CZECHY: NAD WEŁTAWĄ, ŁABĄ, METUJĄ… (2)

Trzeci dzień tej podróży studyjnej okazał się jeszcze bardziej intensywny niż poprzedni. Najpierw pojechaliśmy do Kunĕtic, położonych kilka kilometrów na północ od Pardubic. Na wznoszącej się tam około 80 metrów nad płaską okolicą Kunĕticke Hore, czyli Górze, na wysokości 307 m n.p.m., stoi XV – wieczny zamek. Z 17 obiektami zalecanymi do zobaczenia oraz Muzeum Czech Wschodnich. Po ich zwiedzeniu, także ten zamek i muzeum opiszę osobno, pojechaliśmy do pobliskiej miejscowości Raby, w której atrakcją jest Pernikova chaloupka – Piernikowa chatka. Jak zapewniają gospodarze, najstarsze w Europie muzeum pierników. Bo w Pardubicach i ich okolicach wyrabia się je już od czasów średniowiecza.

 

Muzeum jest ciekawe, trochę zabawne, zaś pokazywany zwiedzającym proces produkcji pierników, znany nam chociaż by z Torunia, wart jednak zobaczenia. Przewodnik okazał się pełen humoru i przekory. Przekonuje on zwiedzających, zwłaszcza dzieci, że Jaś i Małgosia, których w bajce skrzywdziła zła Baba Jaga, sami sobie byli winni. Bo przecież nie zapukali do jej domku, nie przywitali się po wejściu i nie zaproszeni zaczęli jeść pierniki, z których była zbudowana chatka.

 

O BABIE JADZE INACZEJ

 

Przecież gdyby zachowali się jak należy, kulturalnie, to Baba Jaga sama by im je zaproponowała, a nie wsadziła do pieca. Krótko mówiąc, wizyta w tym muzeum i opowieści przewodnika, to materiał na kolejny tekst do opublikowania gdzieś koło Bożego Narodzenia.

Wczesny obiad – wymagał tego program dnia – w Pardubicach w restauracji Na Staré Rybárnĕ, reklamującej się m.in. w Internecie, okazał się pierwszym tego dnia zgrzytem.

Nie dosyć, że w karcie restauracji rzekomo rybnej nie było żadnego dania z ryb, to jeszcze na podanie zamówionych (miejsca dla całej grupy były zarezerwowane na konkretną godzinę!) musieliśmy czekać blisko godzinę. A i tak zup oraz deserów nie starczyło dla wszystkich.

W rezultacie tak „sprawnej” obsługi musieliśmy zrezygnować ze zwiedzania ciekawego zamku w tym mieście oraz Galerii Wschodnioczeskiej i ograniczyć program do bardzo szybkiego oraz pobieżnego obejrzenia Starówki.

Bo czekał na nas już najważniejszy punkt programu całego Press Tripu: udział w 125. Velkej Pardubickej. Czyli sławnym, najtrudniejszym w kontynentalnej części Europy, dorocznym wyścigu koni na tutejszym torze z przeszkodami.

 

WIELKA PARDUBICKA PO RAZ 125

 

Ponaglani przez organizatora („bo mogą być korki”) ruszyliśmy w kierunku toru wyścigów pół godziny przed czasem wymienionym w programie. Na szczęście, bo zapewne nie wiedział on, że także autokar wiozący zagranicznych dziennikarzy musi mieć przepustkę, aby dojechać do bramy wyścigów.

Pomimo wysiłków kierowcy i prób przekonania policji, że powinna nas przepuścić, większość z nas musiała wysiąść blisko 2 km od celu i przedzierać się do niego przez zaparkowane przy drodze samochody, lasek oraz płot odgradzający (czynną!) linię kolejową. I oczywiście przez nią.

Dwie koleżanki po piórze, Niemka i Słowaczka będące w nienajlepszej kondycji fizycznej i ja z przekory, bo nie lubię takich numerów, chcieliśmy zrezygnować z udziału w tej imprezie. Kierowca dowiózł nas jednak do innego posterunku, od którego do toru było już tylko około kilometra spaceru niezłą drogą.

