Madagaskar czwarta pod względem wielkości wyspa świata nie została jeszcze odkryta przez rzesze turystów. Decyduje o tym znaczna odległość od Europy, Azji i Ameryki Północnej skąd rekrutuje się większość globtroterów. Nie ma tu pięknych plaż ani starych zabytków, ale znaleźć można wspaniałą, dziewiczą, mało przeobrażoną przez człowieka przyrodę. Jest to jedyne miejsce gdzie gatunki endemiczne, czyli takie które nie występują w żadnym innym miejscu na kuli ziemskiej stanowią 90 % całej flory.
Wyspa ma swój osobliwy świat zwierzęcy, żyje tu ponad połowa ze wszystkich znanych gatunków lemurów, często spotkać można kameleony.
Pragnąc zobaczyć dziewiczy fragment Madagaskaru wybrałem się na północny kraniec wyspy. Dotarcie do niewielkiej osady Ambilobe nie należało do najłatwiejszych zadań.
Udało mi się tu dotrzeć samochodem z Ambanja, odległość ponad 100 km dzielącą obie miejscowości przebyłem w niespełna 4 godzin. Wcześniej podróżowałem samochodem ze stołecznego Antananarivo do Mahajanga oraz samolotem z Mahajanga na wyspę Nosy Be i łodzią z wyspy w okolice Ambanja. Podróże nie sprawiły większego kłopotu wszystko przebiegało zgodnie z wcześniejszymi założeniami.
Zdałem sobie sprawę, że komfort tych podróży, poza lotami samolotem jest niewielki. W kraju jest zaledwie kilka dróg o nawierzchni asfaltowej, duże odcinki trzeba pokonywać drogami gruntowymi. Nie sprzyja też pora roku, marzec na północy Madagaskaru, to koniec pory deszczowej. Intensywne deszcze padały przez kilka ostatnich miesięcy.
Chcę dostać się z Ambilobe na wschodnie wybrzeże do Vohemar, to odległość zaledwie 160 km. Jest godzina 16 i nikt nie chce ze mną rozmawiać o popołudniowej podróży, właściciele samochodów nawet tych z napędem na 4 koła mówią o ewentualnym jutrzejszym wyjeździe. Nie mając innego wyjścia godzę się na nieprzewidzianą przerwę w podróży i nocleg w Ambilobe. Następnego dnia zmiana planów. Jadę w góry, zwiedzić rezerwat Ankarana. Podziwiam wspaniałe, wielkie jaskinie oraz kilka wodospadów, fragment pierwotnej dżungli. W dziewiczej puszczy obserwuję skaczące po gałęziach drzew stada lemurów.
Po tym dziewiczym terenie poruszam się w towarzystwie dwóch przewodników, jeden z nich zna tylko miejscowe narzecze, a drugi jest … niemową.
Następnego dnia rano jestem umówiony z kierowcą, że podjedzie do hotelu o 8 rano. Znając miejscowe zwyczaje jestem mocno zdziwiony, gdy zjawia się przed czasem. Wcześniej nigdy mnie to na wyspie nie spotkało. Zaskoczenie moje potęguje jeszcze fakt, że w szoferce obok kierowcy jest trzech młodych jego pomocników. Zdumiewa również wygląd samochodu. Jest to duży ciężarowy Mercedes przystosowany do jazdy terenowej, z metalowa „budą”, w której po bokach zamontowane są małe drewniane ławki. Buda jest mała i niska. Jest potwornie duszno i niewygodnie. W samochodzie niewyobrażalny tłok, na ławkach, które mogą pomieścić około 10 osób jest już nadkomplet. Każdy z pasażerów ma olbrzymie bagaże, wielkie worki, kosze. Bagaże ułożone są w środku samochodu pomiędzy ławkami, a część załadowana jest także na bagażniku nad szoferką. W środku w niesamowitym ścisku siedzi już około 30 osób. Potworny tłok, harmider i smród. Zapachami jestem mocno zdziwiony, gdyż do tej pory Malgasze kojarzyli mi się, jako ludzie czyści , przestrzegający higieny, dbający o swój wygląd. Zagadka nieprzyjemnych zapachów wyjaśni się następnego dnia. Z obawami i przerażeniem patrzę, jak nasza siedmioosobowa grupa z dużą ilościom bagaży ma się zmieścić do środka samochodu.
