Z ogromnym zainteresowaniem zabrałem się do czytania tej książki. Blisko pół wieku temu Uzbekistan był bowiem jednym z pierwszych egzotycznych krajów jakie zwiedziłem. Jako pierwszy zagraniczny dziennikarz – tak mnie zapewniali ludzie którzy wiedzieli o czym mówią, otrzymałem wówczas, w 1966 roku w Moskwie, zgodę na samotną podróż do zburzonego przez wielkie trzęsienie ziemi Taszkientu oraz innych miast Uzbekistanu. I to bez obowiązkowego „tłumacza” dbającego o to, aby cudzoziemiec nie zobaczył czegoś „niestosownego” lub nie nawiązał „podejrzanych” kontaktów . Znając biegle rosyjski, płacąc za wszystko z własnej kieszeni i posiadając legitymacje dziennikarskie agencji prasowej „bratskoj Polszy”, Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich oraz Międzynarodowej Organizacji Dziennikarzy – chociaż była to, ale tym się już nie chwaliłem, podróż prywatna w ramach urlopu, a przede wszystkim mając odpowiednie znajomości w Zarządzie Związku Dziennikarzy Radzieckich, zdołałem uzyskać taką zgodę i niezbędne dokumenty podróży.
Budząc tym zdumienie zarówno w Uzbekistanie przy każdym meldunku w hotelu oraz w innych sytuacjach, jak i kolegów dziennikarzy akredytowanych na stałe w Moskwie. Podróż zaplanowałem częściowo śladami „Szalejącego reportera” Egona Erwina Kischa (1885-1948), jednego z najznakomitszych światowych reporterów I połowy XX wieku i jego głośnej książki „Asien gründlich verändert” („Azja odmieniona”) wydanej w 1932 roku. Chciałem, z powodzeniem, porównać w jakim stopniu zmieniły się miejsca opisane przez niego oraz dotrzeć do wielu innych.
Niedawno objechałem ponownie najciekawsze miasta, miejsca i zabytki Uzbekistanu mając możliwość zobaczenia zmian, jakie zaszły w tym kraju w ciągu kolejnych ponad czterech dekad. Lektura książki „Morze (może) wróci” zapowiadała się tym ciekawiej, że pozwalała na porównanie jak kraj ten widział człowiek młodszy ode mnie o dwa pokolenia. Który ponadto dotarł w okolice jeziora Aralskiego, gdzie nigdy nie byłem oraz opisał w sposób niezwykle sugestywny zawinioną przez ludzi śmierć tego wielkiego niegdyś i ważnego zbiornika słodkiej wody na środkowoazjatyckich pustyniach.
Lektura spełniła moje oczekiwania, a książka okazała się niezwykle ciekawa, w znacznych częściach wręcz pasjonująca. Chociaż w trakcie czytania parokrotnie zadawałem sobie pytania: czy my rzeczywiście byliśmy, i to niemal równocześnie, w tym samym kraju? Autor bowiem już na wstępie, zaraz po wylądowaniu w Taszkiencie nie miał wątpliwości, że „ w Uzbekistanie od pierwszych minut wiesz, czujesz, słyszysz, że jesteś w państwie autorytarnym”.
Przyznając zarazem, że o autorytaryzmie pojęcie ma raczej mgliste. W przypadku „naszego – jak napisał – polskiego socjalizmu” wiedzę na podstawie opowieści rodziców i dziadków, filmów, książek i tekstów piosenek. Pod tym względem mam nad nim przewagę nie tylko pokoleniową. Żyłem bowiem w dwu najstraszliwszych systemach totalitarnych XX wieku: hitlerowskim i stalinowskim, poznając je dosłownie na własnej skórze także z ich najbrutalniejszych stron.
