Pisałem kilka dni temu o nowościach, także turystycznych, oraz pozytywnych zmianach, jakie nastąpiły w Kijowe w ciągu ostatnich trzech lat mojej w nim nieobecności. Są tam jednak i mniej chwalebne fakty. Pora więc na sporą łyżkę dziegciu w tej kijowskiej beczce miodu.
Nadal kompromitujący jest stan i funkcjonowanie komunikacji miejskiej. To już, w porównaniu z Warszawą, nie trzeci, ale chyba czwarty świat. Najpewniejszym środkiem transportu jest oczywiście metro. Tam, dokąd ono dociera. Tyle, że w okresie już blisko 28 lat niepodległej Ukrainy, przybyło zaledwie kilka stacji na krańcach istniejących 3 linii.
A potrzebne są przynajmniej dwie kolejne linie, plus zbudowanie nareszcie stacji Lwowskiej. Stan wagonów jest różny, ale część aż się prosi o wymianę. Nieco poprawił się transport naziemny. Ewidentne wraki kursujących pojazdów stopniowo zastępowane są nowymi.
KOMPROMITUJĄCY STAN KOMUNIKACJI MIEJSKIEJ
Zwłaszcza autobusy i trolejbusy, bo w przypadku tramwajów, kursujących zresztą głównie po i na peryferie, nie zauważyłem zmian. W nowych pojazdach jest nawet informacja wizualna oraz głosowa po ukraińsku i angielsku, o następnych przystankach. Dramatycznie, wręcz niewyobrażalnie zła, jest informacja komunikacji miejskiej.
Co z tego, że na przystankach pojawiło się trochę nowych tablic, także dwujęzycznych, ukraińsko – angielskich, skoro nadal umieszczone są one 3-4 metry nad ziemią (tak!, „aby ludzie nie popsuli”), a więc dla wielu pasażerów, ze względu na drobne napisy, nieczytelne. A „informacja” na nich ogranicza się do nazw przystanków krańcowych, nawet bez wspominania o trasie jazdy.
I o „częstotliwości”, np. „w godz. 7.00 – 10.00 – co 10-30 minut!”. Gdy tutejszym mówię, że u nas, nie tylko w Warszawie, rozkłady jazdy są na przystankach (kryte w Kijowie są nieliczne, wystarcza słup oświetleniowy z tabliczka, obok którego zatrzymują się pojazdy) na wysokości wzroku, z dokładnymi godzinami i minutami odjazdu, wykazem wszystkich przystanków.
Nie mówiąc o już o nowoczesnych świetlnych zapowiadających za ile minut nadjedzie pojazd i której linii, to słuchają to jak opowieści o Ziemi Obiecanej. Jednego tylko można kijowianom, i nie tylko, pozazdrościć i jak najszybciej przenieść to do Polski. Sygnalizacja uliczna, zarówno na przejściach dla pieszych, jak i wisząca nad skrzyżowaniami dla pojazdów, informuje ile sekund pozostało do zmiany świateł.
JAK DOJECHAĆ DO ŁAWRY PIECZERSKIEJ ?
Jak tutejsza jazda miejską komunikacją naziemną wygląda w praktyce, dwa konkretne przykłady. Najważniejszy na Ukrainie zabytek sakralny, czyli Pieczerska Ławra, a także sąsiadujące z nią Muzeum II Wojny Światowej z jednej i Memoriał Hołodomoru lat 1932-33 z drugiej strony, położone są w odległości kilku kilometrów od ścisłego centrum miasta, czyli Majdanu Niezałeżności i Chreszczatyku.
W dawnych, zapomnianych już czasach, kursowały na tej trasie, co kilka minut, trolejbusy nr 20. Zastąpiono je autobusami. Siadłem pewnego słonecznego dnia na przystankowej ławeczce (to rzadkość) przy ul. Hruszewskiego koło placu Europejskiego, aby poczekać na autobus do Muzeum II Wojny, bo tak nazywa się ostatni przystanek docelowy koło Lawry.
Nie chciało mi się, a i nie bardzo było mi po drodze, jechać najpierw metrem do stacji Arsenalna. I wydostawać się z niej kilka minut – jest najgłębszą w Europie, a prawdopodobnie i na świecie, na powierzchnię niekończącymi się ruchomymi schodami.
Z przesiadką, bo nie ma aż tak długich, które wytrzymałyby równocześnie ciężar setek pasażerów. A następnie iść pieszo około 2 km w 28 stopniowym, w cieniu, upale. Nie byłem na przystanku sam. Ale inni pasażerowie wsiadali do autobusu linii 62, jadącego do Ogrodu Botanicznego a nie Ławry.
