Sam o sobie mówi, że nie jest górskim maniakiem, ale z wielu schroniskowych kuchni żurek i naleśniki już jadł.
„Wariat z garbem”, polski Gary Fisher, Ultra Master 50++. Zdobył wiele punktów GOT, ale zamiast weryfikować książeczki wolał przejść kolejny szlak.
Cepr z wyżyny łódzkiej, dla którego góry były rarytasem weekendowym i wakacyjnym. A na co dzień coś trzeba było ze sobą zrobić – tym „czymś” był właśnie rower.
O swojej wyprawie opowiada portalowi Traseo.pl, w którym znaleźć można trasy jego rowerowej Korony Gór Polski.
Skąd wziął się pomysł na Koronę Gór Polski rowerem? Długo kiełkował w Pana głowie?
Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna, ani tym bardziej łatwa. Można jednak powiedzieć górnolotnie, że pomysł ten zawsze był – potrzebował tylko czasu, żeby się zmaterializować w takim, a nie innym kształcie. Góry od wielu lat, od pierwszego pobytu, były dla mnie miejscem, w którym chciałem być. Początkowo tylko pieszo. Ale, gdyby nie PRL, to nie Gary Fisher byłby ojcem roweru górskiego: już wiele lat przed nim zmontowaliśmy z kolegami protoplastę roweru górskiego, ze składaka marki Karat, przekładni od czeskiej wyścigówki Favorit i przednich, amortyzowanych widełek od motorynki… A prawdziwe połączenie gór z rowerem to maratony MTB. Najpierw jako cel sam w sobie, potem coraz bardziej jako okazja do spędzenia większej ilości czasu na górskich eskapadach, już bez limitu trasy. Dlaczego rower pozwala dostać od gór więcej to inna historia… Kiedyś wpadła mi w oko strona internetowa, na której ludzie odhaczali zdobyte szczyty i opisywali Koronę Gór Polski. Sam sporo z nich odhaczyłem w pierwszym podejściu do listy. I wtedy zaczął się krystalizować pomysł skompletowania KGP. Rowerem.
Jak w takim razie wyglądał początkowy plan, co podczas realizacji zmieniło się w stosunku do pierwotnych założeń.
Na początku miałem wątpliwości: jak powinno wyglądać zdobycie korony? Wsiadam do samochodu, podjeżdżam w okolice szczytu, przesiadam się na rower, zaliczam szczyt i zurück? Pewnego dnia po prostu stwierdziłem, że trzeba zrobić to jednym ciągiem. Krótki research w internecie pokazał, że – jak dotąd – o ile wierzyć sieci, zrobiła to tylko jedna osoba – Agnieszka Korpal, w 2012 roku. Czyli jednak można. Różnica między mną i p. Agnieszką jest tylko taka, że ona miała wtedy lat 25, była i jest sportowym cyborgiem. A ja, Ultra Master 50++ , więc trochę musiałem się upewnić, czy aby zamiast zostać Królem Gór nie zostanę Królem Dowcipu. Ale tak naprawdę właśnie relacja p. Agnieszki była ostatnim brakującym elementem układanki „Korona Gór Polski rowerem” by Ja. (Tu pozdrawiamy p. Agnieszkę, jako wirtualną mentorkę).
Jak wyglądały przygotowania?
Jedne z ważniejszych elementów to wytrzymałość i kondycja. Po tym jak czasami czułem się w górach po 50-cio kilometrowym maratonie wiedziałem, czego mogę się spodziewać mając przed sobą perspektywę średnio 100 km dziennie przez kilkanaście dni. Nie było specjalnych zabiegów, treningów, raczej utrzymanie tego stanu organizmu, który był i tylko małe testy – jakieś 1 IronMana, jakiś maraton, standardowo jesienny i wiosenny Harpagan. Kolejną kwestią był wybór wariantu trasy. Ponieważ nie zamierzałem bić rekordu czasu chciałem ułożyć trasę tak, żeby było ciekawie, a zarazem wygodnie, jeśli chodzi o początek i koniec. Najważniejszym elementem, nad którym pracowałem najdłużej, był rower. Tu nie mogło się nic odkręcić, zatrzeć, rozregulować, przedwcześnie zużyć. Gdzie i jak przyczepić to, czego nie chciałem mieć w plecaku, żeby nie zaburzyć równowagi roweru. Jak zabezpieczyć go przed niepożądanym zniknięciem. I wiele innych.
No właśnie, rower jest tutaj kluczowym elementem, czy może Pan o nim powiedzieć coś więcej? Wiele przeszedł podczas wyprawy, ale okazał się być dobrym wyborem.
