Celem ostatniej w 2010 roku podróży „globtroterowców” była Białoruś. Po raz pierwszy podwójnie biała: w zimowej szacie, pokryta śniegiem i skuta lodem.
W niezbyt sprzyjającym zwiedzaniu okresie roku ze względu na krótkie dni, co najbardziej dawało się we znaki fotografującym.
Chociaż piękna słoneczna pogoda i niewielki mróz spowodowały, że pod tym względem było o wiele lepiej, niż zapowiadały to niepokojące prognozy synoptyków. A pod innymi było jak zwykle na Białorusi. Bardzo gościnnie, ciekawie i trochę… męcząco.
Bo ta podróż studyjna tradycyjnie już – była ona piątą w ciągu ostatnich sześciu lat w jakiej uczestniczyłem – krótka, zaledwie 4 – dniowa, miała, tak jak i poprzednie, bardzo intensywny program. Tylko drogami białoruskimi, nie licząc dojazdu do granicznego Brześcia, przejechaliśmy bowiem autokarem 1,5 tys. kilometrów zwiedzając ponad 10 miast, miejscowości i miejsc. A i degustacja białoruskiej kuchni przeciągająca się aż do godzin nocnych, też wymagała niezłej kondycji.
Tym razem organizatorem wyjazdu było otwarte na początku grudnia br. Centrum Informacji Turystycznej Białorusi w Warszawie we współpracy z OST „Gromada”. A kierowała nim jego dyrektor Swietłana Dybizbańska – Taranowicz. Dla przyjaciół, a zdobywa ich szybko, po prostu Swieta. Celem tej podróży studyjnej było zapoznanie pracowników i agentów „Gromady” z niektórymi walorami podroży do kraju naszych wschodnich sąsiadów.
Spółdzielnia ta ma bowiem w planach bardziej intensywną niż dotychczas ekspansję turystyczną na Wschód. Ponieważ jednak to co – pozwolę sobie na ton żartobliwy – nie znajduje odzwierciedlenia w mediach, po prostu współcześnie nie istnieje, zaproszono również dziennikarzy – członków naszego stowarzyszenia. I tak, obok 14-tki „gromadzian” w grupie znalazła się także 6-tka „globtroterowćow”.
Program i trasa tej podróży były w większości standardowe. Tym, którzy byli na Białorusi po raz pierwszy, pozwoliły zobaczyć to, co przede wszystkim proponuje się polskim turystom. A starym bywalcom jak ja i część kolegów – dziennikarzy, zobaczyć co w poszczególnych miejscach zmieniło się od ostatniego w nich pobytu przed 2,5 rokiem. I okazało się to nie mniej ciekawe, niż oglądanie czegoś po raz pierwszy.
Większość miejscowości, a nawet obiektów, które tym razem znalazły się na naszej trasie, zasługuje na bardziej szczegółową prezentację. Zapowiadam więc cały cykl publikacji z podróży Drogami Białorusi. Ograniczając się na początek tylko do ogólnej relacji z tej podróży studyjnej. Zaczęliśmy ją w Brześciu nad Bugiem, aby – zmieniając program, bo pokonanie trasy z Warszawy i dwu odpraw granicznych zajęło nam 2 godziny dłużej niż on zakładał – po szybkim objeździe najważniejszych w nim miejsc pojechać do odległej o kilkadziesiąt kilometrów na północ Puszczy Białowieskiej.
Ściślej do trzech w niej miejsc. Najpierw do tamtejszego nowego Muzeum Przyrody. W starym, małym i niezbyt atrakcyjnym, byłem kilkakrotnie. Nowe, obszerne, z ciekawą ekspozycją, jest podobne i porównywalne – chociaż trochę inne – z naszym, też nowym, w Białowieży. I chociaż nie należę do zwolenników mordowania zwierząt i ptaków aby je wypychać i zamieniać w eksponaty, ekspozycję tę obejrzałem z zainteresowaniem.
Poznając zresztą niektóre – nie tylko protoplastę białoruskich żubrów, sprowadzonego z Polski przed laty żubra „Puginała” – zwierzęta i ptaki, które fotografowałem w przeszłości w starym muzeum, przeniesione do nowego. Pokazane, wraz w dziesiątkami nowych, w naturalnej scenerii w jakiej bytują w puszczy. Lub w scenkach polowań królewskich w odległej przeszłości.