TRUDNO TO POJĄĆ
Po 50 (!!!) minutach czekania, a miałem, jak się okazało, szczęście, nadjechała „28”. Wściekły, płacąc za bilet, zapytałem konduktorkę co się stało, czy była jakaś awaria, bo przecież całą tę trasę od krańcówki przy dworcu kolejowym, aż do Ławry można przejechać w 20 minut.
– Nie 20, poprawiła mnie, bo rozkładowo mamy na to 38 minut, bez korków. A z korkami jedziemy nawet godzinę. Dzisiaj na trasie jest tylko ten jeden autobus. Można więc na niego czekać nawet do 2 godzin. A przecież tą trasą jeżdżą nie tylko turyści i pątnicy, ale mieszkają przy niej ludzie.
Czy ktoś przy zdrowych zmysłach jest w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której z centrum Warszawy do Wilanowa jeździ tylko jeden autobus i to co 76-120 minut? A przecież, z całym szacunkiem dla Pałacu Wilanowskiego, ranga tutejszych zabytków, o których piszę, jest kilkakrotnie wyższa. I drugi przykład.
Musiałem, w godzinach popołudniowego szczytu, dostać się z Podołu do centrum, z krótkim przejazdem dwu przystanków przez Chreszczatyk. Tylko ten króciutki odcinek, pieszo kilka minut spaceru, zajął autobusowi… 25 minut. Nie, nie było żadnej awarii, wypadku, przejazdu rządowej delegacji.
ZMIANY W „MARSZRUTKACH”
Tak „jeździ się” w korkach po Kijowie. Komunikację miejską uzupełniają prywatne „marszrutki”: zdezelowane przeważnie w takim stopniu, że chyba nigdzie indziej wielu z nich nie dopuszczono by w ogóle do ruchu: mikrobusy i małe autobusy. Mają swoje numery, trasy wypisane na przedniej szybie i z boku obok wejścia, chociaż bardzo niedokładnie.
Głównie z informacją o stacjach metra, przy których zatrzymują się. Stanowią one istotne uzupełnienie komunikacji miejskiej, zwłaszcza, że ceny przejazdów (w państwowym transporcie podrożały one w ciągu 3 lat 4-krotnie, z 2 do 8 hrywien tj. obecnie 1,15 zł) są identyczne, a w niektórych nawet niższe – tylko 5 hrywien.
Tyle, że marszrutki nie zatrzymują się już jak niegdyś, tak jak taksówki, w dowolnym dla pasażera miejscu, ale – ponieważ to hamowało ruch – tylko na przystankach. Ale których i kiedy, o tym dowiedzieć się można tylko od pasażerów jeżdżących nimi.
Na przystankach komunikacji miejskiej, na których stają, nie ma na ten temat nawet wzmianki, chociażby numeru linii. To główny, z turystycznego punktu widzenia, mankament miasta, chociaż dotyczący przede wszystkim osób poznających je indywidualnie. Grupy zagraniczne mają przecież zagwarantowany własny transport.
WOJNY NIE WIDAĆ I NIE CZUĆ
Ale chociaż trwa już pełnia sezonu, turystów zagranicznych jest stosunkowo niewiele. Zwłaszcza w porównaniu z sytuacją sprzed kilku lat. Opieram się, co prawda, nie na oficjalnej statystyce, lecz na własnych obserwacjach. Poza biznesmenami i osobami oficjalnymi zatrzymującymi się w hotelach wysokiej klasy, a jest ich tu już sporo, języki obce słyszy się obecnie rzadziej.
Od czasu do czasu spotykałem grupy niemieckie. Rzadziej turystów anglojęzycznych, czy azjatyckich. Widmo „kraju, w którym trwa wojna” wielu odstrasza. Przeważnie nie mają pojęcia, że z Kijowa do Donbasu jest dalej niż do Warszawy, Krakowa czy Bukaresztu.
W ukraińskiej stolicy żadnych śladów czy symptomów wojny na wschodzie nie spotkałem. Oczywiście poza miejscami, np. na Majdanie, murach monasteru Michajłowskiego, czy w okolicach Mogiły Askolda nad Dnieprem, w których upamiętniani są polegli. Miasto tętni wielkomiejskim życiem. Ruch samochodowy jest ogromny.