Wydaje się to niewykonalne. Ale nam udało się prawie w 100 %, poza jednym drobiazgiem, jeden z naszych kolegów nie mieści się już w samochodzie, początkowo siedzi w otwartych drzwiach. Z jednej strony mu zazdroszczę, nie czuje wszystkich tych zapachów, na które w środku pojazdu jesteśmy narażeni, ale podróż na dłuższą metę w takich warunkach przy wyboistych drogach jest nie możliwa. Przenosi się więc szybko na dach szoferki. Podróż staje się dla niego mocno ryzykowana przy licznych podskokach samochodu nie ma się czego przytrzymać, ale ma za to wyjątkową możliwość robienia ciekawych zdjęć. Trochę gorzej, gdy zaczyna padać deszcz, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić.
My z tyłu samochodu jedziemy początkowo w milczeniu, każdy z nas zastanawia się czy wytrzymamy w tych warunkach te 160 kilometrów. Jak długo możemy jechać, najwięksi pesymiści mówią o 8 godz. to daje przeciętną 20 km/godz., tyle co na rowerze. Zaciskam mocno zęby, co 5-10 min. patrzę na zegarek, ile zostało do końca podróży.
Po przejechaniu kilku kilometrów droga staje się coraz trudniejsza do pokonania. Koleiny początkowo kilkunastocentymetrowe, stają się głębsze niż koła samochodu. Kałuże i rozlewiska są coraz większe, trudniejsze do pokonania. Na poboczach stoją samochody, które ugrzęzły na drodze. Młodzi mężczyźni z łopatami pomagają wykopywać pojazdy z błota. Nasz Mercedes 91l z napędem na wszystkie koła dzielnie walczy, jednak kilka razy mocno go zarzuca. Tubylcy wychodzą z samochodu, dalej idą pieszo. Są do tego odpowiednio przygotowani, z nóg zdejmują japonki i dalej idą boso. Mnie zaś zupełnie niespieszno do wodno-błotnych kąpieli, zrezygnowany siedzę w środku czekając aż kierowca kolejny raz upora się z coraz większą przeszkodą. Raduję się, bo w końcu jest tyle miejsca, że mogę wyprostować choć jedną nogę. Co za ulga. W końcu upał w rozgrzanej blaszanej „budzie” i mnie zmusza do opuszczenia samochodu. Dalej brnę w czerwonym błocie. Przez kilka najbliższych godzin na zmianę, 1-2 km idę piechotą, by kolejne kilkaset metrów przejechać samochodem i znów udać się na kolejną pieszą wędrówkę. W końcu samochodem tak zarzuca, że staje w poprzek drogi, a jego „buda” wpada w rosnące przy drodze zarośla. Po kilkudziesięciu minutach uporczywej walki kierowcy udaje się ponownie wyjść z opresji. Jedziemy dalej. Z przeciwnej strony mijają nas wolno poruszające się samochody. Najwięcej wśród nich jeepów, oczywiście też z napędem na cztery koła. W oknach tych pojazdów widzimy samych „białasów”. Większe pojazdy najczęściej formują się konwoje po 3-4 samochody połączone łańcuchami, wzajemnie sobie pomagają, inaczej droga byłaby nie do przejechania.
Patrzę z ciekawością na współtowarzyszy podróży. Oni z równą ciekawością i sympatią obserwują naszą grupę. Nie widzieli jeszcze aby biali turyści podróżowali w takich warunkach. Wyraźnie nawiązuje się między nami nić sympatii. Widząc nasze nieprzygotowanie do tej podróży starają się nam pomóc, m.in. od młodej Malgaszki – Catherine dostaję pomarańczę.
Zaczyna do mnie docierać, że spora część naszych współtowarzyszy podróży jedzie do Vohemar w celach handlowych, wiozą dużą ilość towarów na sprzedaż. Jeden z młodych tubylców ma ze sobą 2 garnki zrobione z puszek po konserwach i 8 sitek tj. małych puszek po konserwach z podziurawionym gwoździami dnem – to cały jego dobytek, który zamierza sprzedać na targu w Vohemar. Catherine wiezie na sprzedaż trzy duże kosze żywych krabów. Na kolejnych postojach wyjmuje kraby, obmywa je wodą i ponownie pakuje do kosza. Te które nie wytrzymały trudów podróży trafiają prosto do garnków i stanowią pożywienie dla pozostałych towarzyszy podróży. Z każdym postojem, z każdą kolejną godziną jazdy opłacalność takiego wyjazdu maleje. Krabów ubywa. Catherine w Ambilobe za trzy kosze krabów zapłaciła 20.000 F, liczyła, że w Vohemar otrzyma za nie 30.000 F. Zarobek niewielki, a do tego dochodzą jeszcze koszty biletów w obie strony i opłaty za duży bagaż. Cała transakcja zajmie jej około tygodnia, ale to najmniej istotne. Czas na Madagaskarze ma wyjątkowo małą wartość.
