Niedziela koniec wakacji. Dzwoni Andrzej, z pytaniem czy nie chciałbym zobaczyć goryli. Oczywiście, odpowiadam i dodaję: to kiedy jedziemy do wrocławskiego zoo. Jakie zoo – śmieje się – nie jedziemy tylko lecimy do Ugandy, Rwandy i Kongo. Takiej okazji prawdziwy globtroter nie puszcza mimo uszu. Zaczynamy od spraw wizowych, trochę załatwiania, ale to „pestka”.
DROGOOO…
Schody zaczynają się w rezerwatach przyrody. Ceny od 600 do 1000 dolarów amerykańskich za jednodniową wizytę. Nie koszt jest jednak barierą. Okazuje się, że wszędzie są limity turystów. Wpuszczają około do 1000 osób rocznie. Na szczęście legitymacje dziennikarskie „otwierają bramy”. Płacimy „marne” 600 dolarów, a przy okazji zdalnie poznajemy syna burmistrza kongijskiej Gomy, który może wszystko pod warunkiem, że coś z tego będzie miał.
Lecimy do Kampali stolicy Ugandy i szybko z niej uciekamy. Miasto pięknie położone nad jeziorem Wiktorii, poza tym niczym się nie wyróżnia na mapie miast czarnej Afryki. Udajemy się zatem na jezioro, zobaczyć wioski rybaków, a przede wszystkim początek Nilu Białego, który wypływa z dna zbiornika.
W REZERWACIE ZIVA – WŚRÓD NOSOROŻCÓW
Następnego dnia wycieczka. o której marzy wielu podróżników czyli rezerwat Ziva, gdzie można zobaczyć z bliska, a co najważniejsze nie z samochodu, tylko „na piechotę”, ważące 3 tony nosorożce. Safari jest całodniowe, wędruje się w grupach 5 osobowych z 3 uzbrojonymi strażnikami.
Nosorożce mają, podobnie jak słonie, bardzo dobry węch, zatem ochroniarze prowadzą nas tak, abyśmy oglądali je z boku lub z tyłu. Wrażeń co niemiara. Spotkaliśmy aż 12 tych ssaków. Jeden się nawet nami zainteresował, ale po krótkiej szarży zawrócił w zarośla. Dzień odpoczywamy. I znowu w trasie.
W GÓRĘ NILU – PRZEKĄSKA Z SZARAŃCZY
Dziś trekking do jednych z najpiękniejszych wodospadów świata, czyli wędrujemy w górę Nilu, do wodospadu Murchisona, gdzie jak poetycko opisują miejsce przewodniki „woda i skałyod wieków trwają w śmiertelnym boju”. Wyprawa zaczyna się fajnie, płynie się statkiem po Nilu i pije piwo.
Później jest już znacznie gorzej: z „buta” przemierza się strome zbocza i wypija cały zapas wody. Na mecie przy parkingu czeka na nas kierowca z niespodzianką. Jako że przemierzyłem trasę pierwszy dostaję w prezencie w brudniej gazecie chrupiącą szarańczę. Następni dowiadują się od naszego przewodnika, że więcej „jadła” nie ma. Koledzy z udawaną miną mówią, że są zawiedzeni, lecz skręcają się ze śmiechu.
SZYMPANSY NA TRASIE
Wbrew wyglądowi nie było to takie złe, raczej nijakie w smaku. Po tygodniu skoro świt przemierzamy 550 km do Fort Portal. Po drodze odwiedzamy rezerwat szympansów. Zauważyliśmy zaledwie 4 osobniki. Dżungla gęsta, a one pochowały się w wierzchołkach drzew. Po południu oglądamy jedno z najbardziej mistycznych miejsc w Afryce – Jamy Śmierci Valumbe.
MISTYCZNE JAMY ŚMIERCI VALUMBE
Tą nazwą określa się ponad 200 pionowych jam starożytnego pochodzenia, które rozciągają się wzdłuż skalistego zbocza afrykańskiego wzgórza Tanda. Średnica każdego otworu wynosi ok. 1,5 m, a głębokość od 3do 70 metrów. Według legendy bóg nieba Gulu rozgniewał się na Valumba „śmierć” i rzucił ją z nieba na ziemię, aby ją na zawsze zniszczyć.