Poszliśmy więc, na miejscu okazało się jednak, że nasze bilety upoważniają wyłącznie do tłoczenia się przy ogrodzeniu toru, w gronie blisko 25 tysięcy innych widzów, a nie wstępu na trybuny. Jedna z tych koleżanek, Sonja z Bawarii poszła jednak do biura prasowego zawodów.

TYLKO 20 MINUT

A po chwili wróciła z kartami akredytacyjnymi, także dla nas. Mieliśmy więc krzesła w loży prasowej na piętrze, z dobrym widokiem na tor wyścigowy i otaczających go widzów. Reszta grupy, nie wiedząc o tym, tułała się z miejsca na miejsce i rugała taką organizację wyjazdu prasowego.

O wyścigu, który, po prezentacji koni i dżokejów trwał tylko 20 minut, powiedzieć mogę niewiele, a nie chcę cytować blisko 90-stronicowej broszury, jaką otrzymaliśmy wraz z akredytacją. Na wyścigach konnych, i to z niebezpiecznymi przeszkodami, a nie pokazie pięknej jazdy, byłem tu po raz pierwszy.

I mam nadzieję ostatni, tak jak kiedyś, w Hiszpanii, raz na corridzie. Uważam je bowiem za niepotrzebne dręczenie zwierząt. Ale krótko: wystartowały 22 konie, do pokonania miały na 7 kilometrowej w sumie trasie 55 przeszkód. Z odległości trybuny, nawet przez teleobiektyw dawało się zobaczyć niewiele szczegółów.

Paru spadających z koni jeźdźców, jakieś zamieszanie. Według tego, co zdołałem dostrzec, w trakcie wyścigu spadło chyba 6 dżokejów, może o jednego mniej. Na pewno jako drugi do mety dobiegł koń bez jeźdźca, ale, oczywiście, nie został uwzględniony jako vice – zwycięzca.

 

HRADEC KRÁLOVÉ: WIDOKI Z BIAŁEJ WIEŻY

 

Z tego co słyszałem po wyścigu, jeden koń złamał nogę podczas pokonywania przeszkody i zakończył, dosłownie, swoją życiową karierę. Po Wielkiej Pardubickiej 2015 i rozpełznięciu się tłumu jej widzów, ruszyliśmy do Hradca Králové z opóźnieniem w stosunku do zbyt optymistycznie ułożonego programu.

Autokar miał bowiem ruszyć o 17.00, tj. dokładnie w momencie rozpoczynania dekoracji zwycięzców, gdy znajdowaliśmy się grubo ponad kilometr od niego, mając do pokonania zatłoczoną przez wracających ludzi drogę. Dojechaliśmy więc do tego ciekawego miasta tuż przed zmrokiem.

Zdołaliśmy zrobić po parę dziennych zdjęć zabytków w rynku, a następnie popatrzeć nań, oraz na całe miasto i okolice, z jego najwyższej Białej Wieży. Oczywiście tylko ci, którzy byli w stanie wejść na nią pokonując 72 metry wysokości ( blisko 30 pięter we współczesnych blokach) i 226 drewnianych schodów.

Moim zdaniem było warto, ale dla części uczestników Press Tripu okazało się to niemożliwe ze względu na stan zdrowia lub brak kondycji. Obejrzeliśmy także dzwon i dużą kryształową replikę tej wieży w jej dolnej części.

 

LITOMYŠL: PECHOWY (?) PONIEDZIAŁEK

 

Po czym ruszyliśmy na kolację do restauracji Duran gdzieś przy trasie powrotnej do hotelu. Do którego dotarliśmy około 22.00, po blisko 14 godzinach aktywnej realizacji programu dnia. Czwarty i ostatni dzień tej podróży studyjnej był już z założenia lżejszy, gdyż część jej uczestników musiała wracać do swojego kraju po południu, reszta wieczornymi samolotami.

W programie tego dnia najważniejszy był Litomyszl, rodzinne miasto jednego z dwu największych czeskich kompozytorów Bedrzicha Smetany. A w nim oczywiście zwiedzenie słynnego (Lista UNESCO) renesansowego pałacu z XVI w. Niestety, my wiedzieliśmy, ale organizatorzy chyba nie, że w poniedziałki jest on zamknięty.