Co prawda w tych ostatnich trochę raziły psy myśliwskie z tworzyw sztucznych, ale jak słusznie zauważył jeden z kolegów, to przecież jest lepsze, niż zabijanie tych przyjaciół ludzi aby je móc wypchane eksponować. Zresztą nie tylko w tym przypadku, ale również i w innych prezentujących okazy flory i fauny, drewno, tkaniny i tworzywa udatnie imitują oryginały. Ekspozycja ta ma bowiem przede wszystkim charakter dydaktyczny, bardzo ważny w przypadku młodzieży.
Główną „puszczańską” atrakcją dla nas, bo Puszczę Białowieską i podobne muzeum mamy przecież także u siebie, była jednak wizyta w gospodarstwie Dziadka Mroza. Poprzednio byliśmy w nim wiosną, a gospodarz występował nie w tradycyjnym stroju naszego Mikołaja, lecz w białoruskiej lnianej koszuli i portkach. A wszystkie, liczne drewniane rzeźby i kompozycje dekoracyjne mogliśmy obejrzeć w blasku słońca, na zielonych łąkach, nie zaś przysypane śniegiem tylko trochę rozjaśniającym ciemności.
Ten dosyć rozległy teren, z drewnianym domem Dziadka Mroza, siedzibą Snieguroczki – Śnieżynki i kilkoma innymi budynkami udekorowanymi, podobnie jak wysoki świerk, wokół którego wszyscy goście – zarówno mali jak i duzi chodzą w kółko aby spełniły się ich życzenia – oraz rzeźby, płoty itp. tysiącami różnokolorowych lampek, w zimowy wieczór wyglądają też bardzo atrakcyjnie.
Nic dziwnego, że miejsce to odwiedziły już setki tysięcy gości z blisko 100 krajów świata. Tylko na następny dzień – sobotę, zapowiedziało się, jak nas poinformował Dziadek Mróz, około 3 tys. gości. O gospodarstwie tym napiszę obszerniej osobno. Teraz wspomnę tylko, że ugoszczono nas tam, na świeżym powietrzu, smakowitymi szaszłykami z jelenia, blinami z żurawiną, samogonem i herbatą.
A w drodze powrotnej na nocleg do Brześcia zajechaliśmy jeszcze na chwilę do Kamieńca. Jego główną atrakcją jest XIII – wieczna Biała Wieża. Której nazwa, jak w starym żołnierskim żarcie o chlebaku i granatach, wskazuje, że jest… czerwona. Zbudowano ją bowiem z cegieł i nigdy podobno nie była pobielona.
Widziałem ją wcześniej już dwukrotnie w blasku słońca, wraz z otaczającymi drewnianymi rzeźbami i pobliskim pomnikiem księcia – założyciela miasta z żubrem oraz zabytkową cerkwią. Współczułem więc tym, którzy znaleźli się pod nią po raz pierwszy i mogli oglądać sławny zabytek tylko w marnym świetle latarni. Będą jednak mieć pretekst, aby przyjechać do Kamieńca ponownie, bo warto.
Ciekawy okazał się również wieczorny objazd Brześcia oraz pieszy spacer ulicą Sowiecką, nazywaną tam „Brzeskim Arbatem”. Co prawda przypomina ona moskiewski pierwowzór jeszcze mniej, niż warszawskie Aleje Jerozolimskie paryskie Champs Elisées, ale ma sporo uroku. Zaś zabytkowe naftowe latarnie, codziennie zapalane ręcznie o odpowiedniej porze, co stanowi sygnał dla włączenia elektrycznego oświetlenia ulic w całym mieście, są niewątpliwą atrakcją turystyczną. Interesujący jest również – szkoda, że nie było możliwości zobaczenia go w dziennym świetle, nowy pomnik Tysiąclecia Brześcia, które obchodzone będzie za lat… 7.
Następnego dnia, podczas kilkugodzinnej podróży do Pińska i Prypeckiego Parku Narodowego, a także do innych miejsc oraz na całej trasie aż do powrotu do Brześcia, towarzyszył nam świetny, mówiący nieźle po polsku przewodnik Oleg Miedwiediewski. Pasjonat historii, zwłaszcza regionu, w którym mieszka, mający w życiorysie także m.in. kilkuletnią służbę w Północnej Grupie Wojsk w Legnicy.
W poszczególnych miastach, obiektach i muzeach mieliśmy także lokalnych, wyspecjalizowanych w oprowadzaniu po nich przewodników, ale dzięki panu Olegowi dowiedzieliśmy się sporo o Białorusi oraz jej atrakcjach turystycznych na trasie naszego przejazdu. Zatrzymując się przy niektórych z nich. Np. w Kobryniu – o mieście tym napiszę osobno – przy kościele katolickim p.w. Zaśnięcia NMP z interesującymi detalami wnętrza.
