W Bezdrożach ukazała się kolejna, bardzo ciekawa książka – relacja z wypraw w najwyższe góry świata, chociaż bez wspinaczek na ich szczyty: Wielki Szlak Himalajski, napisana przez doświadczonego podróżnika z dużym dorobkiem w tej dziedzinie, Bartosza Malinowskiego. Który postawił sobie, realizowany przez 5 lat, cel: przejście tego szlaku. I w pewnym sensie udało mu się to. Dlaczego nie bezwarunkowo? Bo szlak ten jest tylko pojęciem umownym. W rzeczywistości taki szlak: wytyczony na mapach, oznakowany, możliwy do przejścia w całości chociażby przez bardzo doświadczonych i twardych podróżników, do których oczywiście należy także autor, nie istnieje, i raczej nieprędko powstanie,. Jest natomiast zaproponowany przez australijskiego podróżnika Robina Bousteada w 2010 roku jego bardzo znaczący, centralny fragment, prowadzący przez Nepal. Ale w tym himalajskim kraju znajduje się tylko jedna trzecia Himalajów, chociaż z ośmioma, na 14 istniejących, najwyższych gór naszego globu, „ośmiotysięczników”.
Z czego dwa są granicznymi z Tybetem, od lat 1950 – 1951 w składzie Chińskiej Republiki Ludowej oraz jednym wspólnym z Indiami. Aż pięć z nich wznosi się w Pakistanie oraz jeden w Tybecie. A przecież w Himalajach jest także, o wiele więcej, „siedmiotysięczników” nie wspominając o niższych szczytach. W tym wiele jeszcze nigdy niezdobytych, a nawet nienazwanych. Czy można mówić o przejściu Himalajów, słusznie pyta autor, bez zawitania do Indii, Pakistanu i Bhutanu? A ja uzupełniam ich listę o Tybet i Chiny, bo przecież himalajskie szczyty, przełęcze i doliny znajdują się w Chińskiej Republice Ludowej także poza obszarem dawnego wysokogórskiego państwa lamów. Byłem zarówno w Himalajach nepalskich, jak i tybetańskich, chociaż tamtejsze najwyższe szczyty, łącznie z Mount Everestem i sąsiednimi ośmiotysięcznikami, czy leżącą znacznie dalej na zachód Annapurnę, oglądałem tylko z oddali, lub z pokładu samolotów. Bo nigdy nie pasjonował mnie himalaizm, alpinizm, a nawet nasze wyczynowe taternictwo.
Chociaż doceniam i zachwyca mnie piękno gór oraz podziwiałem je również, z różnej wysokości, także w Alpach, Andach czy na Kaukazie, nie mówiąc już o niższych. Zaś o Tybecie i Chinach wspominam, gdyż wspaniałe miejsca, widoki oraz potencjalne turystyczne i wspinaczkowe trasy himalajskie znajdują się również w pominiętych przez autora, północno wschodnich częściach tych gór. Przy czym wiele tamtejszych szczytów, poza ośmiotysięcznikami, jest, jak już wspomniałem, ciągle niezbadanych, niezdobytych przez ludzi, nienazwanych, a nawet nieznanych oraz współcześnie niedostępnych, zwłaszcza dla cudzoziemców. Ale przecież istnieją. Gdy czytam o Wielkim Szlaku Himalajskim, mimo zupełnej ich odmienności, kojarzy mi się on z Wielkim Jedwabnym Szlakiem, którym niegdyś, głównie na grzbietach wielbłądów, transportowano towary między Dalekim Wschodem, Indiami i Europą. Zdołałem go zresztą też trochę „liznąć”, wiem, jak wiele miał tras i odcinków w różnych miejscach, krajach i czasie. Nie był zaś czymś jednolitym i wytyczonym na stałe. Podobnie chyba należy traktować też szlaki w najwyższych górach naszego globu.