Podróżowałem zaś po wielu współczesnych nam krajach autorytarnych, że przykładowo wspomnę o Libii Kadafiego, Birmie pod władzą junty, czy Syrii Asada i partii BASS . Oczywiście podzielam opinię autora, że Uzbekistan nie jest państwem demokratycznym. Jest rządzony twardą ręką bez oglądania się na społeczeństwo, o zdanie którego rzeczywiście nikt nie pyta, a niepokornych „neutralizuje się”. Tylko, o czym autor nie wspomina, bo trudno mi posądzać go o niewiedzę, ludność tego kraju, podobnie jak sąsiednich w po sowieckiej Azji Środkowej, ale także i Wschodniej oraz wielu innych regionach świata, zawsze żyła pod jakąś autorytarną władzą.
Cesarzy, królów, kalifów, sułtanów, emirów, później komunistycznych sekretarzy i pomniejszych kacyków. O demokracji ma ona w najlepszym razie pojęcie mgliste. A więc i odczucie jej braku jest tam inne. I chociaż autorytaryzm władz jest w tym oraz wielu innych krajach faktem, dla zagranicznych turystów i podróżników którzy przyjeżdżają na krótko aby poznać miejscowe zabytki, kulturę, zwyczaje, ludzi itp., ma i musi mieć znaczenie on drugorzędne. Podobnie jak wszechobecna w wielu regionach świata nędza, na którą goście również nie mają wpływu.
Przy innym podejściu do tych spraw poznawanie ogromnych obszarów naszego globu byłoby niemożliwe. W ocenie pod tym kątem Uzbekistanu nie bez znaczenia zapewne były, oprócz różnego życiowego doświadczenia mojego i autora, także jego pech lub moje niebywałe szczęście. W odróżnieniu od niego nikt mi bowiem co chwila nie sprawdzał paszportu, żaden milicjant nie przeglądał notesu z notatkami, czy nie chwytał za gwizdek aby zabronić robienia zdjęć.
Wręcz przeciwnie. W Taszkiencie, Samarkandzie, Szachrisabzie, Bucharze, Chiwie, na pustyni Kyzył – kum czy wśród rybaków nad Amu – Darią czułem się z polskim paszportem w kieszeni pewnie i bezpiecznie. Chodziłem gdzie chciałem w dzień i w nocy. Fotografowałem bez przeszkód to, co (lub kto) zwróciło moją uwagę. Także, a byłoby to raczej niemożliwe w większości krajów świata, np. takie rarytasy jak Koran Achmana – jeden z czterech najstarszych (VII w.) egzemplarzy tej świętej księgi spisany na pergaminie i przechowywany w bibliotece Muzeum Piątkowego w Taszkiencie.
Czy cenne eksponaty w innych muzeach, meczetach, pałacach i twierdzach. Rozmawiałem z kim i o czym chciałem, o ile rozmówca miał na to również ochotę, bez bariery językowej. Uzbeckiego nie znam, ale rosyjski jest tam nadal w powszechnym użyciu. Spotykając się, podobnie jak autor, z zainteresowaniem i życzliwością tubylców. Jak już wspomniałem, opisy miast, miejsc i obiektów w których autor był, warunków podróży, noclegów, a także ludzi i sytuacji z którymi zetknął się, są przeważnie doskonale napisane, w wielu miejscach wręcz znakomicie.
Przykładowo wspomnę o Taszkiencie, Samarkandzie, Bucharze czy Chiwie. Jak również o bazarach w różnych miastach, uzbeckiej muzyce i instrumentach muzycznych, dywanach, monokulturze bawełny, poszczególnych zabytkach itp. No i o stanowiącej jedną trzecią powierzchni kraju, zaniedbanej – wytwarza się tam tylko 7% PKB – autonomicznej Karakałpakii. Oraz jej pustynnych obszarach, wśród nich wyschniętego już niemal całkowicie w rezultacie błędów popełnionych świadomie przez władze Jeziora Aralskiego zwanego też morzem i mieszkańcach tamtego regionu.