Po Pińsku – nieformalnej stolicy Polesia – oprowadzała nas, podobnie jak przed 2,5 rokiem – znakomita, też mówiąca po polsku, w języku którego nauczyła się sama, przewodniczka Tatiana Chwagina. Z przyjemnością zobaczyliśmy jak na korzyść zmienia się to miasto.
M.in. pałac Mateusza Butrymowicza, kamień węgielny pod który położył król Stanisław August Poniatowski, przez lata zaniedbywany, gdyż zalewała go podskórna woda, obecnie, już po remoncie który widzieliśmy w jego trakcie, jest obecnie Pałacem Ślubów. Odnowiono kolejne kamieniczki przy starej ulicy noszącej nadal imię Lenina, zmiany widać także w innych miejscach. To znowu temat na osobny reportaż.
Nocowaliśmy w hotelu „Nad Pripjatiu” – Nad Prypecią, na obrzeżach Prypeckiego Parku Narodowego. W nowym i nowoczesnym obiekcie dobrej kategorii, z zapleczem Spa i innymi atrakcjami. Na Białorusi, warto to odnotować, powstaje bowiem, chociaż może jeszcze nie w potrzebnym tempie, nowoczesna baza hotelowo – wypoczynkowa. Co stwarza nadzieję, że z czasem zastąpi ona posowieckie skanseny hotelarskie. Które zresztą też poddawane są modernizacji, na ile jest ona możliwa.
Dwugodzinna sauna w temperaturze 100 stopni C, z wypadami na basen i pod mini wodospad świetnie masujący ciało, pozwoliła znakomicie zregenerować organizm. A następnego dnia zobaczyć, nieznane chyba nikomu z uczestników tej podróży, tereny Pripjatskiego Parku Narodowego, skutą lodem Prypeć i pokryte śniegiem poleskie bagna.
I kolejne nowe obiekty turystyczne – tym razem kompleks „Laskowicze”. Zbudowane z drewna, a przynajmniej w drewnianej okładzinie, budynki hotelowo – gastronomiczne z nowoczesnym zapleczem rekreacyjnym. Również drewniane pawilony do wynajmowania przez rodziny lub niewielkie grupy ludzi dobierających się we własnym zakresie, sauny – także na wyłączny użytek itp.
Ośrodek ten nastawiony jest głównie na turystów zagranicznych, chociaż miejsce może otrzymać każdy, kogo na to stać. Jest sympatyczny, otoczony przyrodą i ciszą, ładnie położony. W okresie, gdy możliwe jest obserwowanie ptaków, znakomite do tego miejsce. Ale czy turyści polscy będą z niego korzystać, przynajmniej w liczącej się skali, przy cenie 35 dolarów od łóżka w standardowym pokoju 2-osobowym, mam wątpliwości.
Nowością na trasie, również dla wszystkich, był Turów. Miasteczko to, typu wiejskiego, o bardzo starej i ciekawej historii, stanowi kolejny temat na oddzielną prezentację. Znajdował się w nim w przeszłości, założony w IX wieku, tj. jeszcze przed chrystianizacją kraju, najstarszy klasztor prawosławny na Rusi Kijowskiej.
Z dawnej świetności pozostało do dziś niewiele. Ale cerkiew p.w. Wszystkich Świętych oraz przechowywane w niej, a także na odległym o kilkaset metrów cmentarzu wielkie, kamienne krzyże sprzed wielu wieków oraz stare ikony owiane niesamowitymi legendami, są magnesem, który powinien przyciągać turystów.
Do stołecznego Mińska dotarliśmy, po kilkugodzinnej podróży, wieczorem. Podobnie jak poprzednim razem objazd autokarem miasta i piesze zwiedzanie najciekawszych miejsc zrobił na wszystkich, przede wszystkim zaś na tych, który byli w nim po raz pierwszy, silne wrażenie. W Polsce media, zwłaszcza telewizje, przedstawiają bowiem – jeżeli upraszczam, to niewiele – białoruską stolicę jako socrealistyczne miasto, w którym milicja tłucze pałami demonstrantów niezadowolonych z reżymu.
