Nad rzeką kawy z mlekiem

Opera w Manaus.
Opera w Manaus. Fot. Andrzej Zarzecki

Gdy Rio Negro łączy się z Solimoes, by dalej tworzyć szeroką Amazonkę, przez kilkanaście kilometrów w korycie płynie woda w dwóch kolorach – czarnym i kawowo – mlecznym. Nie jest to jednak jedyny powód, by odwiedzić stolicę brazylijskiego stanu Amazonas, Manaus, która kiedyś była miastem ogromnego bogactwa, potem totalnej biedy, a dziś znowu jest jednym z najlepiej rozwijających się brazylijskich metropolii, głównie za sprawą firm elektronicznych i motocykolowych, które tu umiejscowiły swoje fabryki.

Z praniem…do Londynu

Manaus położone jest w centrum amazońskiej dżungli. W połowie XVII wieku wzniesiono tu fort, ale tak naprawdę miasto zaczęło prosperować dopiero u schyłku wieku XIX, kiedy gwałtownie ożywił się handel kauczukiem. W krótkim czasie stało się kwitnącym ośrodkiem gospodarki i kultury. W środku dżungli równej ćwiartce Europy wnoszono piękne pałace, otwierano luksusowe kasyna gry i domy publiczne. Światło elektryczne zabłysło tu wcześniej niż na ulicach Londynu. W restauracjach i na balach wypijano więcej szampana niż w Paryżu, a w operze wzniesionej kosztem pięciu milionów dolarów występowały takie sławy jak Sarah Bernhardt, Enrico Caruso, Anna Pawłowa, rewie z Europy i Stanów Zjednoczonych. Królowie gumy sprowadzali najdroższe prostytutki, najlepszych jubilerów i kreatorów mody. Podobno żony bogatych kupców swoje wymyślne kreacje wysyłały statkiem do praczek w Anglii, koronki sprowadzały z Lizbony, a sprytni, przymilni kelnerzy dostawali napiwki w… diamentach. I nagle wszystko się skończyło. Anglicy wykradli z Amazonii nasiona kauczukowca i przewieźli je na Cejlon, a potem na Malaje, gdzie stworzyli konkurencyjne plantacje. Pałace opustoszały, a reprezentacyjny budynek jednej z najświetniejszych oper na świecie zaczęła zarastać dżungla.

Człowiek – guma, tancerze i kuglarze

Do Manaus przybywamy wieczorem. Hotel turystyczny w centrum miasta nie jest może zbyt piękny, ale ma tę zaletę, że wszędzie stąd blisko. Wychodzę na niewielki balkon. Przed oczyma mam pięknie podświetlony gmach opery. Jest bajecznie kolorowy. Szkoda spać, trzeba pójść kilkaset metrów, by z bliska przyjrzeć się nocnym iluminacjom.

Na placu przed operą ekipa telewizyjna nagrywa program świąteczny. Jego uczestnicy ściskają się i wręczają ogromne prezenty. My również padamy sobie w ramiona i ku wielkiemu zdziwieniu otrzymujemy wielkie, kolorowo zapakowane pudło. Okazuje się jednak, że ktoś z ekipy pomylił się i szybko odbierają nam podarunek. Nic straconego. Był to jedynie pusty w środku rekwizyt.

Ekipa zwija się, a na plac wkraczają stali bywalcy – kuglarze, tancerze, gimnastycy. Szybko wokół nich tworzy się krąg miejscowych i turystów. Człowiek – guma sprawia wrażenie pozbawionego kości. Ze swoim ciałem robi, co chce. Rzucamy do koszyka kilka reali i odchodzimy parę kroków dalej, by posłuchać miejscowej kapeli. Czarnoskóra wróżka proponuje nam swe usługi i na nic przekonywania, że nie znamy języka portugalskiego. Dla niej to żaden problem. Zbliża się północ, na placu robi się coraz ciaśniej. Żegnamy sztukmistrzów, patrzymy z zachwytem na operę, czyli słynny “Teatro Amazonas” i wracamy do hotelu.