Kiedyś wybrało się jakieś preferencje użytkowe, a rodzaj roweru na taką wycieczkę jest istotny. Agnieszka Korpal zdobyła Koronę na tzw. hardtailu, rowerze ze sztywną ramą, tylko z przednim amortyzatorem. I to wystarcza. Więcej w górach zależy od techniki i umiejętności jazdy, trochę od relacji ze strachem, niż od roweru. Ale zdecydowanie rower z pełną amortyzacją pozwala bardziej cieszyć się tym, co można na nim zrobić w górach. Mój rower to sprzęt do tzw. lekkiego enduro. Enduro to w środowisku rowerowym na tyle nieprecyzyjne pojęcie, że niektórzy nie będą chcieli określić mojej wycieczki mianem endurowej, ale ja, i pewnie spore grono osób, powiemy – to jest właśnie pure enduro. Sprzęt tego typu nie przeszkadza w podjazdach, a na zjazdach wie lepiej: którędy i jak. Góry są wymagające zarówno dla bikera, jak i dla roweru. Poruszanie się po nich, szczególnie w dół, wymaga dużego zaufania do siebie, swoich umiejętności, a także do sprzętu. Faktycznie jednorazowa dawka gór była niespotykana, ale poza Rysami i Szczelińcem rower służył mi w jednym kawałku i bardzo dobrze współpracował.
Czy ma Pan już na swoim koncie tego typu wyprawy?
Ta jest pierwsza – można powiedzieć, że to jak dotąd wyprawa życia. Bo jednak sześciodniowej, 450-cio kilometrowej Transkarpatii nie można porównać do tej wycieczki. Tym bardziej, że była bardziej masowa i miała sportowy, wyścigowy charakter.
Jak wyprawa była zorganizowana logistycznie? Noclegi na trasie, prowiant, ekwipunek?
Przygotowanie do wyprawy obejmowało zgrubne tylko wyznaczenie kolejności szczytów i połączenia miedzy nimi. O noclegu zaczynałem myśleć w okolicy godziny 17.00. Znalezienie więc miejsca na nocleg w odległości +/- dwóch godzin jazdy w zasadzie nie nastręczało trudności. Niekiedy wystarczyło tylko zapukać do domu, przy którym się akuratzatrzymałem. Przygotowany byłem na każdy rodzaj nocowania – materac, śpiwór. Nie miałem tylko namiotu. Ale potrafię zbudować szałas.
Na zdjęciach widzimy tylko plecak, czy to był cały Pana dobytek na czas wyprawy?
Plecak mieścił cały potrzebny i niepotrzebny dobytek – śpiwór, zmianę ciuchów rowerowych, ubrania na niepogodę i do spania, niezbędnik, nieodżałowany scyzoryk, który zostawiłem na stole przed schroniskiem na Markowych Szczawinach, apteczkę wypadkową i trochę chemii leczniczej na wszelki wypadek, coś do umycia, ochraniacze i bukłak na wodę. Znalazło się też miejsce na pojemnik z żelazną racją żywnościową w postaci sucharków, „gorącego kubka” i pętka suszonej myśliwskiej. Z przyjemnością zjadłem ją przedostatniego wieczoru, gdy trochę przegrałem walkę z czasem i na nocleg dotarłem naprawdę późno. Plecak ważył 9,5 kg + 2 litry wody. Dodatkowo miałem dwie małe saszetki rowerowe: w jednej rowerowe szpargały – narzędzia, replacementy i rzeczy serwisowe, a w drugiej elektronika: telefon, aparat, ładowarki, kable, baterie, gps’y i iPad z załadowanymi mapami od Traseo, to był trafiony pomysł. Podsumowując, do ok. 13 kg wagi roweru dochodziło 2 kg doczepionych do niego dodatków.
Na niektórych odcinkach miał Pan towarzystwo, kto jeszcze brał udział w poszczególnych etapach?
Wyprawa była w zamyśle od początku do końca samotnicza. Nie chciałem nikogo dobierać, ale nie ze względu na to, że finalnie musiałbym dzielić „sukces” z kimś innym, ale z bardziej praktycznego podejścia: jedna osoba = jedno zdanie, jedne ograniczenia, jedna odpowiedzialność. Te kwestie mnożą się przez ilość uczestników. Wyjątek stanowiły Rysy, gdzie rodzina „nie pozwoliła” mi wchodzić samotnie i miałem zespół asekuracyjny. Tam na szczęście było jedno zdanie, a zespół okazał się bardzo przydatny: tłumaczenie mijanym osobom po co, gdzie i dlaczego przekraczało możliwości jednego wspinacza.
Który z fragmentów trasy był dla Pana najtrudniejszy? Czy pojawiła się myśl o rezygnacji?
