BEZDROŻA: DOOKOŁA ŚWIATA Z DWÓJKĄ DZIECI

Książkowe relacje podróżnicze ukazujące się u nas tylko w ostatnich latach, tworzą już sporą bibliotekę. Są wśród nich pozycje znakomite, świetnie napisane, pełne przygód, niezwykłych sytuacji i oryginalnych obserwacji. Mnóstwo mniej lub bardziej przeciętnych typu: byłam (-em), widziałam (-em), problemy z transportem, porozumiewaniem się z tubylcami, upałem (opadami), noclegami, niesmacznym lub powodującym problemy żołądkowe jedzeniem, niebezpieczeństwami, kolejną złapaną gumą rowerową, czy awarią silnika motocykla, samochodu itp. Trafiają się niekiedy również takie, których czytelnicy nic, albo niewiele, stracili by, gdyby nie zostały opublikowane. Najnowsza książka podróżnicza „Bezdroży” jest ciekawa i warta przeczytania przynajmniej z kilku powodów. Przede wszystkim niezwykłego, i z powodzeniem zrealizowanego pomysłu, aby wybrać się w roczną podróż „dookoła świata”, a konkretniej na cztery (licząc amerykańskie jako dwa) kontynenty, z dwójką dzieci. Przy czym na wyprawę plecakową, z założeniem nie nocowania w hotelach, przemieszczania się najtańszymi środkami transportu i jadaniem tak, jak niezamożni tubylcy. Oraz pisaniem – i opublikowaniem – relacji z tej wyprawy przez całą czwórkę.

 

O tych samych miejscach i wydarzeniach, nierzadko zupełnie inaczej odbieranych przez członków rodziny. Ładnie opisywanych, z humorem i, pomijając kilka potknięć faktograficznych, które umknęły uwadze redaktorów wydawnictwa, bardzo ciekawych, a często dotyczących sytuacji niezwykłych lub wartych poznania przez czytelników. Jest to relacja z pierwszego etapu tej niezwykłej wyprawy, z krajów północnej części Ameryki Łacińskiej. Można więc oczekiwać, gdyż na pewno na to zasługuje, jej kontynuacji z dalszych etapów podróży.

W wyprawie tej uczestniczyli rodzice, którzy postanowili przerwać, bądź zawiesić na rok pracę zawodową. I, odrywając dzieci na tak długi okres od szkolnej nauki, poznawać z nimi świat oraz inne kultury i obyczaje. A równocześnie, raczej nawet przede wszystkim, wspólnie to wszystko przeżywać rodzinnie i odkrywać samych siebie. Tata: Wojciech – doświadczony menedżer, jak przedstawia go wydawnictwo, a także wykładowca uniwersytecki i szkoleniowiec.

Mama: Eliza – urzędniczka, z wcześniejszymi doświadczeniami samotnej podróży po Indiach. I dzieci: nastoletni Wojtek, prezentowany w różnych miejscach książki jako 12-14 – latek. Oraz młodsza od niego o kilka lat Łucja, nazywana w rodzinie i pisząca swoje relacje jako Lusia. W pierwszym, trwającym 114 dni, etapie długo i solidnie przygotowywanej wyprawy opisanym w tej książce, przebyli ponad 30 tys. km, z czego 14 tys. km samolotami, resztę głównie najtańszymi autobusami, zwanymi chicken busami – starymi amerykańskimi szkolnymi dożywających w Ameryce Łacińskiej ostatnich chwil i przeważnie bardzo zdezelowanymi. Zapełnianymi zgodnie z zasadą: „ile jest miejsc? – tyle ilu chętnych”. Nie tylko pasażerów, ale i ich bagaży.

Podróżnicy byli, dwukrotnie, bo tak się złożyło, w Gwatemali. A także w Belize, Meksyku, Salwadorze, Hondurasie, Nikaragui, Kostaryce, Panamie, na Kubie, w Kolumbii i Ekwadorze. Najwięcej nocy spędzili w autobusach i śpiąc na podłogach dworców i przystanków czekając na przesiadki. 20 w namiotach, głównie na plażach. 15 korzystając z gościny przypadkowych ludzi poznanych przez Internet w couchsurfingu lub gdzieś na trasie. 12 u księży w parafiach. Poznali 20 rodzin „tubylców”, w tym mieszkających w tamtych krajach Polaków i Polki, którzy zaprosili ich do swoich domów.

