywa tu kilku, kilkunastu białych w tygodniu. Trochę mnie irytuje to, że Kalla chodzi za mną krok w krok, ale gdy zauważam, jak odgania chmary intruzów, jestem mu naprawdę wdzięczna.
Na targu
Trafiamy na targ. Nie ma tu straganów czy stołów. Wszystkie towary rozłożone są wprost na ziemi. Sprzedawcy siedzą obok, niektórzy na maleńkich stołeczkach, które służą także za podgłówek. W jednej części Hamerowie oferują mniej lub bardziej ozdobione tykwy na wodę, krew i mleko, w innej koraliki, stołeczko – podgłówki. Dalej można sprzedać i kupić wiązki siana, drewna, ziarno sorgo lub tefu (inny rodzaj zboża), kozy, barany, kury, masło, różnokolorową glinkę lub gotową maź do makijażu. Sprzedawcy oferują także piwo ze sfermentowanego ziarna, ale nie odważyłam się go skosztować. Jak mówi Kalla, każdego tygodnia na targ przychodzi większość mieszkańców okolic Turmi, bo targ to nie tylko miejsce transakcji, ale przede wszystkim spotkań, nowin, plotek. I nikogo nie przeraża kilkugodzinna wędrówka przez góry.
Mięso tylko od święta
Na wzgórzach rozsiane są wioski Hamerów. Składają się z kilku, kilkunastu tukuli. Na środku chaty jest palenisko, na którym gospodynie pieką chleb ze sfermentowanego sorgo, lub rodzaj naleśników z tefu, zwanych indżera. Nie ma właściwie żadnego sprzętu, oprócz legowisk z koziej skóry, na którym śpią wszyscy członkowie rodziny. Oprócz placków podstawowym pożywieniem Hamerów jest świeża bydlęca krew i mleko. Mężczyźni zawiązują szyję krowy sznurkiem i strzałą z łuku przecinają tętnicę, z której do naczynia z tykwy upuszczają krew. Czerwony napój piją wszyscy – dzieci i dorośli, czasami mieszając go z mlekiem. Mięso Hamerowie jadają bardzo rzadko, tylko przy wielkich uroczystościach, takich jak ukuli bula.
Gdy chłopiec staje się mężczyzną
Ukuli bula to wprowadzanie chłopca w dorosłość. Najpierw chłopiec wędruje przez wiele dni po odległych wioskach, by zaprosić krewnych na uroczystość. W tym czasie jego matka, siostry i kuzynki przygotowują świąteczne potrawy, a mężczyźni odpowiednie zadaszenie z gałęzi i alkohol. Ukuli – chłopak, który wkracza w dorosłość, musi dowieść, że jest mężczyzną spędzając kilka dni samotnie w buszu zdobywając wodę i pokarm. Gdy wraca do domu, maluje ciało i zostaje poddany ostatniej próbie. Musi przebiec po krowich grzbietach, przynajmniej raz nie zachwiawszy się. Po ośmiu dniach jest już dorosły, a ojciec wskazuje dziewczynę, która będzie jego żoną. Od tej pory może też zapuścić włosy, które będzie można splatać w warkoczyki. Dzieci mają częściowo wygolone głowy, na których czubkach znajdują się zabawne kępki. Uroczystości towarzyszą śpiewy, tańce i… pijaństwo.
Wódz z karabinem
Gdy docieramy do wioski, zastajemy w niej niewiele osób. Po kilkunastu minutach, nie wiem, jakim sposobem dowiedziawszy się o nas, zbiegło się kilkadziesiąt ciemnoskórych ludzi. Po pertraktacjach z wodzem uzbrojonym w kałasznikowa, możemy fotografować mieszkańców, zaglądać do ich domostw, podpatrywać ich tańce, słuchać ich śpiewów. Po co wodzowi karabin? – zastanawiałam się. Zresztą później broń dostrzegam także u innych mężczyzn. Okazuje się, że etiopskie plemiona z południa wciąż prowadzą ze sobą wojny, w których giną ludzie. Raz Hamerowie napadną na Koro i uprowadzą im kilkadziesiąt krów, potem Koro w odwecie zastrzelą kilku pasących bydło Hamerów i tak bez końca. Wódz zapewnił mnie jednak, że w trakcie tych nieustannych potyczek nie giną kobiety i dzieci. Nie wiem, czy mam mu wierzyć.
Na niezapomniane wyprawy do Etiopii zaprasza TimelessEthiopia.