Ta książka, będąca relacją z polskiej wyprawy na szczyt Fitz Roy (3.405 m.n.p.m.) w Andach Patagońskich i Aconcaguę (6.961 m n.p.m.), najwyższy wierzchołek górski obu Ameryk zaliczany do Korony Ziemi, stanowi w gruncie rzeczy zbiór wspomnień z dosyć dalekiej już przeszłości. Wyprawa ta odbyła się bowiem w roku 1985, główny jej autor, Mirosław Dąsal „Falco” nie żyje już od lat 32, gdyż zginął w 1989 r. w lawinie schodząc z Mount Everestu, a z pozostałych czterech jej uczestników, których notatki spisywane w trakcie wyprawy włamane w tekst wzbogacają relację – pamiętnik opublikowany po 37 latach od momentu jego pisania, wśród żyjących nie ma już także od 1998 roku jednego – Jacka Kozaczkiewicza „Kozy”, który zginął w wypadku samochodowym. Gdy ją przeczytałem, zrozumiałem jednak, dlaczego wydawnictwo zdecydowało się na publikację w tyle lat po opisywanych wydarzeniach Jest szalenie ciekawa, dobrze napisana i bogato udokumentowana ponad 220 zdjęciami, w tym wieloma kolorowymi, mapkami i odręcznymi rysunkami pokonywanych tras wspinaczkowych. Dodam do tego jeszcze jeden argument. O ile wyprawy tatrzańskie i w ogóle te góry, alpejskie, a także himalajskie oraz udział, zwłaszcza w tych ostatnich naszych rodaczek i rodaków ma już bogatą bibliografię, to Andy stanowią, przynajmniej w porównaniu z nimi, niemal białą plamę. Ich najwyższy szczyt, Aconcagua, w skali światowej nie należy do zbyt wysokich.
Uważany jest za łatwy do zdobycia, co podkreśla się przypominając, że argentyńscy strażnicy wprowadzili nań nawet muła. Nie brak oczywiście w Andach szczytów pięknych, chociaż niższych, ale bardzo trudnych do zdobycia. Takie osiągnięcia nie zapewniają jednak na ogół światowego rozgłosu i miejsca na czołówkach gazet czy programów telewizyjnych. A to przecież stanowi także niemały bodziec dla wspinaczy i w podejmowaniu decyzji o celach wypraw. Tytułowy Fitz Roy, znany również pod lokalną, indiańską nazwą Cerro Chaltén („Dymiąca Góra”), jest, pomimo mało imponującej wysokości, górą wyjątkową. Piekielnie trudną do zdobycia ze względu zarówno na przewieszki i wybrzuszenia, jak i stosunkowo kruche skały, nie granitowe jak w Himalajach, Alpach czy Tatrach. Ponadto wznosi się on w Patagonii, na południu kontynentu amerykańskiego, granicy argentyńsko – chilijskiej, w krainie wichur, deszczy i pogody zmieniającej się niekiedy kilka razy na dobę. Ten majestatyczny szczyt, wystrzeliwujący w górę spośród znacznie niższych i oddalonych od niego innych wierzchołków, jest zarówno piękny jak i magnetycznie przyciągający. Posiada ściany o wysokości do 2300 metrów i wiele naprawdę bardzo trudnych miejsc i fragmentów do pokonania.
Po raz pierwszy zdobyty został w roku 1952 przez dwu francuskich alpinistów, a osiągnięcie go przez nielicznych, przynajmniej do polskiej wyprawy, następnych wspinaczy, uważane jest za ogromny wyczyn. Polska piątka taterników, alpinistów i himalaistów, ze znacznymi już sukcesami i doświadczeniem wspinaczkowym w trudnych i wysokich górach, skrzyknęła się, aby spróbować zdobyć Fitz Roy, a później, już relaksowo, Aconcagu, przy czym dwu z nich weszło na nią w trakcie tej wyprawy dwukrotnie różnymi drogami, musiała pokonać mnóstwo trudności nie tylko w trakcie wspinaczki. Opisywanych przez uczestników w jej trakcie, szczególnie ciekawie i barwnie przez głównego autora, którego pisany na żywo w górach pamiętnik stał się podstawą książki. I czyta się to znakomicie, przeżywając z nimi, po tylu latach, ich sukcesy i porażki. Przykuwających uwagę czytelnika historii, scen i fragmentów jest mnóstwo. Chociażby o wyciąganiu friendów (haków) w trakcie wspinaczki, aby przenieść je w inne miejsce. Bo wspinacze nie mieli ich w dostatecznej ilości, nie byliby zresztą w stanie wspinać się z takim obciążeniem. I to niekiedy wyciągając je, zacytuję, „(wisząc) głową w dół, z plecakiem na ramionach”.
