BEZDROŻA: GAGAUZJA – CIEKAWIE O NIECIEKAWYM (?) KRAJU

 

 

O tym, że istnieje twór o nazwie Gagauzja, przynajmniej część naszych rodaków dowiedziała się dopiero ostatnio, gdy przy okazji aneksji Krymu rozeszła się wiadomość, że i ten autonomiczny region na południu Mołdawii chciałby, podobnie jak zbuntowane Naddniestrze, „zapisać się” do Federacji Rosyjskiej. W świetnym więc momencie, chociaż z czteroletnim poślizgiem po pobycie tam, ukazała się relacja polskiej dziennikarki z blisko trzymiesięcznej podróży po Mołdawii, głównie zresztą do Gagauzji. Najbiedniejszego i najbardziej zacofanego regionu kraju uchodzącego za najuboższy w Europie jakim jest Mołdawia, która być może już niedługo zostanie, a przynajmniej ma taką nadzieję, nowym członkiem Unii Europejskiej. Zamieszkanego głównie przez „sieroty” po Związku Radzieckim, w czasach którego ludziom żyło się tam relatywnie dobrze, gdyż nie musieli samodzielnie myśleć i troszczyć się o byt, a jedynie wykonywać polecenia szefów różnych szczebli. Tę mentalność i realia życia „homo sovieticus’ów”, zwłaszcza zupełnie bezradnych obecnie byłych kołchoźników i sowchoźników otraz robotników zbankrutowanych zakładów, świetnie opisuje autorka. Soczystym, plastycznym językiem.

 

Znakomicie przedstawiając to, co tam widziała i przeżywała. Chociażby w relacji z Tyraspola, „stolicy” Naddniestrza: „Sowiecki gotyk zapierdala w górę z szybkością rakiety Jurija Gagarina…” . Poruszające jest jej podsumowanie przeżytych dni i wrażeń z pobytu w Gagauzji i w ogóle w Mołdawii.

 

„…wracałam ze stepowej Gagauzji, gdzie ludzi zsyłano za karę. Ciesząc się, że sowietyzm nie zgnoił naszego kraju, że nikt latami nie wpieprzał nam do głowy chorych, kołchozowych mantr, nie zostawił w nas myślenia, że czy się stoi czy się leży, kilka stówek się należy. Nie zostawił (przynajmniej we wszystkich) postawy roszczeniowej, godzenia się na biedę, na bycie ogonem, na brud, na nędzę, która śpi na każdym podwórku i w każdej sowieckiej duszy.

 

Mołdawianie to „homo sovieticus”. To stan, który wrasta w człowieka jak ciernie. Nie wiesz co to wolność, nie wiesz, co to odpowiedzialność, nie wiesz, co to samodzielne myślenie, ale wiesz co to uniżoność, co to zgoda na dawanie w łapę, na „załatwianie”, na podporządkowanie się… Homo sovieticus to niewolnik własnego przeoranego zgniłą ideologią umysłu.”

 

Ale zanim przyszedł czas na takie posumowanie, było ponad 80 dni podróży – z jej ciekawymi opisami – z Warszawy do Kiszyniowa i pierwszego szoku tamtejszą szarością i beznadzieją. Miasta, które później, po pobycie w Gagauzji, wydało się autorce niemal… Paryżem. Do Gagauzji pojechała, o czym czytelnik dowiaduje się niemal pod koniec lektury książki, gdyż po zakończeniu pracy dziennikarskiej w „Przekroju” postanowiła „pobyć w miejscu z inną kulturą, językiem, a w Gagauzji jest tygiel kulturalny”.

 

Wskutek nieporozumienia – z tamtejszymi ludźmi, którzy pomogli jej urządzić się na miejscu, nawiązała kontakt przez Internet – przyszło jej przez pewien czas popracować społecznie w charakterze, chociaż nie miała do tego przygotowanie, nauczycielki języka polskiego i przygotowywać grupę ludzi z polskimi korzeniami do egzaminu na Kartę Polaka. A jest ich w Gagauzji sporo, chociaż tylko nieliczni trochę mówią w języku polskich przodków.