Chociaż za ich przejście od okolic Nanga Parbat (8125 m n.p.m.) na północnym zachodzie, z pobliża styku Himalajów, Karakorum i Hindukuszu, do wschodnich rubieży Bhutanu, było ogromnym wyczynem, za który, a także ciekawe relacje z tych wypraw, należą się autorowi gratulacje. Najpierw, w 2015 roku, przeszedł on, wraz z Joanną Lipowczan, 1,7 tys. kilometrową trasę w 120 dni przez Nepal. A następnie wspólnie opisali ją w wydanej również przez Bezdroża, książce „Wielki Szlak Himalajski.120 dni pieszej wędrówki przez Nepal”. Następnie, również z nią, w 2016 roku trasy indyjskie. W 2018 roku, wspólnie z Jarkiem Kowalewskim, pakistańskie oraz w 2019 r., ponownie z Joanną Lipowczan, ale już nie we dwójkę, lecz w towarzystwie przewodnika, kucharza, tragarzy i 10 koni, bo w tamtym kraju nie ma możliwości innego wędrowania po górach, w 35 dni trasy na terenie Bhutanu. I chociaż w recenzowanej książce wyprawy w Himalaje tych 3 krajów zostały połączone, to stanowią one osobne części.
Wzbogaca ją prawie 240 kolorowych zdjęć wykonanych przez autora w wielu fascynujących miejscach, w większości praktycznie nieznanych. Umieszczonych w książce zgodnie z tokiem narracji. Chociaż chyba nie tylko mnie trochę denerwowało w trakcie lektury, że sporo z nich znajduje się dopiero na następnej stronie książki, chociaż były możliwości włamania ich we właściwym miejscu. Czytanie relacji autora bardzo ułatwiają też mapki z zaznaczonymi przebytymi trasami poszczególnych odcinków: 6 w Indiach, 3 w Pakistanie i 1 w Bhutanie. Jak już wspomniałem, książka stanowi relację z trzech różnych wypraw himalajskich. Nie tylko marszu przez góry, wspomaganego niekiedy przejazdami samochodami, m.in. przez drogę nad przepaściami i tunel (Kinnaur w Pakistanie) niedostępny dla pieszych, zwłaszcza z ogromnymi plecakami, a ściślej szlakami, częściej ścieżkami pasterskimi na ich zboczach, z pokonywaniem wysokogórskich przełęczy. Ale także przez tereny powyżej stałych siedzib ludzkich, pustynne i półpustynne, dżungle, żyzne doliny i osady ludzi. Z temperaturami od + 38º do – 35ºC.
Okresami pełnej izolacji od świata, przejściami ścieżkami nieznanymi nawet miejscowym przewodnikom, wielokrotnym przekraczaniem w bród lodowatych rzek z wartkim nurtem itp. Mocną stronę książki stanowią nie tylko relacje z pokonywania odległości i zachwyty nad pięknem widoków, które mijają – i fotografują – podróżnicy. Nie jest to jednak kalendarium wypraw, lecz wybór przeważnie bardzo ciekawych sytuacji i zdarzeń. Z bogatymi informacjami na temat regionów krajów, które przemierzają, obserwacjami ludzi i ich zwyczajów, a także sytuacji pełnych ciekawostek. Bardzo wzbogaca to wiedzę czytelnikach o mało znanych, egzotycznych krajach i miejscach w nich. Kto bowiem, poza specjalistami, wie coś o specyfice życia i podróżowania po Kaszmirze, terytorium indyjskim, ale spornym z Pakistanem? Czy o Pakistanie, zwłaszcza w jego wysokogórskich regionach w okolicach styku najwyższych gór globu: Himalajów, Karakorum i Pamiru? O himalajskim królestwie Bhutan nawet nie wspominając, bo to w ogromnym stopniu, pomimo rozwijającego się tam opornie ruchu turystycznego (rocznie 300 tys. turystów, głównie indyjskich) „terra incognita” – ziemia nieznana.