Zobaczyli po raz pierwszy tamtejsze egzotyczne kraje, ich ciekawe miejsca – zarówno światowej, jak i lokalnej klasy zabytków. Zetknęli się z wieloma ludźmi, ich zwyczajami i obyczajami, co stało się dla całej czwórki prawdziwą szkoła życia i poznawania świata, jego różnorodności i kultur. Weszli, jeżeli nie wszędzie wszyscy, to przynajmniej Tata, na kilka wulkanów, także czynne. Docierając na ponad 5-tysięczniku Tungurahua w Ekwadorze do wysokości 4456 m n.p.m., aż do oblodzonej, nie do pokonania bez odpowiedniego sprzętu, lodowej ściany. Nauczyli się, szybciej i lepiej dzieci, dzięki zabawom z rówieśnikami, języka hiszpańskiego.

Na tyle, że prezentując w szkołach, bo jednym z celów wyjazdu była realizacja projektu „Szkoły Świata”, Polskę i Toruń, w którym mieszkają oraz filmy o Bolku i Lolku, mówili tam, gdzie dzieci nie rozumiały angielskiego, z czasem coraz lepiej po hiszpańsku. Poznali z bliska egzotyczną florę i faunę. Np. mała Lusia nauczyła się przygotowywać kakao z jego owoców zerwanych z drzewa, wysuszonych i zmielonych na kamieniach. Kąpali się, lub przynajmniej widzieli je z bliska, z egzotycznymi rybami, rekinami, manatami – krowami morskimi, żółwiami morskimi i wielorybami.

Oglądali iguany i kajmany oraz wiele innych stworzeń. Lusia bawiła się, w ochronnych rękawicach, z 4-miesięcznym lwem – sierotą, który wychowywany był przez właścicielkę mieszkania, w którym gościli w Meksyku, do momentu, aż będzie mógł samodzielnie poradzić sobie w rezerwacie. Obserwowali wielkie żółwice składające jaja w piasku plaży. Niekiedy były to spotkania zaskakujące. Np. w świętym mieście Majów – Tikal w Gwatemali. „Nagle na mojej drodze – wspomina Lusia – stanęło całe stado małp. Aż pisnęłam z radości. Zapragnęłam się z nimi pobawić i w pierwszej chwili myślałam, że one ze mną też. Niestety uznały, że chcę im zabrać śmieci. Zaczęły zbliżać się do mnie pokazując kły, jak złe psy.”

Ale już w przypadku wielkich, groźnych z wyglądu pająków – tarantul okazało się, że niektóre z nich można wziąć do ręki. Co dokumentuje, podobnie jak w przypadku zabawy z lwem, czy wielkimi żółwiami, zdjęcie. Natomiast ich przygody oraz wydarzenia w trakcie podróży ponad 250 innych zamieszczonych w książce. Zawartych w niej opisów ciekawych sytuacji są dziesiątki. Czytając ją zrobiłem ponad 20 stron notatek i odnośników do cytatów, z których tylko nieliczne jestem wstanie wykorzystać w tej recenzji. A każdy z nich, plus mnóstwo innych, zasługuje na to. Zainteresowanych nimi muszę jednak odesłać do źródła: tej książki naprawdę wartej przeczytania, a może i skorzystania z niej jako inspiracji do własnych podróży. Niekoniecznie tak długich i ekstremalnych.

O niektórych sytuacjach, a także ich ocenach podróżników, muszę jednak wspomnieć. Chociażby o wielokrotnym przekraczaniu granic lądowych, i to zawsze pieszo, z bagażami, bo autobusy nie przejeżdżały na drugą stronę. A wyglądało to różnie, przeważnie jak przy przekraczaniu granicy Gwatemali i Belize: „Jeszcze nie wiedzieliśmy, że przejścia graniczne (między państwami Ameryku Łacińskiej) to miejsca, gdzie panuje bezprawie, i że wszechwładny pogranicznik jest panem każdej podróży. Od jego widzimisię zależy, czy pojedziesz dalej, czy spędzisz na granicy kolejne godziny a nawet dni.” Większość krajów latynoskich, które odwiedzili, nie tylko uchodzi za bardzo niebezpieczne, ale naprawdę nimi jest.

Opisy miejscowej gastronomii, zwłaszcza ulicznej i jarmarcznej, z której korzystali toruńscy podróżnicy, czytelnikom dbającym o higienę mogą zjeżyć włosy na głowach. Ale poza kilkunastoma zatruciami pokarmowymi i obstrukcjami żołądka, nic złego ich nie spotkało. Podobnie jak nie zostali napadnięci, ograbieni, czy w inny sposób poszkodowani. Kilka cytatów lub relacjonowanych sytuacji, zasługuje jednak na odnotowanie. „… przywiozłem żonę i dzieci – pisze Tata – do świata (w tym przypadku Gwatemali, ale w niektórych odwiedzonych krajach sytuacja jest jeszcze gorsza – uwaga cytującego) w którym każde okno ma kraty, faceci chodzą z nabitymi giwerami w kieszeni, a ogrody otoczone są drutem kolczastym pod napięciem”. „Patrzyło na nas (w Belmopan, w Belize) zbyt dużo ciekawskich oczu, w których odczytywałem zainteresowanie nie nami, tylko naszymi torbami…Pierwszy raz podczas tej podróży poczułem się niepewnie i to bardzo niepewnie”.

