Kraje Ameryki Środkowej są stosunkowo rzadko odwiedzane przez polskich turystów, zwłaszcza podróżujących samotnie. Odstraszają ich przede wszystkim tamtejsze niebezpieczeństwa i zagrożenia, o których dużo się mówi i pisze, chociaż w praktyce nie jest aż tak źle. Ponadto dosyć powszechna bieda – ogromna część tamtejszych społeczeństw musi przeżyć za mniej niż równowartość dolara dziennie. Fatalne drogi oraz lokalna komunikacja. A także dosyć skromna liczba zabytków (może poza Gwatemalą) wysokiej klasy, chociaż równocześnie ciekawa przyroda, krajobrazy, góry oraz wulkany itp. Każda więc aktualna relacja z tamtych stron świata ma ogromne znaczenie dla innych potencjalnych podróżników. Nawet opublikowana, jak w przypadku najnowszej książki podróżniczej Bezdroży, z czteroletnim „poślizgiem” w stosunku do opisywanych miejsc i wydarzeń. A np. zawarta w niej relacja z pobytu na szczycie piramidy – świątyni Dwugłowego Węża – Majów w Tikál w Gwatemali 21 grudnia 2012 roku, czyli w dniu, w którym nastąpić miał Koniec Świata według kalendarza Majów, to już jednak prehistoria. Chociaż autorka ciekawie opisała zarówno zawiłości tego kalendarza oraz dlaczego nie doszło do zapowiadanego kataklizmu. Po prostu była to zła interpretacja faktów. Kończył się wówczas tylko, trwający 5200 lat, cykl kalendarzowy i zaczynał nowy.
To tylko jeden z wielu przykładów zabytków i miejsc w których autorka była. Oraz opisała nie tyle je, bo po pod tym względem odczuwałem w trakcie lektury znaczny niedosyt. Zwłaszcza w przypadku obiektów w których byłem i wiem, co o nich można napisać, aby zainteresować czytelnika i wzbogacić jego wiedzę oraz chęć poznania także i tych miejsc. Ale skoncentrowała się głównie na swoich przeżyciach i wrażeniach. Nie wszystkich aż tak ważnych dla innych.
Słusznie bowiem wydawca stwierdził na tylnej stronie okładki m.in., że: „To opowieść nie tylko o podróży do Świątyń Majów, na szczyty aktywnych wulkanów i wiosek zamieszkiwanych przez Garifunów, lecz także o podróży w głąb siebie, o poszukiwaniu celu w życiu, o własnej drodze do szczęścia, a przede wszystkim o odkrywaniu wiary w siebie i swoje możliwości”.
Te wątki chyba zresztą dominują w całej książce i wielu opisanych wydarzeniach. Napisanej, co warto podkreślić, ładnym językiem. Co nie dziwi, gdyż autorka ukończyła polonistykę, chociaż nie tylko. W niezliczonych miejscach jej relacji z podróży przebija strach, czy da sobie sama radę. A także przed czyhającymi na nią, jako samotnie podróżującą białą kobietą po krajach latynoskich „machos”, niebezpieczeństwami, o których ostrzegano ją na każdym kroku tylko potęgując ten strach.
Tymczasem w ciągu niemal 5 miesięcy podróży, która zaczęła się od ponad miesięcznej intensywniej nauki języka hiszpańskiego w Gwatemali, autorka pokonała blisko 4 tys. km głównie lokalnymi, najtańszymi, środkami transportu. Także – a to podobno rzeczywiście bywa niebezpieczne, nocnymi „chicken busami”, którymi podróżują niemal wyłącznie lokalsi. I chociaż wielokrotnie czuła się rzeczywiście zagrożona, a niemal zawsze mało komfortowo w miejscach publicznych, to tylko raz była napastowana seksualnie na rzekomo bezpiecznej plaży – ale udało się jej uciec napalonym tubylcom.
Kilkakrotnie też niebezpieczeństwo było blisko, ale do niego nie doszło. „Męczyło mnie to, że nie mogę swobodnie gdzieś pójść by nie narażać się na wieczne zaczepki (mężczyzn)” – napisała w jednym miejscu. „Po raz pierwszy znalazłam się w kraju (Salwador), gdzie na każdym niemal kroku bezpieczeństwa pilnowała policja” – w innym. A w jeszcze innym przytoczyła e-maila od poznanego przez Internet Eduardo, z którym zwiedzała salwadorską stolicę. Który, gdy była już „bezpieczna” w Gwatemali, napisał do niej:
„Pamiętasz jak robiłaś zdjęcia w centrum? Przed kościołem El Rosario? Omal nie padłem wtedy na zawał. Nie powiedziałem ci wtedy tego, by cię nie przestraszyć, ale czekałem tylko, aż ktoś da nam w łeb i zabierze sprzęt. Twój aparat za bardzo kusił.” Autorka zrobiła nim jednak, oraz mniej rzucającym się w oczy podręcznym, mnóstwo świetnych zdjęć podczas tej podróży. A ich wybór w książce stanowi jej dodatkowy walor.