Oczywiście i to miewa miejsce, drastycznym przykładem może być, już po naszym powrocie, wieczór dnia wyborów prezydenckich, 19 grudnia. Ale Mińsk to przede wszystkim już niemal 2 milionowa metropolia, z szerokimi głównymi arteriami oraz rozległymi placami i terenami zielonymi. I pomimo sporego ruchu samochodowego, tak na pierwszy rzut oka luźnymi jezdniami, że aż nieprawdopodobnymi dla warszawiaka, krakowianina, wrocławianina czy mieszkańca wielu innych polskich miast.
Zajmująca chyba ze dwa razy większą powierzchnię niż nasza stolica. I oświetlona – łącznie z tysiącami detali architektonicznych – niemal jak Las Vegas. Tu trochę przesadzam. Ale Warszawa pod tym względem wygląda, nawet z obecnie przedświątecznie rozświetlonym Szlakiem Królewskim, w porównaniu z Mińskiem, jak zapyziała prowincjonalna dziura. Pisałem już na ten temat 2,5 roku temu, zainteresowanych odsyłam do tamtego tekstu, też w dziale „Podróże Globtrotera”.
Zobaczyliśmy – również szybciutko następnego dnia rano – trochę nowych, wartych uwagi miejsc. Nie udało się jednak znowu zwiedzić nowej, podobno jednej z najnowocześniejszych w Europie, Białoruskiej Biblioteki Narodowej o dosyć niezwykłych kształtach architektonicznych. Z tarasu widokowego na szczycie jej wieży mogliśmy jednak rzucić okiem na, mało interesującą ze względu na odległość od centrum, nocną panoramę miasta.
Nowością dla nas okazało się także, istniejące od 5 lat Republikańskie Centrum Sportów Zimowych „Silicz” położone niedaleko za wielką obwodnicą, na północny wschód od Mińska. Oficjalnie nazywane „gornołyżnym” – czyli narciarstwa górskiego. Co brzmi trochę humorystycznie zważywszy, że chodzi o wzgórze podwyższone sztucznie o sto kilkadziesiąt metrów i pomimo tego bardziej kojarzące się z górką na warszawskich Szczęśliwcach, niż prawdziwymi górami.
Jest tam jednak wyciąg, wypożyczalnia sprzętu, 4 trasy zjazdowe nie tylko narciarskie, z najdłuższą – kilometrową. U podnóża kryte lodowisko w zimie i hala sportowa w lecie, teren dla zabaw dzieci, 2 hotele o dobrym standardzie, Spa, 3 wolno stojące sauny, centrum konferencyjne, 2 restauracje, 4 kawiarnie itp. Ceny niezbyt atrakcyjne. Najtańszy nocleg 2 osób w pokoju 2-osobowym bez śniadania, w przeliczeniu z rubli białoruskich, to 212 zł, ze śniadaniem 242 zł.
Wypożyczenie sprzętu narciarskiego od 15 zł/ godz. w dni powszednie i 22 zł w wolne od pracy do, analogicznie 50-65 zł/ dzień w świąteczne. Ślizgawka 7 zł/h, wypożyczenie łyżew – 5 zł. 1 wjazd wyciągiem 5 zł, godzina 15 zł, dzień 50 zł. Dzieci do 12 lat płacą połowę. Dla mieszkańców nizinnej, płaskiej Białorusi stanowi to sporą atrakcję, zwłaszcza, że do stolicy jest blisko. Ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić tłumy pchających się tam polskich narciarzy. Chociaż podobno do Silicza przyjeżdżają również cudzoziemcy z zachodu.
W ośrodku tym mieliśmy także ważne spotkanie z dyrektorem departamentu turystyki w białoruskim Ministerstwie Sportu i Turystyki Wadimem Karmazinem. Przedstawił on – a kierownik departamentu promocji Walery Bołdyriew pokazywał to na ekranie – walory turystyczne Białorusi oraz główne powody, dla których warto odwiedzać i poznawać ten kraj. Przede wszystkim ze względu na piękną przyrodę, zabytki historyczne, tradycje ludowe, oryginalną kuchnię oraz ogromną gościnność mieszkańców i ich życzliwość dla cudzoziemców.
Przedstawili nam również, mało optymistyczne dane dotyczące ruchu turystycznego. Wynika z nich, że w ub. r. Białoruś odwiedziło tylko 3.700 turystów z Polski. Liczba wydająca się znacznie zaniżoną. Zwłaszcza w porównaniu z ruchem w kierunku odwrotnym. Wg. polskich danych w 2009 r. przyjechało do nas 2.360 tys., tj. o 11% więcej niż rok wcześniej, obywateli białoruskich. W tym 865 tys. – o 1% mniej – w celach turystycznych.