 

Jak pisze autorka, w 160–tysięcznym stołecznym Komracie mniej więcej co szósty mieszkaniec ma domieszkę krwi polskiej. Większość to potomkowie krzyżówek trzech tysięcy polskich żołnierzy, którzy zostali w Mołdawii po Wielkiej Wojnie Północnej, a następnie po około 3,5 tysiącu Konfederatów Barskich. Działa tam Stowarzyszenie Polaków Gaguzji liczące ponad 200 członków.

 

Z sukcesami funkcjonuje zespół artystyczny „Polacy Budżaku” (to kraina w południowej Besarabii, obecnie w granicach Ukrainy). Trochę gagausko – polskiej młodzieży studiuje w polskich uczelniach. Ogromnym zainteresowaniem cieszy się Karta Polaka, bo daje prawo wjazdu do kraju przodków, który z tamtej perspektywy jest prawdziwym rajem.

 

Książka oprócz ciekawych, jak już wspomniałem, relacji z Komratu, w którym autorka wynajęła mieszkanie, i z którego robiła wypady, przynosi mnóstwo wrażeń i informacji o jej wyjazdach do innych miejscowości Gagauzji i południa Mołdawii. Do wsi Belami, w której jest ciekawe Muzeum Gagauzji. Do bułgarsko-gagauskiej wsi Chirşova z wytwórnią wina i 7 tys. mieszkańców 29 narodowości.

 

Do Comgazu – najliczniejszej wg. Księgi Rekordów Guinnesa (13,5 tys. mieszkańców) wsi na świecie, w której mieszka 95% Gagauzów i …” w prawie każdym domu jest telefon i gaz, a tylko w co drugim bieżąca woda”. Do 40– tysięcznego miasta Cahuc w Dolinie Prutu, 6 km. od granicy rumuńskiej. Szczycącego się gorącymi źródłami, muzyką ludową, uniwersytetem, soborem, teatrem, a nawet sanatorium.

 

Do miast Cantemir i Vulcăneşti, czy wioski Giurguleşti na styku granic Mołdawii z Rumunią i Ukrainą, u ujścia Prutu do Dunaju. Miejsca, w którym dzięki wymianie w 1999 roku skrawków terytoriów z Ukrainą, Mołdawia ma port pasażerski, dostęp przez Dunaj do Morza Czarnego i bezpośrednie rejsy do Stambułu.

 

A także do Grigorówki koło Bielc na północy Mołdawii, założonej wiek temu przez Polaków jako „Warszawka”, w której ponad 100 rodzin ma polskie korzenie. Do sławnej wytwórni win, z 250–kilometrowej długości wykutymi w skałach korytarzami i piwnicami Mileştii. No i do wspomnianego Naddniestrza.

 

Poza niezliczonymi wrażeniami i obserwacjami, książka zawiera też mnóstwo faktów na temat Mołdawii, Gagauzji i Gagauzach, Naddniestrza i poszczególnych miejscowości. Przykładowo: Mołdawia w 2007 r. miała PKB 2300 $ na głowę mieszkańca – „1/4 tego, co Białoruś”. W 2009 r. średnia płaca wynosiła około 100 € i 80% społeczeństwa żyło na granicy ubóstwa.

 

A jak już wspomniałem, Gagauzja jest najbiedniejszym regionem kraju. A jej stolica to – zacytuję: „Komrat to miasto, którego nie powinno być: szare, zapyziałe, z rozwalającymi się drogami i chodnikami, prowizorycznie skleconymi blokami i chatami, sforami bezdomnych psów (co jakiś czas rozstrzeliwanych na ulicach, opisy czego są jednymi z najdramatyczniejszych w książce – uw. moja, C.R.), dużymi puszystymi kotami, kurami, perliczkami, targiem Budżak i fabryką wina.

