Kilka lat temu spotkałam w Krakowie mieszkańca obecnego Zimbabwe. Z zapartym tchem słuchałam jego opowieści o miastach – ogrodach, dziko żyjących zwierzętach i boskich zachodach słońca. Gdy zapytałam o największą atrakcję turystyczną, czarnoskóry kolega odpowiedział bez wahania: Wodospady Wiktorii. Gdy poprosiłam, by mi je opisał, krzyknął łamaną polszczyzną: “Dziewczyno, jak tam się woda leje!”. Od tamtej pory marzyłam, by zobaczyć w rzeczywistości cudne wodospady. Wreszcie udało mi się marzenie to zrealizować.Docieramy do granicy Zimbabwe z Zambią. Wysiadamy z samochodu i mimo palącego słońca na ciele czujemy drobniutkie kropelki mgły, rosy, mżawki? To dziwne uczucie, ale jakże w upalny dzień przyjemne. Wiemy, że znajdujemy się w pobliżu wodospadu. Jaki będzie, czy oglądany z bliska zrobi na mnie większe wrażenie niż wtedy, gdy opowiadał mi o nich Afrykanin? Zaraz pewnie się o tym przekonam. Ruszamy do wejścia, płacimy 10 dolarów i już jesteśmy za bramą. Zielona trwa, niskie rozczochrane akacje i małpki brykające wśród nich nie zdradzają, co kryje się w odległości kilkuset metrów za ścianą zieleni. Mijamy powracających z wędrówki. Dlaczego niosą ze sobą parasole? Skąd w ten upalny, słoneczny dzień na ramionach turystów długie peleryny przeciwdeszczowe? Dziwne. Każdy z nas rozebrany do granic możliwości taszczy ze sobą aparat czy kamerę. Będą na pewno wspaniałe zdjęcia! Ścieżka prowadzi do celu naszej podróży. Odgłosy spadającej wody słychać coraz wyraźniej. Nagle zaczyna padać najprawdziwszy deszczyk, który w miarę zbliżania się do wodospadu przechodzi w tropikalną ulewę. Co to, przecież niebo jest bezchmurne, a słońce mocno świeci? Woda kapie z nieba i z bujnej roślinności. Co zrobić z aparatem i kamerą? Owijam je szczelnie podkoszulką i chowam na dno plecaka. Dlaczego nikt nam nie powiedział, żeby wziąć ze sobą płaszcz przeciwdeszczowy? – wściekam się. Brniemy po ścieżkach pełnych wody. Nagle, zupełnie niespodziewanie, naszym oczom ukazuje się widok nieprawdopodobnie piękny. Szeroka, ogromna ściana białej piany uderza z łoskotem i wielką siłą w dół. “Jak tu się leje woda” – przypominam sobie słowa Afrykańczyka. Na chwilę zamieramy, zapominamy o mokrym sprzęcie fotograficznym, przemoczonych spodniach i butach. Widok jest zniewalający. A to dopiero pierwszy taras… Ścieżka wiedzie to w górę to w dół, na punkty widokowe, z których oglądamy coraz to nowe ujęcia tego naturalnego spektaklu. W niektórych miejscach wodospadowy deszcz nie pada, wyjmujemy więc szybko aparaty i robimy zdjęcia. Może coś z nich wyjdzie, choć nie jesteśmy pewni, czy nasz sprzęt jest jeszcze czegoś wart. Kilka osób ma dość i szybko wraca do wejściowego suchego ogrodu. Moja koleżanka Jola i ja postanawiamy obejść wszystkie stanowiska. W końcu wodospady były moim marzeniem. Wchodzimy w coraz to bardziej przypominający dżunglę amazońską las z najpiękniejszymi okazami roślinności. Nie sposób jednak ich oglądać, bowiem miejsce, w którym się znalazłyśmy, jest w strefie “tropikalnej ulewy”. Nie omijamy jednak żadnego tarasu napawając się coraz to piękniejszym obrazem wodospadu. Woda kapie nam z czapek, nosów i plecaków. W kałużach cały czas