Niestety, nie udało mi się zweryfikować danych dotyczących turystycznych wyjazdów Polaków na Białoruś. Jest ich jednak zdecydowanie mniej, niż w odwrotnym kierunku. Na tym polu jest więc bardzo wiele do zrobienia, bo wzajemna znajomość tak bliskich sąsiadów, którzy w przypadku Białorusi na sporym obszarze przez kilka wieków byli wraz z nami i Litwinami obywatelami jednego państwa, jest zdecydowania niewielka.
Mimo iż – co podkreślam nie po raz pierwszy – Białorusini pielęgnują te tradycje wspólnej niegdyś państwowości oraz związki kulturalne. I z wielkim szacunkiem odnoszą się do Polaków – swoich krajan, że wspomnę o Tadeuszu Kościuszce, Adamie Mickiewiczu, Stanisławie Moniuszce, Elizie Orzeszkowej i wielu, wielu innych.
Przeszkód na drodze lepszego poznawania się – i atrakcji obu krajów – jest kilka. Za główną uważam mieszanie do turystyki polityki oraz wynikającą z tego dezinformację, a przynajmniej niezadowalającą wzajemnie wiedzę o tym, co warto zobaczyć i poznać za graniczną miedzą. Sporo w tej dziedzinie może zmienić na lepsze – ja przynajmniej wiążę z tym takie nadzieję – otwarte w Warszawie CIT Białorusi. Chociaż niezbędne są również energiczne działania ze strony polskiej branży turystycznej, jeżeli zwiększenie ruchu nie ma być tylko jednostronne.
Barierę dla znaczącego zwiększenia liczby rodaków chcących poznawać Białoruś, stanowi też system wiz, o których w Polsce już zapominamy. Oczywiście zobowiązań, jakie na nas ciążą z tytułu przynależności do strefy Schengen, naruszać nie możemy. Ale trzeba wykorzystywać wszystkie dostępne możliwości, np. szerszego wydawania obywatelom Białorusi wiz turystycznych tylko do Polski, i to po najniżej dopuszczalnych cenach.
Bo różnice w liczbach przyjazdów do nas ogółem i w celach turystycznych są zbyt duże. Przy czym te pierwsze rosną, drugie maleją. Białoruś ma w kwestii wiz znacznie większe możliwości, które już zresztą wykorzystuje, ale nie do końca.
Mówiłem o tym w trakcie dyskusji po prezentacji, wskazując na korzyści wariantu obowiązującego między Ukrainą i Unią Europejską: my jeździmy bez wiz, jej obywatele płacą za nie preferencyjne – chociaż powinny one być jeszcze niższe, lub w ogóle bezpłatne – stawki. Oczywiście każde państwo chce mieć równoprawne stosunki z innymi.
Ale Amerykanie od lat przyjeżdżają do Polski bez wiz, a my nadal musimy się o nie ubiegać, słono płacić bez gwarancji ich otrzymania i wypełniać kretyńskie w niektórych miejscach formularze. Mimo naszego niezadowolenia z tego stanu, nie zawalił się od tego kraj, jego pozycja międzynarodowa ani nasza gospodarka.
W przypadku wiz stosunki białorusko – polskie już obecnie nie są zresztą równoprawne. Obywatele Białorusi płacą bowiem za nie wysokie, jak na ich zarobki, stawki obowiązujące w całej strefie Schengen: 60 € za wizę jednorazową na cały obszar i 20 € tylko do Polski. Przy czym w momencie składania wniosku, uwarunkowanego spełnieniem wielu wymogów i bez możności odzyskania tej kwoty, gdy decyzja jest odmowna. Są zniżki, a nawet zwolnienia z tych opłat, ale, niestety, nie dotyczy to ruchu turystycznego, nawet młodzieżowego.
My natomiast płacimy stawki obniżone do 25 € w przypadku wiz jednorazowych w normalnym trybie i grupowych tylko do 10 €. Szczegóły na ten temat znaleźć można na stronach Ambasady Republiki Białoruś w Polsce: http://www/poland.belembassy.org/pl/belc/wizy/newpage29. Chociaż jest asymetryczność i w drugą stronę. Turystyczne wizy schengenowskie wystawiane są na 3 miesiące, a termin przebywania na ich obszarze liczony od dnia przekroczenia granicy. Natomiast białoruskie są po aptekarsku wyliczane od konkretnego do konkretnego dnia.