W Hondurasie uchodzącym za najbardziej niebezpieczne państwo świata, komunikacja funkcjonuje tylko w dzień, bo w nocy jest zbyt niebezpiecznie. W jej milionowej stolicy Tegucigalpie po zmroku rządzą grupy przestępcze, a na głównej ulicy stoi 4 przestraszonych policjantów. I chodzą krowy ora hordy bezpańskich krów. Tamże w dzień, w szkole w której prezentowali Polskę, dyrektor nie zgodził się aby sami wracali do odległego o 800 mieszkania, w którym zatrzymali się, lecz wezwał „eskortę policjanta trzymającego palec na spuście”. Chociaż wspominając o tym autor relacji uspokajał się: „Najczęściej zabijani są handlarze narkotyków, bukmacherzy, taksówkarze i biznesmeni, którzy spóźnili się z płaceniem haraczu lub zrezygnowali z płacenia „za ochronę”. Najgorzej mają adwokaci, bo broniąc członka jednego gangu narażają się automatycznie jego przeciwnikom…”.

W Salwadorze, gdzie poznany na ITB w Berlinie urzędnik tamtejszego ministerstwa turystyki załatwił im możliwość zwiedzenia najciekawszych miejsc tego kraju i zapewnił noclegi, byli cały czas eskortowani przez policję. Ale w innych krajach i niebezpiecznych miejscach też nie spotkało ich nic złego. Wręcz przeciwnie! W Panamie, gdy pozostawili w nieznanym im, po kolejnej przesiadce, autobusie, jeden z plecaków, to kierowca wrócił na krańcowy przystanek, na którym wysiedli, aby ich odszukać i zwrócić zgubę. Co tak oceniła Mama: „W Ameryce Południowej (faktycznie byli w Środkowej), gdzie dla telefonu komórkowego potrafią zabić i strach jest chodzić wieczorem po ulicy, nieznany mi kierowca oddaje plecak z komputerem i projektorem multimedialnym.” Podróżnicy nocowali często u zapraszających ich ludzi poznanych przez Internet, lub przypadkowo gdzieś na trasie.

Bardzo rzadko w mieszkaniach luksusowych, przeważnie skromnych, nawet bardzo, na własnych karimatach rozłożonych na podłogach. Niekiedy w zaskakujących, a nawet szokujących miejscach. W San Pedro Sula w Hondurasie u studenta w jednym z nim małym pokoju bez kuchni. W Managui w Nikaragui u 5-osobowej rodziny mieszkającej w 2 izbach z przedsionkiem, bez mebli poza łóżkiem na którym spały dzieci i „łazienką” z umywalką i dziurą w betonie. Najbardziej koszmarnie w Cali, w Kolumbii. Zacytuję: „… trafiliśmy do brudasa, który mieszkał z 3 kotami i 2 wielkimi psami i nigdy ich nie wyprowadzał, Odchody swoich pupili zbierał tylko łopatą i wyrzucał na taras, więc cuchnęło tam niemiłosiernie”. Wybrałem szczególnie drastyczne przykłady, na szczęście nieliczne. Ale nawet w takich warunkach przyjmujący ich ludzie okazywali się gościnni.

Podobnie było z jedzeniem. Znowu zacytuję: „W małych ulicznych garkuchniach oddane przez gości brudne talerze tylko płukano zamiast zmywać i serwowano na nich posiłek kolejnym osobom. Panie nakładały wszystko rękoma, a dookoła latały muchy”. Szczególne problemy z wyżywieniem pojawiły się na Kubie, na którą polecieli z Panamy, gdyż trafiły się tanie bilety. Aby później drogą lotniczą dotrzeć do Kolumbii, gdyż między tymi, sąsiadującymi ze sobą krajami – i w ogóle do Ameryki Południowej – praktycznie nie ma dobrej drogi i komunikacji autobusowej. Na komunistycznej wyspie okazało się, że w sklepach są tylko wiadra, puszki z konserwami i rum. W cenie o równowartości 5 zł za 0.75 litra. A woda 4 zł za 1,5 l. Jadali więc pizzę „za niecałe 2 zł”, pyszne bułeczki za grosze i to, co biedni Kubańczycy.