Kraju wielkości naszego województwa mazowieckiego, z tylko 750-tysięczną ludnością, w którym działa około 900 (!) agencji turystycznych i biur podróży nie konkurujących ze sobą, bo doskonale żyją z niewielkiej liczby klientów. Którzy, jeżeli chcą zobaczyć Bhutan, muszą za tę przyjemność płacić minimum 250 USD dziennie, a w przypadku wypraw górskich 500 $ ! Przy czym żadna z tych agencji nie ma w ofercie tamtejszego odcinka Szlaku Himalajskiego, a organizując wyprawy na kilka wybranych tras, nie ma nawet pojęcia o wysokogórskim trekkingu. O czym przekonali się polscy podróżnicy. Kraju, w którym, jak pisze autor, wznosi się kilkadziesiąt siedmiotysięczników dziewiczych, gdyż nie tylko nigdy niezdobytych przez człowieka, bo zabrania tego religia, jako miejsc bogów i duchów, ale nawet nienazwanych. Zezwolenia na wspinaczkę na tamtejsze wysokie szczyty górskie nie są wydawane. A każda wyprawa turystyczna może odbywać się wyłącznie jako zorganizowana przez miejscową agencję. Z udziałem przewodnika, kucharzy, tragarzy, poganiaczy koni, co odpowiednio podnosi koszty.
Jedno i drugie przede wszystkim powoduje, że nie zdołałem jeszcze, chociaż szalenie mnie interesuje, zobaczyć Bhutanu, jednego z ostatnich krajów azjatyckich, w których jeszcze nie byłem. Dla Bartosza Malinowskiego, dla którego guru stanowił wspomniany Robin Boustead (zacytuję: „Bylibyśmy, po Robinie Boustead’ie jedyną trójką, która ukończyła całość szlaku przez wszystkie kraje himalajskie”), stanowił on ostatni etap himalajskich wypraw. Ale według mojej wiedzy Boustead nigdy nie pokonywał himalajskich tras w Chinach i Tybecie. Zaś Wielkim Szlakiem Himalajskim nazwał tylko odcinek nepalski. Mógł więc pokonać tylko jeden z możliwych szlaków himalajskich, na pewno nie przez wszystkie kraje, w których znajdują się te góry. O Bhutanie dowiedziałem się z książki Malinowskiego naprawdę sporo. Bo nie ograniczył się on tylko do relacji z tej ostatniej himalajskiej wyprawy po nim, ale także opisał w skrócie historię tego królestwa. Z mnóstwem ciekawostek. Kraj statystycznie biedny, ale w ocenie autora „ekstremalnie poukładany”, którego obywatele uważają się za jednych z najszczęśliwszych na świecie.
Chociaż niewolnictwo zniesiono w nim formalnie dopiero w roku 1958 (!). Zaś samochody, z których pierwsze wjechały tam pod koniec lat 60-tych XX w., ludność traktowała jako smoki (jeden jest na fladze państwa) i próbowała karmić je… sianem. Zresztą władca państwa nosi tytuł Smoczego Króla. O tym, i dziesiątkach innych faktów oraz obserwacji dotyczących Bhutanu, czytałem ze szczególnym zainteresowaniem. O tamtejszej czystości („stolica, Thimphu, to zupełnie inny świat, himalajska Szwajcaria”), dyscyplinie społecznej, zwyczajach. Ot, chociażby o tym, że Bhutańczycy, jako buddyści – jest to jedyny kraj z tą religią, jako państwową, nie zabijają, oczywiście, zwierząt czy ptaków. Ale chętnie jedzą ich mięso, zabitych, przywożone z zagranicy, głownie z Indii. Równocześnie w restauracjach nie jadają przy tym samym stole z cudzoziemcami. Czy informacja, że w żadnej tamtejszej wsi, poza jedną, Laya, nie ma infrastruktury turystycznej – schronisk, czy pensjonatów.