 

Jak tak popatrzeć na to miasto z boku, to można by pomyśleć, że zbudowało je trzech robotników. Żaden nie znał przepisu na beton, ale przypadkiem wpadło im w ręce trochę cementu, piachu i wody. Nie wiedzieli jak to mieszać i w czym, ale razem mieli w sam raz tyle, by zbudować byle jakie miasto, z byle czego. Zbudowali Komrat. Stolicę Gagauzji”. I dalej: „Jak wszystkie mołdawskie miasta jest okrutne, szare i zaśmiecone”.

 

Jest w niej, 5-tym pod względem liczby ludności mieście Mołdawii, siedziba parlamentu, rządu, baszkana czyli głowy autonomii, uniwersytet – „który wykształcił tysiące ludzi, ale jego dyplomy uznawane są tylko w Mołdawii, Rumunii i Turcji, nauka kosztuje 700 $ rocznie, a zdanie egzaminu najczęściej zależne jest od łapówek”, muzeum, i… jeden sklep z książkami i prasą oraz 3 kioski.

 

Woda wyłączana jest od 12.00 do 18.00, ponadto co 3 miesiące na tydzień w ogółe, bo wodociągi są chlorowane. Gagauzja to cztery skrawki ziemi rozrzucone na południu Mołdawii zajmujące w sumie 5% jej terytorium. Mniejszego, dodam, niż nasze województwo mazowieckie. Zaś Gagauzi to najprawdopodobniej, bo są i inne ich rodowody, ludzie pochodzenia tureckiego, wyznania prawosławnego.

 

Jest ich w ojczyźnie około 160 tysięcy, plus około 30 tys. na Ukrainie i 20 tys. na Bałkanach. Cała gagauska diaspora, także w USA i Kanadzie, to około 220 tys. ludzi. W latach 1946-1947 z powodu suszy oraz głodu spowodowanego przez władze walczące z chłopami niechętnymi kołchozom, zmarło, jak pisze autorka, połowa Gagauzów.

 

Był to więc holocaust o – proporcjonalnie – skali większej niż słynny Hołodomor lat 1932-1933 na Ukrainie. Ale został chyba przez ludzi zapomniany, skoro większość chciałaby wrócić jeżeli nie do ZSRR, to przynajmniej do Federacji Rosyjskiej. Gagauzi mieszkający na miejscu mówią przeważnie po rosyjsku. Bo gagauski, podobnie jak mołdawski, zna chyba nawet nie połowa z nich. Zresztą z sąsiadami licznych narodowości w innym nie byliby w stanie porozumieć się.

 

Podobnych faktów i informacji są w tej książce setki. Zainteresowanych nimi odsyłam do lektury, bo warto. Wspomnę jeszcze tylko o tytułowym winie. Bo to główny produkt kraju, w którym może zabraknąć wody, ale wina na pewno nigdy. W tym, według badań, „Kraju o najniższym w świecie poczuciu szczęścia mieszkańców”, pije się na głowę mieszkańca powyżej 15 roku życia, najwięcej alkoholu w świecie: 19,2 litra.

 

Dla porównania autorka dodaje: średnia światowa to 6,13 l, polska 13,3 litra. Pije się głównie wino i piwo, ale także samogon i koniak. Do oporu. Plastyczne opisy tego są w książce niemal na każdej stronie. Oddam znowu głos autorce: „Wino – pisze – trzeba łoić tu każdego dnia. To jedyna rzecz, która jest tu za darmo – każdy szanujący się gospodarz wyrabia kilka beczek każdego roku. A każda beczka to 500 l i należy to wypić, bo za rok powtórka”.

 

Na pytanie zaś, dlaczego w piwniczkach z winem są dosyć niskie drzwi, pada odpowiedź: „Z piwnicy wychodzi się na czworaka, więc wysoka framuga nie jest potrzebna”. Gagauzja jest najbardziej zapijaczonym regionem Mołdawii. Przypomnę, bijącej światowy rekord spożycia alkoholu. I to od wieków. Archeolodzy – pisze autorka – znaleźli na terenie Besarabii odcisk liści dzikiej winorośli sprzed 15 mln lat i resztki pestek datowanych na około 2800 r. p.n.e. Stąd do siebie wino przywozili antyczni Grecy.