Opera bez bluszczy

Rankiem powracamy. Na placu nie ma prawie nikogo. Opera stoi teraz przed nami w całej krasie. Przewodnik opowiada o jej powstaniu w 1896 roku, o zwyczajach, jakie w niej panowały, o przedstawieniach granych na scenie. Do środka mogli dostać się wyłącznie przedstawiciele zamożnych rodów, dla motłochu miejsca nie było.

Obecnie po zapłaceniu pięciu reali ( ok. sześciu złotych) wejść może tam każdy. Bilety na występy zespołów kabaretowych czy znanych piosenkarzy są oczywiście droższe. Przewodnicy znają po kilka języków i swoje opowieści mogą snuć bez końca. Pokazują kryształowe żyrandole pochodzące z Włoch, marmurowe kolumny z Hiszpanii, drewniane rzeźby wykonane przez najlepszych europejskich rzemieślników. Wskazują loże dla najważniejszych gości, salę balową i niewielkie muzeum, w którym w gablotach można oglądać stroje z najbardziej znanych przedstawień.

Pytam, czy to prawda, że jeszcze niedawno na ścianach budynku rosły bujne bluszcze. – Tak, potwierdza Antonio – tu niedaleko płynął kanał dostarczając wody wszędobylskim roślinom. Na szczęście w latach 60. XX wieku zlikwidowano go, a wchodzącą do centrum miasta dżunglę wykarczowano.

Wydaje mi się, że kanał, o którym wspomniał Antonio, wcale nie musiał dostarczać wody, bowiem w Manaus panuje wilgotność przekraczająca 90 procent. Przy średniej temperaturze powietrza wynoszącej około 30 stopni, rośliny rosną tu w oczach. Natura chyba czyta w moich myślach i zsyła na miasto tropikalna ulewę. Chowamy się pod jakiś daszek i patrzymy, jak ulice zamieniają się w rwące potoki, a widok przesłania szara, mokra ściana deszczu. Samochody zatrzymują się, ludzie znikają, by po chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, < wszystko wróciło do normy. Słońce znowu mocno przygrzewa, a o ulewie przypominają tylko kapiące z drzew krople.

Rezydencje i dywany śmieci

Spacerujemy ulicami Manaus. Nie wiem, na co patrzeć, bo tyle tu atrakcji. Kobieta pcha wózek pełen dojrzałych bananów, mężczyzna za pomocą prasy wyciska sok z trzciny cukrowej, inny ostrą maczetą rozbija kokos, z którego po chwili klient przez plastikową rurkę pije mdławo – słodkie mleczko. Na targowisku aż w głowie się kręci od natłoku i barw owoców i warzyw. Dalej przechodzę zatykając chustką nos. Ryby i wszelkie wodne żyjątka proponowane klientom nie pachną zbyt przyjemnie.

Wiele z kamienic i pałaców, które po kauczukowym boomie opuścili właściciele, obecnie odzyskuje świetność. Zastanawiam się tylko, jak często przy tak dużej wilgotności powietrza trzeba odnawiać ich elewacje pokryte w wielu miejscach ciemnymi plamami. Nad kanałami, pośród eleganckich rezydencji i sklepów, umiejscowiły się dzielnice biedoty – fawele. Drewniane budynki stoją na wysokich palach, chroniąc w ten sposób mieszkańców przed powodziami, wężami i innym paskudztwem pełzającym po ziemi. Nikt tu nie przejmuje się odpadami. Wszędzie widoczne są sterty śmieci, co nam kojarzy się z mieszkaniem na wysypisku.