Około 22, czyli po 14 godzinach jazdy docieramy do niewielkiej osady Dariana, przejechaliśmy około 90 km. Zatrzymujemy się na wieczorny posiłek. Cieszę się z tego, bo głód już od kilku godzin daje o sobie znać. Lecz po tym co zobaczyliśmy w kuchni większość z nas rezygnuje z posiłku. Czekam na dalszą nocną jazdę, a okazuje się, że spędzimy w Dariana noc. Pytam kierowcę o miejsce na nocleg. Mamy dwie możliwości; możemy przesiedzieć noc na krześle przy stole bądź przespać się na podłodze. Po długich namysłach wybieramy ten drugi wariant. Nie mamy śpiworów, kocy ani nawet karimaty, są schowane głęboko w naszych niedostępnych bagażach ulokowanych na dachu samochodu.
Nasi współtowarzysze podróży rozbiegają się na nocleg po okolicznych domostwach. Na następny dzień są dobrze przygotowani do podróży, czyści, umyci, zmienili ubrania, w przeciwieństwie do nas. Kobiety, jak wszędzie na świecie, dbają o wygląd. Na głowach zawiązane nowe, czyste chustki, na dłoniach, rękach i szyjach biżuteria. Dookoła pustka, dziewicza puszcza, malutkie wiejskie domostwa, a tu taka elegancja.
W drugim dniu podróży czekają nas kolejne nieprzewidziane przygody. Ze względu na wyjątkowo trudne warunki przejazdu, spalanie paliwa znacznie większe. Kierowcy naszemu nagle kończy się paliwo. Nigdzie w pobliżu nie ma stacji benzynowej. Koniec jazdy. Jest południe, słońce grzeje coraz mocniej, robi się gorąco, duszno, a do tego jeszcze wyjątkowa wilgotność. Wszyscy autochtoni szybko wybiegają z samochodu szukając miejsca w cieniu, odpoczywają, szykują posiłek, znów tylko my się denerwujemy. Do celu podróży niby już niedaleko, a ile czasu spędzimy tu zupełnie bezczynnie. Na co czekamy? Okazuje się, że na przejeżdżające pojazdy, może któryś z nich będzie miał nadmiar paliwa. Samochody jeżdżą tu z częstotliwością mniej więcej co 2 godziny jeden pojazd. Udaje się nam, gdy trzeci z nich ma trochę paliwa na zbyciu. Brakuje tylko lejka, więc Malgasze robią go z … gazety. Znów się udaje, po 6 godzinach bezczynności jedziemy dalej.
Później z naszego dużego samochodu musimy się przesiąść do dwa razy mniejszego busa. To co wydaje się zupełnie niemożliwe udaje się jednak zrealizować. Wszyscy w nim się mieszczą. To jest chyba możliwe tylko w Afryce. Nagle po pół godzinie jazdy kierowca zatrzymuje samochód i każe nam wysiadać, okazuje się, że zapomniał prawa jazdy i musi po nie wrócić do domu. Dopiero po jego odjechaniu dociera do mnie, że pojechał ze wszystkimi naszymi bagażami, ale to na szczęście Madagaskar, a nie Europa. Nic nie ginie. Po godzinie oczekiwania pojawia się znów, ale samochód jest wypełniony nowymi pasażerami. Tym razem już naprawdę wszyscy się nie zmieścimy. Trwają długie dyskusje, kto pojedzie dalej. Nam, jako cudzoziemcom, udaje się. Jesteśmy wybrańcami i ruszamy w dalszą drogę, aby po półgodzinnej jeździe usłyszeć rozpaczliwy płacz kobiety. Okazuje się, że z poprzedniego postoju zapomniała zabrać swoją trzyletnią pociechę. Znowu wysiadamy, kierowca wraca z zrozpaczoną kobietą szukać dziecka. Wracają, nie wiem po jakim czasie, tracę już rachubę. Poszukiwania okazują się bezskuteczne. Kierowca pozostawia zdesperowaną kobietę na posterunku policji. Rozpoczynają się poszukiwania zaginionego dziecka. Zastanawiam się, jak to możliwe, aby podróżujące wspólnie małżeństwo z jednym małym dzieckiem mogło o nim zapomnieć. No cóż, to uroki Afryki.
Dalszą nocną podróż urozmaicają nam wspaniałe śpiewy kobiet. Przez dwie doby wspólnej podróży wszyscy jej uczestnicy zaprzyjaźnili się i teraz na zakończenie wspólnej eskapady serdecznie się ze sobą żegnamy, życząc sobie wiele szczęścia w dalszych odcinkach podróży. Po dwóch dobach podróży udaje się nam w końcu dotrzeć do celu. Po tych doświadczeniach wiem, że kolejne etapy naszej podróży odbędę samolotem.
Zdjęcia: Jarosław Fischbach