 

Taki jest ten kraj, którego mieszkańcy nie byli w stanie zrozumieć, po co autorka do niego przyjechała „skoro tu niczego nie ma”. Trudno mi nie zgodzić się z nimi. Byłem w Mołdawii już kilkakrotnie w ciągu minionego ćwierćwiecza i objechałem chyba wszystkie, nieliczne zresztą, warte zobaczenia miejsca i zabytki. Z wyjątkiem właśnie Gagauzji.

 

Bo na początku lat 90-tych XX w. nie było możliwości dojechania tam z Kiszyniowa z gwarancją powrotu tego samego dnia, a na przypadkowy nocleg nie chciałem liczyć. Zaś później dałem się przekonać, że „tam naprawdę nie ma niczego godnego uwagi”. I autorka tylko potwierdziła tę opinię. Chociaż, jak już wspomniałem, jej książkę przeczytałem z ogromnym zainteresowaniem i polecam to innym.

 

Podczas lektury natrafiłem jednak na trochę błędów i innych potknięć. Przede wszystkim na fatalne pod względem językowym cytaty rzekomo po rosyjsku lub tłumaczenia z tego języka. Przykładowo. W liczbie mnogiej określając popularne pierożki mówi się nie „do pielmienów”, lecz do pielmieni. Tak jak do kartofli, a nie kartoflów, czy klusek, a nie klusków. Oswoboditel ( „Sława oswoboditelam”) to w tym kontekście nie wybawca, lecz wyzwoliciel.

 

Nie można kupić „szampana prazdnicznowogo”, lecz prazdnicznogo. Nie „paszli doma”, lecz domoj. I wiele podobnych. Są też i inne błędy. Ograniczę się do kolejnych paru przykłądów. Popularny piosenkarz Julio Iglesias nie jest, jak pisze autorka, Włochem, lecz Hiszpanem. To nieprawda, że po twierdzy zbudowanej przez Suworowa w Tyraspolu w 1792 roku „znaku nie ma”.

 

Wręcz przeciwnie, stoi ona nadal, tyle, że na prawym brzegu Dniestru, w Benderach uważanych za przedmieście stolicy Naddniestrza, jakieś 300 metrów w górę nurtu od obu mostów przez Dniestr: drogowego i kolejowego. I nadal jest obiektem wojskowym. A skoro o Aleksandrze Suworowie, rosyjskim feldmarszałku i generalissimusie oraz bohaterze narodowym była mowa, to należało chyba dodać, że był on także przestępcą wojennym.

 

To przecież na jego rozkaz wojska rosyjskie dokonały w 1794 roku pamiętnej rzezi prawobrzeżnej części Warszawy – Pragi. Przypominam o tym Rosjanom przy każdej nadarzającej się okazji budząc ich zaskoczenie i zdumienie. I jeszcze jeden wart wspomnienia błąd. Lenin, inny z wielkich rosyjskich przestępców, to nie był „Włodzimierz Ilia”, lecz Włodzimierz Iljicz. To jednak w gruncie rzeczy drobiazgi.

 

Słabiutkie są ilustrujące książkę, bardzo amatorskie zdjęcia. W sumie jednak jest ona, napisana o chyba najmniej interesującym z turystycznego punktu widzenia kraju Europy, który, jak informuje autorka, odwiedza tylko około 25 tys. obcokrajowców rocznie i w którym „nic nie ma” (godnego uwagi), naprawdę bardzo ciekawa i warta przeczytania.

 

MOŁDAWIANIE W KOSMOS NIE LIETAJUT BIEZ WINA. Autorka: Judyta Sierakowska. Bezdroża, Wydawnictwo Helion, wyd. I Gliwice 2014. Str. 242, cena 34,90 zł. ISBN: 978-83-246-8514-1

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top