O problemach ze znalezieniem agencji podróży, która podjęłaby się zorganizowania autorowi i jego towarzyszce, wyprawy tamtejszym odcinkiem Wielkiego Szlaku Himalajskiego, o którym bhutańscy „specjaliści od turystyki”… nigdy nie słyszeli. I nie mieli pojęcia, jak się tym zająć. Pomogła dopiero ambasada RP w New Delhi, bo Bhutan jest blisko związany z Indiami, i bhutańskie ministerstwo turystyki w stolicy królestwa – Thimphu. Dzięki czemu odbyła się ich 35-dniowa wyprawa z pokonaniem 21 wysokich (w okolicach 5 tys. m. n.p.m.) himalajskich przełęczy. Z przewodnikiem, kucharzem i jego pomocnikiem, 2 poganiaczami i 10 końmi. Co, oczywiście, sporo kosztowało, chociaż autor nie napisał ile. Ale także z problemami żywnościowymi, gdyż na niektórych odcinkach tras, np. 250 kilometrowym (!) nie było żadnych osad ludzkich, a więc i szans kupienia czegokolwiek do jedzenia, tylko opuszczone osiedla pasterskie oraz setki idealnie czystych jezior. Marszem przez tereny z kompletnym brakiem ścieżek poza dnami dolin, nieznanymi przewodnikowi przejściami, z koniecznością przebijania się maczetami przez zarośla itp.
Czyta się to doskonale, podobnie zresztą jak części dotyczące wypraw w pozostałych krajach: Indiach i Pakistanie. Pierwsza z nich trwała 3 miesiące, z marszem tylko we dwójkę przez około tysiąc kilometrów, głównie przez Kaszmir. Przy okazji ze sporą dawka informacji o dziejach tego, dawnego księstwa, w XX wieku oraz aktualnymi obserwacjami i faktami. M.in. o tamtejszej indyjskiej militaryzacji, konieczności uzyskiwania zezwoleń na przejście kolejnymi odcinkami trasy, nawet pasterskimi ścieżkami. Ba, również miejscowi pasterze muszą posiadać tam specjalne indyjskie dokumenty uprawniające do poruszania się po ścieżkach i pastwiskach! Niezliczonymi kontrolami, pokonywaniem rzek w skrzyni zawieszonej na linie, ale głównie w bród, przez rwące, lodowate nurty po 5-6 razy dziennie. Z upałami i lodowatymi nocami, bo przełęcze były wysokie, najwyższa Kurpo 5.200 m n.p.m. W deszczach i ulewach. Życzliwością mieszkańców i serdecznością spotkanych mnichów w ich pustelni, problemami z żywnością, bo na trasie nie było osad ludzkich. Kilkudniowymi odcinkami marszu bez szansy na jakąkolwiek pomoc w razie potrzeby.
Wszechobecnym koszmarnym brudzie i śmieciami w osadach, a także w niektórych hotelach. Zacytuję: (hotel w Uttarakhand) „… poziom brudu jest taki, że jedynym, co pomogłoby w takim miejscu, byłaby butelka benzyny i zapałki”. I w innym: „Miejsce jest ekstremalnie brudne, z łazienki nie da się skorzystać, gdyż wszystko obryzgane jest krwią.” Były też przejazdy autobusami, znowu zacytuję: „… na górskich serpentynach pasażerowie – głównie kobiety – wymiotują przez okno, co staje się już tradycją indyjskich podróży.” Odcinek pakistański, odrębna wyprawa, był najkrótszy, liczył tylko około 400 km. Autor przypomniał krótką historię tego kraju po podziale brytyjskich Indii, trochę napisał o problemach współczesności. Ale przede wszystkim o trudach tej wyprawy, m.in. przez zaśnieżone przełęcze mające powyżej 5,5 tys. m n.p.m., w pobliżu szczytów po 6, 6,5, 7 tys. metrów n.p.m. Dziewiczych, nie mających ani nazw, ani pierwszych na nie wejść. Przekroczenie jednej z tych przełęczy, Banak, zajęło im 5 dni. W niesamowitym upale w dzień, w którym na wysokości blisko 5,5 tys. m n.p.m., śnieg zamieniał się w trudną do przebrnięcia breję.