Specjalnie przez prawie dwa tygodnie szukałem w nim starych samochodów. Także w okolicach stolicy. Zauważyłem jeden, chociaż dobrze utrzymany: rosyjskiej produkcji Fiata w 40 – tysięcznym, podkijowskim mieście Irpeń. Ulice i drogi wypełniają nowoczesne i nowe pojazdy.
BIEDNIE, ALE Z NADZIEJĄ
I chociaż prawdą jest, że część z nich to tylko podrasowane, odmalowane i jeszcze z dodatkowym przebiegiem w Polsce, to samochody z niemieckich i innych szrotów, to naprawdę nowych oraz drogich jest mnóstwo. Przede wszystkim niemieckich i dalekowschodnich: japońskich i południowokoreańskich.
Widziałem też trochę francuskich i z paru innych krajów. Świadczy to, podobnie jak nowe mieszkania w luksusowych apartamentowcach, o poziomie życia i zamożności tych, którym się powiodło i nieźle powodzi nadal. Sytuacja materialna większości, także klasy średniej wyższej, pogorszyła się.
A emerytów oraz osób zarabiających mniej i nie mających od kogo przyjmować łapówek, jest trudna. Ogromny wysiłek państwa na rzecz obronności i wzmocnienia sił zbrojnych, drastyczne podwyżki cen gazu, komunikacji, usług komunalnych oraz niekiedy znaczące artykułów spożywczych, to główne tego przyczyny.
Dodać do tego trzeba wszechobecną, tak przynajmniej twierdzą ludzie, z którymi na te tematy rozmawiałem, bo turyści nie mają przeważnie okazji zetknięcia się z nimi, korupcją i złodziejstwem mienia państwowego czy społecznego.
WSTYDLIWE TEMATY
Przytoczę dwa konkretne przykłady z mojego tutejszego otoczenia. Zaprzyjaźniony za mną od ponad 20 lat, ciągle młody, chociaż już należy do średniego pokolenia, zdolny rzeźbiarz i grafik, kupił, aby radykalnie ograniczyć koszty, specjalny piec do odlewania rzeźb w brązie.
Mieszka pod miastem, na dodatkowe potrzeby musi mieć więcej energii elektrycznej. Nie ma z nią problemu, wystarczy zmienić umowę. Ale na rozmowę z urzędnikiem w tej prostej sprawie trzeba zabrać „załącznik” przynajmniej w wysokości tysiąca dolarów.
I drugi przykład: przedszkola i szkoły nie przyjmują dzieci bez obowiązkowych szczepień. Niechętni im płacą więc za potrzebne zaświadczenia. Nie są to, jak mnie zapewniano, fakty odosobnione. Czym się może skończyć taki stosunek do szczepień niektórych rodziców i pracowników służby zdrowia, aż strach pomyśleć.
Podobno również w administracji, także domów mieszkalnych, oświacie i różnych urzędach, bez odpowiedniego „posmarowania” niewiele da się załatwić. Podkreślam: sam się ze zjawiskami korupcji nie spotkałem, bo nie miałem gdzie. Ale w tej opinii musi być niemałe źdźbło prawdy, skoro jest tak powszechna.
COŚ O JĘZYKACH
Jeżeli chodzi o poziom życia, to jednak widać już – w sklepach, na ulicach, w lokalach, słychać w rozmowach z ludźmi – rezultaty wychodzenia kraju z kryzysowej sytuacji gospodarczej. Jest jeszcze jedna aktualna kwestia, na którą, z ciekawości, zwracałem szczególną uwagę.
Sporo szumu, a w Moskwie nawet oficjalne protesty, narobiła nowa ustawa o języku ukraińskim jako jedynym państwowym. Starałem się więc szczególnie uważnie słuchać w jakim języku, a znam tutejsze oba, chociaż ukraiński znacznie słabiej, rozmawiają ze sobą przypadkowo spotykani ludzie.
W urzędach, instytucjach, komunikacji, obowiązuje ukraiński z ew. dodatkowo stosowanym angielskim. Szkolne wycieczki, jakie spotykałem, oprowadzane było oczywiście po ukraińsku. Ale już ich uczestnicy między sobą często korzystali z rosyjskiego.
Na ulicach, w transporcie, handlu itp. zdecydowanie nadal dominuje rosyjski. Chociaż, tak na „ucho” w około 20% zasłyszanych przypadkowo rozmów prowadzona była tylko po ukraińsku. Czasami odbywały się one w obu językach równocześnie i rozmówcy doskonale rozumieli się wzajemnie.