Z perspektywy faweli trudno mi uwierzyć w wielkie prosperity Manaus. A jednak miasto jest obecnie jednym z najlepiej rozwiniętych pod względem technologicznym ośrodków w Brazylii. W 1957 roku utworzono tu strefę ekonomiczną, a ulgi podatkowe wprowadzone w 1967 roku mają obowiązywać jeszcze przynajmniej do 2023 roku. Nic więc dziwnego, że wiele koncernów, takich jak Nokia, Siemens, Samsung czy Honda właśnie tu wybudowała swe fabryki. Przedsiębiorstwa mają prawo do preferencyjnych ceł i są zwolnione z 75-procentowego podatku dochodowego. Dodając do tego tanią siłę roboczą i kilkanaście uczelni kształcących kadrę lokalizacja fabryk jest w pełni uzasadniona.

Dwukolorowa rzeka

Rio Negro, nad którym leży Manaus, przypomina bardziej morze niż rzekę. Szerokość koryta sięga tu bowiem aż ośmiu kilometrów. Z okien samolotów patrzyłam na białe plaże, z brzegu obserwowałam ogromne statki przywożące różnego rodzaju towary.

Wreszcie wchodzimy na pokład niewielkiej łodzi, którą mamy popłynąć do magicznego miejsca, gdzie łączą się dwie ogromne rzeki w jeszcze większą Amazonkę. Odbijamy od brzegu, by po chwili zatrzymać się na środku koryta, przy wodnej stacji paliw. Takich stacji jest wiele w okolicy miasta. Tuż nad wodą rozciągają się znowu fawele, wyglądające dokładnie tak samo jak te w centrum, nad kanałami. Potem migają mi przed oczyma ogromne dźwigi, porty przeładunkowe i wreszcie krajobraz staje się bardziej przyjazny – zielone drzewa wyrastające wprost z wody i małe drewniane chatki. Po godzinnym rejsie milknie warkot silnika. Teraz słychać tylko migawki naszych aparatów. Patrzymy jak urzeczeni na dwukolorową rzekę.

Początkowo woda o różnych barwach płynie równo koło siebie, jakby stanęła tam jakaś blokada. Potem, pomału, jedna barwa wchodzi na ścieżkę drugiej. Dopiero jednak po kilkunastu kilometrach wody mieszają się, by przybrać brązowy kolor Amazonki. Jak mówi Antonio, flora i fauna w dwóch rzekach jest zupełnie różna, tak więc nie ma szans, by ryby żyjące w Rio Negro czuły się dobrze w Solimoes.

Wracamy do Manaus, ale sternik wybiera teraz nie główny nurt rzeki, lecz jej znacznie węższą odnogę. Mijamy wioski “wodnych ludzi”, których domy stoją wprost w rzece. Ludzie ci żyją głównie z połowu ryb, gastronomii i sprzedaży pamiątek. Natychmiast koło nas pojawiają się dzieciaki na małych łódkach. Pokazują węże, leniwce, małpki i wyciągają ręce po datki, gdy ktoś robi im zdjęcie. Przybijamy do brzegu i wybieramy obiadowe menu. Czy można wybrać w takim miejscu coś innego niż ryby? Zamawiamy więc dużą rybę tucunare przypominająca naszego suma, czarną fasolę i papkę z tapioki, która jest przerobionym korzeniem manioku. Ryby trafiają na ruszt, a my idziemy na spacer do przybrzeżnej dżungli. Z drewnianego pomostu oglądamy pływające okrągłe liście rośliny Victoria regia. Liście są na tyle twarde, że podobno mogą utrzymać siedmioletnie dziecko. Pod warunkiem, że dziecko to nie waży więcej niż 30 kg. Na niektórych roślinnych talerzach wygrzewają się niewielkie aligatory, obok na piachu zastygła zielona wielka jaszczurka. Wokół unosi się charakterystyczny dla wilgotnych lasów zapach. W pewnej chwili dochodzi do nas inna woń – pieczonej na ruszcie ryby. Biegniemy więc co tchu, by spróbować miejscowych specjałów, które okazały się nie tylko pyszne, ale i znacznie tańsze niż w pobliskim mieście.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top