Czy opis pokonywania nurtu gwałtownie wezbranej rzeki. Nie mówiąc już o samodzielnym poręczowaniu trasy wspinaczki w jej górnych partiach, bo przecież żadnych Szerpów nie mieli do pomocy. Zmagali się również z ubożuchnym wyposażeniem, jakie posiadali. Zarówno w odpowiednią odzież, jak i sprzęt, czy z ograniczonymi zapasami żywności. Ówczesne warunki organizowania w Polsce takich i podobnych wypraw, co, zwłaszcza dla młodych współczesnych czytelników i początkujących amatorów górskiej wspinaczki, może okazać się w trakcie lektury równie ciekawe, a może i bardziej szokujące, niż najtrudniejsze chwile tamtej wyprawy. Gdy czytałem o „polskich ortalionach” i „nogach słonia” – krótkich śpiworach sięgających zaledwie powyżej pasa, czy jakimi dysponowali zapasami żywności zabranymi z Polski na koniec świata, to nie tylko, mimo woli, porównywałem je z tym, co obecnie jest standardem u naszych himalaistów, chociażby opisujących to w książkach, które recenzowałem. Wstrząsające jest także znajdujące się w książce zdjęcie pary butów, w jakich jeden z nich, a nie był wyjątkiem, skończyli wyprawę.
Dodam, że „zdobytych” z takim trudem, jako najlepsze możliwe w kraju. Przypomniało mi to tamte czasy, bo dokładnie w tym samym roku rozpoczynałem organizowanie, co prawda nie wysokogórskich, ale studyjno – turystycznych, miesięcznych, autokarowo – kempingowych wypraw dziennikarskich po Europie. W sumie 7 w ciągu 6 lat, obrazowo je przedstawiając: od Cabo da Roca, najdalej na zachód wysuniętego przylądka kontynentu europejskiego w Portugalii, po niemal syryjską granicę z tureckiej Anatolii i Kapadocji. Przeciętne zarobki w Polsce wówczas, w co ludziom młodym trudno uwierzyć, wynosiły, w przeliczeniu, tylko nieco ponad 20 dolarów. Miesięcznie! W przypadku dziennikarzy publikujących sporo także poza macierzystymi redakcjami czy wydających książki, można było „dobić” do 45, a nawet średnio „aż” 50 $. A ceny za zachodnią zagranicą, chociaż niższe niż obecnie, były powalające. Najbardziej paliwa do wynajmowanych autobusów, bo cały sprzęt: namioty, śpiwory, butle i kuchenki gazowe – o sposobach ich „zdobywania” przy nagminnych brakach zaopatrzeniowych krążyły legendy, a także całą żywność na miesiąc zabierało się z Polski. Ale ile wysiłku i znajomości wymagało kupienie chociażby odpowiedniej ilości chrupkiego chleba czy czarnego pumpernikla, makaronu, konserw mięsnych i rybnych, nie mówiąc już o mięsie, aby zawekować je na wyprawę w słoikach, wiedzą ci, którzy przez to przeszli.
Także uczestnicy wyprawy w Andy, a oni musieli jeszcze słono zapłacić za przeloty oraz podróż statkiem jednego z nich, z ogromnym „nadmiarowym” dla samolotów, bagażem całej grupy. Piszą o tym niewiele, bo ówcześnie była to oczywistość nie warta wzmianki. Ale pewne pojęcie daje opis menu wigilii, podczas biwaku na przełęczy, po zdobyciu przez całą piątkę szczytu Fitz Roy 24 grudnia 1984 r o godz. 15.00. i zejściu niżej. Na całą piątkę mieli – zacytuję – „resztki czekolady, paczka sucharów, konserwa rybna i mięsna”. Z wigilią tą związana jest zresztą zabawna historia. Gdy później, już w Buenos Aires, przyznali się polskim zakonnikom do „grzechu”, jakim było zjedzenie konserwy mięsnej w wigilię, zostali zapytani, o której to było godzinie. Gdy odpowiedzieli, że o 21.00, usłyszeli: ale w Polsce w tym czasie była już 1.00 w nocy, Boże Narodzenie, więc żadnego grzechu nie popełniliście. To tylko parę faktów i ciekawostek z tej książki. Są i inne, niezwiązane ze wspinaczką, m.in. o życzliwości i pomocy rodaków mieszkających w Argentynie, kontaktów z rdzennymi mieszkańcami itp. Zachęcam do jej lektury nie tylko zainteresowanych historią polskich wypraw wysokogórskich, bo naprawdę warto!
FITZ ROY. ACONCAGUA. Autor: Mirosław Falco Dąsal. Autorzy wykorzystanych wspomnień: Wiesław Burzyński, Michał Kochańczyk, Piotr Lutyński. Wydawnictwo Bezdroża, wyd. I. Helion, Gliwice 2021, str. 246, cena 59,90 zł. ISBN 978-83-283-7537-6