O dogorywającym, zasypywanym przez piaski pustyni, niegdyś portowym mieście i uzdrowisku Mujnak nad Aralem z – w niedalekiej przecież przeszłości – własnym lotniskiem, stacją radiową, dużym kombinatem rybnym, teatrami itp. Ze wspaniałymi opisami podróży nad Aral przez płaskowyż Ustiurt oraz pustynię, która jeszcze niedawno stanowiła dno, głębokiego nawet na 30 metrów i bogatego w kilkadziesiąt gatunków ryb, jeziora wielkiego jak morze. Z satelitarnymi zdjęciami z lat 1960, 1989, 2000 i 2012 pokazującymi jego zanikanie. I wstrząsających relacji z tego, kwitnącego parę dekad temu, regionu wielkości Litwy.
Chociażby takiej: „Płasko. Nieskończenie płasko. I tak samo w każdą stronę, po horyzont. Jedziemy przez Ustiurt. Z Urgi nad brzeg południowo-zachodniego zbiornika jest około 150 km. Mercedes (terenowy) sunie przez księżycowy krajobraz, wzbijając tumany kurzu. Choć szyby mamy zamknięte, wszystko powoli pokrywa się warstwą pyłu. Piasek na ubraniach, piasek na aparacie, piasek w ustach. Z koszulki robię sobie osłonę na twarz. Czasami wydaje mi się, ze jedziemy przez szarobrunatną chmurę i tylko przez małe kawałki szyby, przetartej właśnie wycieraczką, na chwilę ukazuje się jakiś widok. Ezoteryczny krajobraz przesuwa się nam za oknami. Jednostajny. Abstrakcyjny. Posępny.”
Gdy to czytałem przypomniała mi się burza piaskowa, która ogarnęła nas niespodziewanie na Saharze. Ale ona, w odróżnieniu od tych karakałpackich pustkowi, nie była dziełem człowieka. Za bardzo ważne w tej książce uważam przypomnienie postaci i dorobku naukowego oraz zdjęć – opublikowanych częściowo w tej książce – Leona Barszczewskiego (1849-1910), polskiego badacza i fotografa, oficera w służbie carskiej. Podobnie kolekcji wschodnich dywanów prof. Akademii Weterynaryjnej we Lwowie Włodzimierza Kulczyckiego (1862-1936), której część znajduje się obecnie na Wawelu, a reszta w Muzeum Tatrzańskim w Zakopanem.
Chociaż autor zdaje się nie wiedzieć, że określenie „dywany bucharskie” pochodzi nie od miejsca ich wytwarzania, lecz sprzedaży na tamtejszych bazarach. Powstawały one bowiem nierzadko w odległości setek i tysięcy kilometrów od Buchary. Ciekawa i ważna jest również relacja z Muzeum Sztuki im. Igora Sawickiego w Nukusie, mieście niegdyś leżącym nad Aralem, obecnie jednym z trudniej dostępnych miejsc w Uzbekistanie. A posiada ono jeden z dwu największych na świecie (kilkanaście tysięcy obrazów !) zbiorów malarstwa odrzucanej i tępionej jako „niesocjalistyczna” rosyjskiej awangardy lat 20-40 XX w. Ponadto cenną kolekcję poświęconą kulturze i sztuce Karakałpakii.
Dramat Jeziora Aralskiego, chociaż jest głównym, tytułowym tematem książki, zajmuje wraz z rozważaniami autora na temat szans jego odrodzenia, o czym za chwilę, tylko około jednej trzeciej jej objętości. Reszta poświęcona została innym wybranym miejscowościom i miejscom Uzbekistanu oraz dziejom tego regionu świata. Bardzo zresztą uproszczonym. Z denerwującym nazywaniem najwybitniejszego i najbardziej znanego władcy tych ziem Amirem Timurem. Nie wiem czym w tym przypadku kierował się autor i dlaczego nie zwrócono na to uwagi w wydawnictwie.