A gdy na kilka dni rozbili namioty na pustej karaibskiej plaży na przedmieściach Varadero, to dogadali się z kucharzem pobliskiej knajpy. „…za 2 CUC (około 8 zł – „twarde” peso, otrzymywane w wymianie za dolary, peso kubańskie jest niewymienialna i niewiele można za nią kupić) dziennie jedliśmy całą rodziną 3 świetne posiłki. Socjalizm ma swoje zasady: wszystko należy do wszystkich więc kucharz chętnie dzielił się z nami dobrem narodowym.” Ich 10 – dniowy pobyt na Kubie na własną rękę, bez zapewnionych noclegów, wyżywienia i przejazdów, to jeden z najciekawszych opisów w tej książce. Pełnych tamtejszych absurdów, ciekawostek i zaskoczeń. Z noclegami w parafiach lub na plażach. Udziałem w antykastrowskiej demonstracji „Kobiet w bieli” – ofiar lub członkiń rodzin ofiar reżymu.

A także w dziwnych obyczajach sekt religijnych. Prezentacji Polski w szkole, po uzyskaniu zgody tamtejszego ministerstwa oświaty, z prewencyjną kontrolą slajdów i ich podmianą w trakcie spotkania z młodzieżą „bo syn się pomylił”. I radykalną zmianą w trakcie pobytu wrażeń i ocen. Od pierwszych: „Stare samochody, uśmiechnięci ludzie, brud, alkohol”. Po końcowe: „Kuba okazała się jednym z najciekawszych miejsc, jakie odwiedziliśmy w czasie naszej podróży.” A przecież zobaczyli w tych 11 latynoskich krajach naprawdę wiele. Od sławnych zabytków odwiedzanych państw, poprzez ich plaże, góry, wulkany, jaskinie, jeziora itp. Chociaż akurat zabytki i muzea nie były ich priorytetem, zgodnie z podsumowującym stwierdzeniem Mamy:

„Gdy ograniczymy turystykę tylko do zaliczania kolejnych muzeów, aquaparków i hoteli, stanie się bardzo płytka i nudna, Podróżowanie powinno służyć nawiązywaniu nowych relacji z ludźmi.” I trudno nie zgodzić się tym. Przy czym sukcesów w nawiązywaniu relacji mieli mnóstwo. Także, a może przede wszystkim, dzieci, które z rówieśnikami szybko znajdowały wspólny język, jak najbardziej dosłownie. Przykłady tego, co w tej książce jest ciekawego, można mnożyć bez końca. Warto też zwrócić uwagę, że jest ona rzetelna w warstwie faktograficzno – informacyjnej. Błędów lub nieścisłości znalazłem kilka, chociaż byłem w kilku krajach tego regionu świata, lub inne przytaczane fakty znam z naszego kraju.

I tak: w Kanionie Sumidero w Meksyku nie pływają krokodyle, lecz kajmany, co miałem okazję osobiście sprawdzić i sfotografować. A chociaż są nieco do siebie podobne, tak jak i aligatory, to różnice między nimi można porównać do tej, jaka jest między wołami, bawołami czy jakami. Piękna kolonialna dzielnica Bogoty nazywa się Candelaria (od kościoła Virgen de Candelaria – Matki Boskiej Gromnicznej), a nie Candelabria. Quito jest uważane za drugą, a nie najwyżej położoną stolicę świata. Nieścisła jest też uwaga przy informacji, że na Kubie „nikt nie może skorzystać z noclegu w hotelu w swoim mieście, zupełnie jak z pokoju hotelu Orbis w Polsce przed laty”.

Także u nas zakaz ten obowiązywał wszystkie hotele, również miejskie, a nie tylko „orbisowskie”. I na koniec dwie uwagi krytyczne. Opisy zdjęć na marginesach tej książki wydrukowano zdecydowanie zbyt małą czcionką. Zaś druga część jej tytułu jest trochę myląca. Przecież dalsza część wyprawy toruńskich podróżników przebiegała również przez kraje latynoskie. Tyle, że nie północne i środkowe, lecz południowo amerykańskie. Są to jednak tylko drobne potknięcia. Gorąco polecam więc lekturę tej książki. I niecierpliwie czekam na następne części relacji z tej wyprawy: z Ameryki Południowej, Afryki i Azji.

ZABRAŁAM BRATA DOOKOŁA ŚWIATA. AMERYKA ŁACIŃSKA. Autorzy: Lusia (Łucja) oraz Wojtuś, Eliza i Wojciech Łopacińscy. Zdjęcia z archiwum autorów. Bezdroża, wydawnictwo Helion, wyd. I, Gliwice 2017, str. 333. ISBN 978-83-283-3448-9

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top