Wyszedł więc kolejny kiks w programie, potwierdzający tylko, że organizacją podobnych wyjazdów powinni zajmować się fachowcy, dobrzy organizatorzy turystyki znający swój kraj. A nie amatorzy z jakiejś agencji reklamowej, która wygrała przetarg.

Zapewne, podobnie jak dzieje się to i u nas, ale chyba nie w turystyce, oferując najniższą cenę. Obeszliśmy więc i obfotografowaliśmy pałac dookoła i zwiedziliśmy sąsiadujące z nim muzeum – mieszkanie w którym urodził się i pierwsze lata dzieciństwa spędził Smetana.

 

BEDŘICH SMETANA I JOSEF VÁCHAL

 

Zwiedziliśmy je chyba tylko dzięki temu, że miejscowa przewodniczka wyprosiła po znajomości, aby je dla nas specjalnie otwarto. Obejrzeliśmy też to urocze 10-tysięczne miasto z główną ulicą – placem o kształcie bumerangu i licznymi przy nim zabytkowymi budynkami.

Oczywiście również kościół wspinając się na jego wieżę, z której, przy najlepszej pogodzie podczas tych czterech dni, roztaczały się przepiękne widoki na pałac, miasto i okolice. A także Portmoneum – muzeum Jozefa Váchala (1884-1969) w domku jego przyjaciela, Jozefa Portmana, na prośbę którego artysta udekorował je w latach 1920-1924. Też otwarte dla nas, chociaż w poniedziałki jest zamknięte.

Mimo tego jego zwiedzanie również znalazło się w oficjalnym programie naszej podróży. Jest to dosyć niezwykła, chociaż malutka placówka. Poświęcona twórczości tego czeskiego grafika, rzeźbiarza, malarza i ilustratora. Tworzył on w stylu secesji, ale z własną ekspresją oraz sposobem malowania.

Wrażenie na zwiedzających robią zwłaszcza ściany i sufity, a także meble i inne sprzęty pokryte przez niego freskami. W sumie 28 dokładnie opisanymi w informatorze z ich lokalizacją, niezwykłymi scenami z demonami, zbójcami, skrzatami i innymi istotami, a także scenami biblijnymi i znakami zodiaku.

 

CZECHY: KRAJ, KTÓRY WARTO POZNAWAĆ

 

Jednym się ten rodzaj sztuki podoba, innym mniej, ale trudno chyba wobec tej twórczości pozostać obojętnym. Napiszę o tym muzeum jeszcze coś więcej, bo uważam, że warte jest poznania. Po kolejnym smacznym obiedzie w lokalnej restauracji pozostała nam już tylko blisko 3-godzinna jazda powrotna do Pragi i dalej na lotnisko.

W sumie był to, jak wspomniałem na wstępie, wyjazd bardzo ciekawy. I mimo wytkniętych mankamentów organizacyjnych, udany. Ci, nieliczni, jego uczestnicy bądź uczestniczki, którzy w Czechach byli po raz pierwszy, sporo się o nich dowiedzieli i zostali chyba zachęceni, aby w przyszłości poznawać je dokładniej.

Pozostali, znający już trochę lub nieźle ten kraj, bardzo wzbogacili swoją wiedzę o nim oraz konkretnych miejscach i zabytkach. Uzyskali też kolejne potwierdzenie, że zasługuje on na dokładniejsze poznawanie lub – i – przyjazdy wypoczynkowe. I zachęcanie do tego rodaków, którzy nie zawsze wiedzą, jak wiele ciekawego znajduje się nierzadko tuż za graniczną miedzą.

Tyle na razie, na gorąco, pierwszych wrażeń z tej podróży. Po przejrzeniu notatek, przywiezionych publikacji informacyjnych oraz ponad tysiąca zdjęć, jakie zrobiłem na trasie, przyjdzie, już wkrótce, pora na serię już dokładniejszych relacji z najważniejszych miejsc i obiektów, w których byliśmy.

 

Zdjęcia autora

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top