idzie przed nami tęcza. Jest cudownie! Wodospady Wiktorii są najważniejszym pomnikiem przyrody w Afryce Południowej. Ludność tubylcza nazywa je w swoim języku “Mosi-oa tunya” co znaczy “grzmiąca fala”. Pierwsza relacja o nich pochodzi od szkockiego podróżnika i uczonego, Davida Livingstone’a, który trafił w to miejsce w listopadzie 1855 r. Dokładne badania osobliwych, zygzakowatych wąwozów, którymi rzeka Zambezi wije się po pokonaniu wodospadów, wykazały, iż katarakty leżały niegdyś bliżej ujścia rzeki i po zasiedleniu Afryki cofnęły się co najmniej o 10 km. Obszar wokół Zambezi, największej zarybionej rzeki Afryki, do dzisiaj pozostał nietknięty przez cywilizację. Przez środek grzmiących potoków przebiega granica między Zimbabwe i Zambią. Wodospady należą w 2/3 do Zimbabwe. Na długości 1700 metrów można wyodrębnić pięć wodospadów, którymi spływa boska piana. Niektóre z nich noszą fantazyjne nazwy: Wodospady Tęczy, Podkowy, a po Wodospadach Głównych następuje Katarakta Diabła. Niedaleko niej stoi okazały pomnik dzielnego Livigstone’a. Wodospady Wiktorii, leżące na pokrytej rzekami, bagnami i jeziorami tropikalnej wyżynie w południowej części centralnej Afryki, biją rekordy pod względem prawie wszystkich danych. Największy spadek rzeka ma przy Wodospadach Tęczy. Każdej minuty podczas pory deszczowej na szerokości 1700 m w 120-metrową przepaść spada ponad 340 mln litrów wody. W sierpniu natomiast pozostaje z tego dziesiąta część. Kiedy na początku listopada kończy się pora sucha, do prostopadłego względem nurtu rzeki parowu spada tylko 18 mln litrów wody na minutę. Victoria Falls dostarczają turystom przyjemności nie tylko wizualnych. Na most, który łączy brzegi rzeki i jednocześnie Zimbabwe z Zambią zjeżdżają śmiałkowie z całego świata. Przyczyną popularności tego miejsca są skoki na gumowej linie “bungee jump”. Most wybudowany na początku naszego wieku to ponoć najwyższe miejsce w świecie, z którego odbywają się skoki. Śmiałkowie skaczą w rwący nurt Zambezi z wysokości 111 metrów! I tu ciekawostka: pierwszym Polakiem, który skakał tu na linie był mieszkaniec mojego rodzinnego miasta, włoszczowianin – Zbigniew Marcinkowski, który wraz z synem podróżował po Zimbabwe. Pan Zbigniew z Tomkiem brał również udział w drugim “wariactwie”, z którego znane są Wodospady Wiktorii – raftingu czyli spływie na pontonach po wodospadach. Brr… Gdy dochodziliśmy do słynnego mostu, spotkaliśmy kilkuosobową grupę młodych Polaków, którzy byli świeżo po skokach. Z mojej grupy na szaleństwo to zdecydowała się para przyjaciół Zosia i Andrzej. Najpierw musieli załatwić formalności, wpłacić po 100 dolarów, podpisać “cyrograf” czyli papier mówiący o braniu całej odpowiedzialności, za to co się stanie wyłącznie na siebie. Potem ekipa zajmująca się wyprawianiem skoczków w przepaść zakłada zuchom specjalne szelki i uchwyty na łydki. Później następuje szczegółowa instrukcja, odliczanie i głośne: “BUNGEE!”. Człowiek szybuje prosto w środek tęczy w kształcie koła. Z relacji Zosi i Andrzeja wynika, że to, co się czuje podczas spadania, to uczucie swobody, wolności, szczęścia, radości życia. Bardzo fajnie, ale ja wolę oglądać to z pozycji widza. |