Może więc – pytałem – warto w przypadku wiz na Białoruś zrobić krok dalej i zrezygnować z nich wobec obywateli Unii Europejskiej, a może tylko Polski? Wpływy ze zwiększonego ruchu turystycznego wielokrotnie wyrównają straty z braku opłat wizowych. Być może w perspektywie spotka się to z wzajemnością?
Dyr. Karmazin odpowiedział, że rozpatrują taki wariant, ale niechętne jest mu zwłaszcza MSZ bojąc się utraty wpływów z wiz. Chociaż zgodził się ze mną, że pod tym względem, w rezultacie zwiększonego ruchu turystycznego i wydatków gości, kraj może tylko zyskać. Tyle, że wpływy trafią do innej kieszeni…
Czwarty dzień tej podróży miał szczególnie intensywny program. W drodze powrotnej do kraju zwiedziliśmy jeszcze dawny zamek Radziwiłłów w Nieświeżu oraz dworek – muzeum Adama Mickiewicza w Zaosiu. Trwająca od kilku lat rewaloryzacja wspaniałej radziwiłłowskiej rezydencji miała zakończyć się w br. Realizowane przy jej okazji badania archeologiczne i nowe odkrycia, a także ograniczone środki – UNESCO sprawuje nad zamkiem patronat, ale pieniędzy na kosztowne prace nie daje – spowodowały niewielki poślizg.
Rewaloryzacja ma się zakończyć w roku przyszłym, chociaż trudno wykluczyć, że to i owo przeciągnie się do roku 2012. To co zrobiono w zamku w ciągu 2,5 roku od poprzedniego pobytu w Nieświeżu części z nas, budzi uznanie. Zaś prowizoryczna ekspozycja muzealna – będzie ona zajmować kilka dużych sal – pokazuje, jak wiele już jest, a jeszcze bardziej będzie tam do zobaczenia.
Mieliśmy zresztą szczęście, gdyż oprowadzał nas fantastyczny przewodnik, o ogromnej wiedzy niemal na temat każdego eksponatu i detalu, przy czym znakomity narrator, pracownik naukowy tego muzeum, Siergiej Czistiakow. Chciałbym – i nie tylko ja – w przyszłości być oprowadzanym przez niego po gotowym już muzeum.
Ale Nieśwież, podobnie jak Zaosie, to kolejne tematy na osobne publikacje. Ukażą się one wkrótce na naszych łamach. Wspomnę więc tylko, że do Zaosia zboczyliśmy z trasy do Brześcia i kraju, pokonując w nocy ciemne, źle oznakowane boczne drogi pilotowani przez samochód osobowy, tylko po to ( ale i błyskawicznie zwiedzić muzeum ), aby dyrektorowi repliki domu rodzinnego naszego wieszcza, Anatolijowi Jeumiankouowi wręczyć, ufundowaną przez OST „Gromada” kopię polskiego stroju szlacheckiego z XVII wieku.
Pisałem o tym w relacji z otwarcia CIT Białorusi w Domu Chłopa w Warszawie. Ale dopiero ta podróż stała się okazją do fizycznego przekazania tego daru muzeum. Jak ważnego, niech świadczy list, który po naszym powrocie do kraju otrzymała od dyr. Jeumiankoua dyr. Swietłana Dybizbańska – Taranowicz.
„Droga Pani Świetłano – napisał autor, a ja tłumaczę to na polski – Miła moja panienko. Serdeczne Pani dziękuję jeszcze 1000000 razy za pomoc, za zrozumienie i uwagę. Swoim czynem wykonała Pani wielką rzecz. Na przykładzie tego stroju będę z dumą opowiadać, że niegdyś nasi przodkowie, mieszkając nawet w takich chutorach, żyli, ubierali się itp. godnie. Proszę mi uwierzyć, że jest to bardzo potrzebne.
Stykam się z tysiącami ludzi i wiem jak bardzo potrzebna jest nam prawda, a nie powtarzane od 200 lat kłamstwa, że na naszej ziemi zawsze żyli tylko niewolnicy. Jeszcze raz dziękuję wam mili ludzie. Przyjeżdżajcie, będziemy wam radzi. W związku ze zbliżającymi się Świętami życzę, żeby Bóg dał Pani wszystko, co uczyni Panią szczęśliwą! Do zobaczenia. Anatolij”.
To, chyba nie tylko dla mnie, jest wyjątkowo piękny akord końcowy tej krótkiej, ale bardzo udanej podróży przez kraj siabrów – naszych sąsiadów i przyjaciół, zimową Białą Ruś.
Zdjęcia autora.