Niezbyt znający historię czytelnik może nawet sądzić, że Timur miał na imię Amir. Tymczasem chodzi chyba o tytuł władcy – emir. Chociaż jeżeli już, dlaczego nie w jego poprawnej wersji polskiej? Sporo przeczytałem na temat jego i ziem Azji Środkowej, ale nigdy nie spotkałem się (poza nazwą muzeum: Emira Timura w Taszkiencie) z poprzedzaniem tym tytułem imienia Timura. Pochodzącego z języka mongolskiego i oznaczającego Żelazo. Stosowano je i używa się go nadal ewentualnie z przydomkiem Chromy, lub bardziej pogardliwym, nadanym mu przez Persów, Timur–eLenk – Kulawy.
Od którego zresztą pochodzi jego drugie, zniekształcone i używane zwłaszcza przez Europejczyków imię: Tamerlan. Skąd i po co ten Amir? Przecież do najbardziej znanych imion władców nie dodaje się ich tytułów. Nie pisze się Cesarz Cezar, Wódz Hannibal czy (tfu!) Führer Hitler. Jeżeli chodzi o znajdujące się w książce relacje z poszczególnych uzbeckich miast, to są one różne, niekiedy dosyć powierzchowne. W jednych autor przebywał bowiem dłużej, w innych, np. w Bucharze, krócej. Zwracał zaś uwagę na to, co dla niego było w nich najważniejsze czy najciekawsze.
Nie podzielam np. jego z opinii na temat Taszkientu. Dla mnie i wielu osób z którymi na ten temat rozmawiałem, jest to najmniej ciekawe z głównych miast Uzbekistanu. Pamiętam jego ruiny po tragicznym trzęsieniu ziemi w 1966 roku. W centrum ocalał gmach Teatru Opery i Baletu oraz stojący vis a vis niego, po drugiej stronie dużego skweru, hotel „Taszkient” (obecnie „Tashkent Palace”) w którym wówczas nocowałem. Obok stał, z już wstawionymi szybami, Uniwermag – centralny dom towarowy. Dookoła zaś, na przestrzeni setek metrów, była tylko pusta ziemia po uprzątniętych ruinach gliniano-drewnianych domków.
Poprzecinana głębokimi rynsztokami dawnych ulic, zbierającymi wodę podczas gwałtownych opadów. Większość zabytkowych meczetów, medres i innych budowli leżała w gruzach. Socrealistyczne miasto, które podobnie jak mnie, nie podoba się autorowi, to efekt odbudowy. Poszczególne sowieckie republiki budowały w Taszkiencie w ramach „bratniej pomocy” całe dzielnice zaprojektowane przez własnych architektów, oczywiście „słusznego” wówczas kierunku. Zaś „monumentalne” budowle ostatniego 20-lecia odzwierciedlają tylko gust ich inwestorów i budowniczych.
„Jako jedno z niewielu miast byłego Sowietlandu – pisze autor – Taszkient posiada metro”. Ale w ZSRR obowiązywała zasada, że ten środek komunikacji przysługuje miastom co najmniej milionowym. Stąd nie było go i nie ma nadal w stolicach republik nadbałtyckich, a najwięcej zbudowano w Republice Rosyjskiej. A jeżeli chodzi o inne obiekty, to z zaskoczeniem stwierdziłem, że autor nie zauważył w Taszkiencie „polskiego” kościoła (katolickiego, zbudowanego w 1912 roku i odnowionego, po zwróceniu wiernym, w 2000 r.) oraz stojącego w jego pobliżu pomnika poświęconego żołnierzom Armii Polskiej na Wschodzie (gen. Władysława Andersa).