A przez 2 tygodnie marszu przez tamten odcinek gór ani razu nie spotkali turystów. Ale mieli przygody. Gdy krowa wpadła w śnieżną szczelinę, nie udało się jej wydobyć i trzeba było zabić, a następnie zjeść, to świeża krew przyciągnęła brunatne niedźwiedzie, których w tamtejszym parku narodowym jest około 80! Ciekawa jest też opowieść właściciela hotelu w Tarashing, w którym zatrzymywali się wcześniej polscy uczestnicy wyprawa na 8-tysięcznik Nanga Parbat. To od nich nauczył się pieczenia na rożnie kurczaka z frytkami i wspomina ich bardzo ciepło. Mnóstwo interesujących faktów dotyczy miejscowej ludności i jej zwyczajów. Np. drewno na opal przynoszą z odległości 2 dni marszu, aby nie wycinać lasów w pobliżu osad. Poruszające są fakty dotyczące tragarzy noszących sprzęt i bagaże turystów oraz wspinaczy. Nie posiadają oni ubezpieczenia, gdyż nie mają, podobnie jak lokalna ludność, żadnych dokumentów. Miejscowym nie wydaje się ich, gdyż… po urodzeniu nie są wpisywani do żadnej ewidencji ludności. A więc urzędowo nie istnieją.
Polscy podróżnicy dowiedzieli się o tym, gdy nagle zachorował jeden z tragarzy towarzyszących autorowi i jego towarzyszowi wyprawy. Na jednym z jej odcinków było to konieczne, aby mogła się w ogóle odbyć zaplanowaną trasą. Niestety, do chorego nie można było wezwać na pomoc helikoptera. Nie był ubezpieczony, bo do tego potrzebny jest dokument tożsamości. A bez ubezpieczenia kosztowałoby to niewyobrażalną dla miejscowych kwotę 50 tysięcy dolarów. Trzeba było ewakuować go na dół drogą lądową pieszo, co w rezultacie spowodowało konieczność przerwania wyprawy i nie osiągnięcia przez nią zamierzonego miejsca styku Himalajów, Hindukuszu i Karakorum. Które zresztą miejscowi traktują jako jedne góry. Ale troska polskich organizatorów wyprawy o targarza, któremu dzięki temu najprawdopodobniej uratowano życie, wręcz zaszokowała pozostałych pakistańskich pomocników. Normalnie organizatorów wypraw himalajskich podobno takie drobiazgi, jak zdrowie i życie wynajmowanych tragarzy, nie interesują.
Przytoczyłem parę historii, faktów i ciekawostek z tej książki, w której jest ich mnóstwo. I naprawdę warto ją przeczytać. Czyta się ją zresztą świetmie, gdyż przeważnie nie ma w niej, będących zmorą czytelników niektórych innych relacji z wypraw górskich, zbędnych szczegółów i detali kronikarskich. To także, w mojej ocenie, plus tej książki. Przy czym zawierając wiele informacji, które mogą pomóc organizatorom kolejnych wypraw tamtymi szlakami, nie usiłuje ona być przewodnikiem. Bo zresztą szans na to, aby śladem Malinowskiego i jego współtowarzyszy ruszyli na podobne wyprawy inni, przynajmniej liczniejsi, nie widzę. To naprawdę bardzo trudny, chociaż szalenie ciekawy, także widokowo, teren, co podkreśla autor. Książkę jednak polecam, gdyż jest szalenie ciekawa i dobrze napisana. Przy czym nie tylko miłośnikom gór, zwłaszcza wysokich, ale także wszystkim, którzy chcą dowiedzieć się czegoś więcej nie tylko o egzotycznym Bhutanie, ale także o rzadko odwiedzanym przez turystów i wspinaczy Kaszmirze i himalajskich regionach Indii, podobnie jak Pakistanu.
WIELKI SZLAK HIMALAJSKI. Autor: Bartosz Malinowski. Redakcja: Łukasz Supergan. Bezdroża, wydawnictwo Helion, wyd. I Gliwice 2021, stron 317, cena 49 zł. ISBN 978-83-283-7189-7