Samotna, tak długa podróż, była wyborem autorki. Chęcią sprawdzenia się – rzuciła dla niej dobrze płatną pracę – gdyż wcześniej podróżowała po świecie z mężem, który nie tylko stanowił dla niej punkt oparcia, ale i załatwiał większość spraw oraz rozwiązywał problemy, gdy pojawiały się. Tym razem pozostawał jej z nim tylko elektroniczny kontakt na odległość. Podróżniczka była, i opisała je, w wielu ciekawych miejscach.
M.in. nad jeziorem Atitlán, a także na studenckich pochodach oraz licznych procesjach wielkanocnych w Quetzaltenago w Gwatemali. W Copán Ruina i na trekkingu w parku narodowym Celaque w Hondurasie. I tamże we wsiach zamieszkanych przez mniejszość etniczną – Garifunów. Wyjątkowo biednych, w 70% analfabetów, których nadmorskie tereny wbrew prawu zamieniane są brutalnie w turystyczne kurorty. Weszła na dwa wulkany: Santa Anta i Izalu w parku narodowym Cerro Verde w Salwadorze.
Czy – w drodze powrotnej do kraju – w Meksyku, była w sławnym miasteczku Majów San Juan Chamula i tamtejszym niesamowitym kościele. W którym wiara chrześcijańska miesza się z dawnymi wierzeniami i obrzędami. Czy nad Aqua Azul składającym się z około 500 małych wodospadów, a także w stolicy tego kraju Cuidad Mexico. Jak już wspomniałem, dużo jeździła. „Jedną trzecią część z 5 miesięcy podróży – napisała pod koniec książki, spędziłam w środkach transportu”. I – dodam – czekaniu na nie.
Niekiedy w nocy, w bardzo niesprzyjających warunkach. W sumie czytelnik dowiaduje się z tej książki sporo o codziennym życiu ludzi w tamych krajach oraz upośledzonej roli w nich kobiet. Jak również o niekiedy bardzo trudnym dzieciństwie najmłodszego pokolenia. O spotkaniach z tubylcami i wieloma przykładami życzliwości oraz pomocy z ich strony z jakimi spotkała się. Ale również z podróżnikami – cudzoziemcami, zwierzętami („watahy zdziczałych psów” w Hondurasie).
Wieloma niecodziennymi sytuacjami. Nachalnymi cinkciarzami na granicach. Próbami wymuszenia przez pograniczników na granicy gwatemalsko – honduraskiej bezzasadnej opłaty, z czego zrezygnowali dopiero na wiadomość, że podróżniczka jest dziennikarką i prosi o… rachunek. Ale już po drugiej stronie granicy na honduraskich funkcjonariuszach nie zrobiło to wrażenia. Przeżyła niezbędną wizytę u dentystki z archaicznym sprzętem oraz czystością „kategorii C” w gabinecie.
I rozterki przed ruszeniem w drogę powrotną do kraju: „Obawiałam się powrotu do normalnego życia”. Ale w roku następnym przyjechała w ten region świata na kolejne 3 miesiące. A ta podróż w 2012 roku do Ameryki Środkowej stała się, o czym informuje wydawca na tylnej okładce, początkiem wielkiej podróżniczej przygody autorki.
Relację tę czyta się z zainteresowaniem, chociaż, jak już wspomniałem, również pewnym niedosytem informacji oraz ocen w wielu miejscach tak ważnych, jak wysokiej klasy zabytki czy rezerwaty przyrody. Chociaż ciekawym pomysłem okazały się „Objaśnienia” – ostatnie kilkanaście stron książki, w których autorka zawarła sporo informacji, faktów oraz komentarzy do każdego z 23 rozdziałów, z których się ona składa.
KOŃCA ŚWIATA NIE BYŁO. Anita Demianowicz. Wydawnictwo Helion w serii Bezdroży, wyd. I, Gliwice 2016, str. 310, cena 39,90 zł.. ISBN 978-83-283-2854-9