Szczerze powiedziawszy „rezygnację”, w podejściu czysto teoretycznym, rozważałem przed wyjazdem. Najbardziej bałem się awarii roweru: urwania przerzutki, pęknięcia ramy. Inne ewentualności mogły być kwestią wypadku. Od momentu, gdy wpakowałem rower do pociągu, nic takiego nie pojawiało się w mojej głowie. Od Lubomira zacząłem czuć się swobodnie i coraz bardziej cieszyłem się górami, mniej oszczędzałem czas i wybierałem nie najkrótsze szlaki. Co nie znaczy, że wszędzie było lekko, łatwo i przyjemnie. W euforii zdobywcy byłem na Tarnicy, której trochę się bałem – niełatwy szczyt, bardzo popularny, do tego park narodowy. Potencjalny tłok i ograniczenia formalne. A tymczasem realizacja okazała się wprost sielankowa – piękny słoneczny wieczór, kompletnie pusty szczyt. Przez długą chwilę byłem na nim sam. I pusty szlak do Wołosatego. Same przyjemności. Dwa dni po Tarnicy na trasie była Lackowa. Nieduży, ale najwyższy szczyt Beskidu Niskiego. To miała być pierwsza moja bytność na tym szczycie, bo w przeszłości jakoś szlaki wiodły bokiem. Przed Lackową zafundowałem sobie jeszcze dwie mniejsze górki – Kozie Żebro i Rotundę. Ten tercet na zawsze zmienił moją opinię o Beskidach jako łagodnych górkach. Upiornie strome, niekończące się podejście. Nawet wyćwiczony model wspinaczki rowerowej – rower do przodu, hamulce i podciągniecie – ledwo dawał radę. Na szczycie byłem kompletnie mokry, jak przysłowiowa mysz, a temperatura w cieniu o godz. 18.00 – 32 stopnie… Na zejściu jeszcze ciekawiej: pierwszy raz w Beskidzie schodziłem ze szczytu łapiąc się drzew, żeby nie zlecieć. Myślę, że właśnie Lackowa była pod względem siłowym najcięższa.
Czym był Pan zaskoczony pozytywnie, a co najbardziej zniechęcało do kontynuowania jazdy?
Oczywiście wycieczka jest całością i nie można z niej wyciąć nieatrakcyjnych fragmentów. Ale najsłabsze były te odcinki, kiedy trzeba było przemieścić się miedzy pasmami górskimi tzn. przejazd z Łysogór w Karpaty – prawie 300 km bezgórza, czy też z Beskidów w Sudety, prawie 100 km. To były minusy. Pozytywy to CAŁA reszta. A jeśli chodzi o miejsca, które szczególnie uatrakcyjniły wycieczkę, to na pewno Schronisko na Jagodnej – super klimat, fajni ludzie, na pewno wpadnę tam na dłużej niż obiad. Szczeliniec Wielki – wyjątkowa osobliwość przyrody, którą warto zobaczyć. Schronisko na Skrzycznym – tam czas zatrzymał się wiele lat temu, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. A i w Morskim Oku łazienka toprowców na piętrze zrobiła się ogólnodostępna.
Czy na ten moment jest Pan w stanie ocenić, czy popełnił jakiś błąd? Może jakaś porada dla innych rowerzystów, którzy szykują się do podobnej trasy?
Błędy? Cała masa! Ale to zależy, jak będziemy definiować błąd i czego on dotyczy. Zdarzały się błędy nawigacyjne. Zbytnie zaufanie do pamięci jak np. na Radziejowej, gdzie pojechałem na pamięć, która okazała się zawodna. Największy błąd to zbytnia asekuracja od początku wycieczki, że finalnie zabraknie czasu – urlop kiedyś się kończył. A można było jeszcze gdzieś wjechać, na którąś z połonin, albo pojechać dłuższym szlakiem. Natomiast rady dla tych, którzy chcieliby zrobić coś podobnego… – coś podobnego, to nie musi być od razu Korona. Jest to bardzo wymagające przedsięwzięcie, na które nie każdy może sobie pozwolić. Miejscami wręcz niebezpieczne: wniesienie roweru na Babią Górę czy Rysy do najłatwiejszych nie należy. Jest to trochę projekt z rodzaju „nie róbcie tego w domu” i nie będę nikogo do tego namawiał. To własne wyzwanie i własna decyzja. Nie można do niego podejść „z ulicy”, czy wprost z roweru miejskiego. Warto najpierw zaprzyjaźnić się z „małymi górkami”, na krótkich i dłuższych wycieczkach w różnorodnym terenie. Poznać w teorii i praktyce miejsca, w które się wybieramy i być przygotowanym na nieznane. Góry poczekają. Trzeba mieć świadomość i pamiętać, że góry to żywioł.
Jakieś plany na przyszły rok?
Będą góry, ale nie ma spektakularnych zamiarów. No i może jeden poza górski, mały planik, tak na niecałe 225 km. Może TransAlp?… Teraz już mogę. Przez parę lat kolegom, którzy wybierali się w Alpy i pytali, czy nie pojadę z nimi, odpowiadałem: mam jeszcze parę górek w Polsce.
Bardzo się cieszymy, że umieścił Pan trasy w Traseo.pl, może jakieś spostrzeżenia odnośnie naszego portalu i aplikacji?
Aplikację znalazłem stosunkowo niedawno i nie zdążyłem się z nią zaprzyjaźnić, co niestety ma ten efekt, że z wycieczki nie przywiozłem tyle materiałów, ile mógłbym wstawić w opisach tras. Dużą zaletą jest możliwość kompilacji śladów lub kursów z mapami turystycznymi. Nie zawsze podobne portale oferują mapy z podobną zawartością. A sam portal i aplikacja mają duże możliwości. Użytkowo parę rzeczy bym poprawił, ale to już w innym odcinku…
Trasy Dariusza Rzepeckiego z rowerowej Korony Gór Polski można znaleźć pod tym linkiem: https://www.traseo.pl/polecamy/korona-gor-polski-rowerem
Rozmawiała: Natalia Szymonowska