DLA DUSZY I CIAŁA
Do osób obcych, np. do mnie na ulicy z prośbą o jakąś informację, wskazanie drogi czy obiektu, najpierw ludzie zwracają się wyłącznie po rosyjsku. Tak jest w Kijowie. Poza nim, zwłaszcza na wsi i w miasteczkach, dominuje już podobno ukraiński. Turyści zagraniczni nie mają z językiem problemów.
Do wyssanych z brudnego palca bredni należą „informacje”, zwłaszcza propagandy kremlowskiej, że kogoś podobno pobito za mówienie w miejscach publicznych po rosyjsku. Cudzoziemcy nie znający żadnego z obu tutejszych języków, zawsze znajdą kogoś, zwłaszcza młodego, mówiącego przynajmniej jako tako po angielsku. A warunki do zwiedzania miasta i kraju mają znakomite.
Mnóstwo zabytków, ciekawych muzeów i innych obiektów oraz różnorodnych atrakcji. Szeroki wybór noclegów, poza hotelami najwyższych kategorii po rozsądnych cenach, często w kwaterach prywatnych. Wystarczy zajrzeć do Internetu. Jedzenie relatywnie nie jest drogie.
Bo chociaż na bazarach i w marketach bywa droższe niż w Polsce, to już w gastronomii chyba tańsze, gdyż konkurencja jest ogromna. Restauracji, barów, kawiarni itp. są w Kijowie tysiące, z różnymi poziomami cen. Spotkałem wywieszki: u nas business lunch już za 50 hrywien.
CENY NA KAŻDĄ KIESZEŃ
Nie zaryzykowałem, nie byłem zresztą w tym momencie głodny, aby sprawdzić, co można otrzymać do jedzenia za równowartość 7 złotych. Ale te po 60-100 hrywien są już podobno niezłe. Na jednej z głównych ulic kijowskiego Starego Miasta – Wołodymirśkoj, sfotografowałem nawet umieszczoną na drzwiach wejściowych informację o cenach.
Barszcz ukraiński 31, zupa – krem grzybowa – 29, ziemniaki po wiejsku – 26, kasza gryczana z grzybami – 22 hrywny itp. Czyli najdroższe danie za 4,50 złotego. Mnie polecono i sam też polecam, sieć ukraińskich barów samoobsługowych „Puzata Chata” specjalizujących się w kuchni ukraińskiej. Szybkich, smacznych i niedrogich.
Za wieprzowy kotlet siekany wielkości rozłożonej dłoni kowala, grubości do 2 cm, z papryką, ogórkiem i jakimś zielem w majonezie na wierzchu oraz dwie, chociaż prosiłem mniej, chochle smażonych ziemniaków, zapłaciłem niespełna 90 hrywien, czyli poniżej 13 zł.
Zjadłem to z trudem, tylko dlatego, że mi smakowało. Syty byłem przez dobę. Dobra kawa, na każdym kroku, kosztuje w przeliczeniu 2 zł. Relatywnie drogie, zwłaszcza w porównaniu z minionymi latami, są lody i w ogóle artykuły mleczne.
WARTO TU PRZYJEŻDZAĆ !
Pyszny kwas chlebowy, piwo, nie mówiąc już o mocniejszych trunkach, są też na każdym kroku. I chociaż również podrożały, nadal są tańsze niż u nas. I ostatnia, chyba jedna z najważniejszych dla turysty kwestii: bezpieczeństwo. Pod tym względem można czuć się tu wręcz komfortowo.
Oczywiście jeżeli ktoś nie pcha się w nocy w jakieś zakazane zaułki, czy publicznie szpanuje nadmiarem gotówki. Mieszkańcy narzekają, co prawda na, znaczne nawet, pogorszenie się bezpieczeństwa, ale dotyczy to głównie włamań do mieszkań. Prymitywnych, „na rympał”, bez rozpoznania, zwłaszcza tam, gdzie drzwi łatwo sforsować.
Wiązane jest to z dużym napływem do Kijowa uchodźców z Donbasu oraz szukających przez Ukrainę drogi na zachód Europy z Afryki i Bliskiego Wschodu, którym zaczyna brakować pieniędzy. Krótkie podsumowanie mojego kijowskiego rekonesansu po blisko trzech latach:
Nadal warto tu przyjeżdżać, do poznania jest naprawdę wiele ciekawego, nie tylko wysokiej klasy zabytków, ale i nowości. Można atrakcyjnie spędzić czas, świetnie odpocząć oraz poznać kraj i ludzi naszego wschodniego sąsiada. A przy okazji pobyć się wielu na ich temat stereotypów.
Zdjęcia autora