Ale śmierć okazała się bardziej przebiegła i podstępna, by uciec od gniewu bożego zaczęła nurkować w ziemię pozostawiając za sobą głębokie jamy. Naukowcy uważają, że dziury śmierci zostały wykonane w celu wydobycia z ziemi czegoś bardzo cennego. Kto to zrobił? Przecież starożytni ludzie byli zbyt prymitywni i nie mieli niezbędnych narzędzi do takiej pracy.
LAS BWINIDI NA GRANICY UGANDY I RWANDY
Wielu z tych, którzy odważyli się zanurzyć w którejś z jam opowiadało o niesamowitych odczuciach. Doznali podobno czegoś, co określali „oddzielenie duszy od ciała”. Wreszcie doczekaliśmy się tego, co było „motorem” podróży. Docieramy do nieprzeniknionego lasu Bwindi, na granicy Ugandy i Rwandy. Całodniowa wyprawa zaczyna się w szałasie. Dowiadujemy się, że wysokość samca goryla dochodzi do 2 metrów, a ciężar do ponad 200 kg.
Samica jest mniejsza. Małpy te prowadzą tryb życia naziemny. Codziennie budują gniazda noclegowe w innym miejscu. Z wiadomości praktycznych strażnicy zalecają zabrać ze sobą 2 litry wody i środek przeciwko insektom, „chociaż na tej wysokości nie ma malarii”. Kto chce otrzymuje 1,5 m laskę, zakończoną ładnie wyrzeźbioną głową goryla. No i w drogę. Najpierw, po kolana w błocie, schodzimy w dół w kierunku rzeki.
BOSO PRZEZ STRUMIENIE
Dżungla wyjątkowo gęsta, nie widać prawie nieba. Po godzinie, umordowani, jesteśmy nad strumieniem o szerokości 6 m. Zdejmujemy buty, skarpetki, no i zaraz po przekroczeniu rzeki z powrotem je zakładamy. Strażnicy z parku z „kałaszami” w ręku przeprawiają się w pełnym rynsztunku. Znowu błoto, niesamowita wilgoć i na horyzoncie rzeka. My znowu swoje zdejmujemy, zakładamy.
Po 5 godzinach i przekroczeniu kilkunastu strumieni, przeprawiamy się jak nasi przewodnicy. Woda chlupie nam w butach, brakuje tchu, w końcu jesteśmy w górach, brakuje wody oczywiście butelkowej. Przy jednej z przepraw przez rzekę, nasza koleżanka poddaje się, strasznie boli ją noga. Wzywamy pomoc telefonem satelitarnym. Koszt sprowadzenia do bazy 400 dolarów. Trudno, zapłacimy.
GORYLE NA SZCZYCIE WĄWOZU
Po 7 godzinach wchodzimy na tak zarośnięte zbocze, że maczety są w nieustannym ruchu. Wreszcie na szczycie wąwozu widzimy 3 goryle. Mały z rodzicami. Podchodzimy na bezpieczną odległość. Miejsce jest tak grząskie, że trudno utrzymać się w pionie. No i jak pech to pech. Druga nasza koleżanka chcąc zrobić jak najlepsze zdjęcia, upada i łamie rękę. Dziewczyna nie chce pomocy za 400 dolarów.
O dziwo jeden z przewodników proponuje swoje ramię za jedyne 50 dolarów. Podróż z powrotem pomimo „rannych” trwała o godzinę krócej. Znowu błoto, upał, strumienie i co rusz przewrócone drzewa. Wracamy w to samo miejsce. Dostajemy dyplomy /po 20 dolarów/ i przez co najmniej godzinę skrobiemy z siebie błoto, niektórzy wyrzucają buty. Te od razu „wędrują” do plecaków strażników. Opuszczamy las Bwindi, nie żegnamy go pomimo zmęczenia i kosztów wyprawy. Mówimy do zobaczenia.
Zdjęcia: Paweł Brun