W Samarkandzie grubo przesadził pisząc, iż „ilość świątyń jest nie do objęcia”. W rzeczywistości naprawdę cennych i wartych uwagi jest ich tam – łącznie z medresami i mauzoleami, także w historycznej nekropolii Szach–i–Zinda, zaledwie kilkanaście. Bo na oglądanie współcześnie budowanych meczetów szkoda czasu. Znajduje się tam natomiast obiekt naprawdę wart zobaczenia – Muzeum Afrasjab. Co prawda w książce jest wzmianka o tym wzgórzu kryjącym najstarsze ruiny antycznej Marakandy – tak w odległej przeszłości nazywało się to miasto – oraz odkryciu ich przez Leona Barszczewskiego.
Ale bez dalszego ciągu. Tymczasem prawdziwe wykopaliska prowadzono tam w latach 1874, 1885, 1904-1931, a największe odkrycie tamtejszych skarbów, m.in. fresków z VII w. uszkodzonych (wydłubane oczy, porysowane i poniszczone twarze) przez późniejszych muzułmańskich najeźdźców, nastąpiło w latach 60-tych XX w. Przez badaczy z Instytutu Historii i Archeologii Uzbeckiej Akademii Nauk, którymi kierował prof. Szyszkin. Archeolog o niebywałym szczęściu – wcześniej odkrył m.in. w 1938 r. antyczne freski w Warachszy k/ Buchary, w 1947 r. w Pendżykencie, a następnie w Bałałyk–Tepe k/ Termezu – dojeżdżający na teren wykopalisk z Taszkientu co 2-3 miesiące.
Gdy pojechałem na to wzgórze w 1966 roku, freski już były odkryte, ale szybko ponownie zostały zasłonięte, gdyż zaczęły rozpadać się pod wpływem światła. Miałem jednak szczęście, gdyż przy mnie odkopano gliniany garnek pełny srebrnych sogdyjskich monet z IX w. n.e. Zobaczyłem je ponownie, a także część zachowanych fresków, podczas niedawnego tam pobytu. Po zakończeniu prac wykopaliskowych teren nakryto bowiem kopułą i budynkiem muzeum. Wykopaliska te pozwoliły przesunąć dzieje miasta o kilkaset lat wstecz.
Na krótko przed moim pierwszym pobytem w Samarkandzie odbyły się obchody jej 2500–lecia istnienia. A zaledwie po kilku dekadach kolejne: 2750-lecia, odkryto bowiem starsze dowody istnienia miasta. I to zapewne jeszcze nie koniec cofania się tam w przeszłość. Wrócę jednak jeszcze do tamtego pobytu w Samarkandzie. Od pracującego na terenie wykopalisk na wzgórzu Afrasjab archeologa Michaiła Fiodorowa, prawnuka polskiego zesłańca – powstańca 1863 r. Aleksandra Koczanowskiego dowiedziałem się, że kierownik badań prof. Szyszkin jest właśnie w mieście, ale z zasady nie rozmawia z dziennikarzami.
Zaryzykowałem, zadzwoniłem do hotelu, w którym mieszkał. I chociaż początkowo odmówił, to gdy dowiedział się, że jestem polskim dziennikarzem zgodził się poświęcić mi 15 minut. Przegadaliśmy ponad 5 godzin, wyszedłem od niego z kilkoma książkami poświęconymi prowadzonym przez niego pracach i odkryciach. Z dedykacjami oraz sporą wiedzą na temat skarbów Azji Środkowej. Nieznajomość przez autora książki języka rosyjskiego oraz korzystanie tylko z przewodnika Lonely Planet stało się zapewne źródłem popełnienia przez niego paru nieścisłości.
Najpoważniejsza, która zwróciła moją uwagę, to stwierdzenie, że w Chiwie, jednym z trzech, obok Samarkandy i Buchary, najwspanialszych zabytkowych miast Uzbekistanu, znajduje się rzekomo jakiś „zamek wewnętrzny” Iczan Kale. W rzeczywistości jest to średniowieczne miasto otoczone wspaniale zachowanymi (i ładnie przez autora sfotografowanymi) murami obronnymi o długości 2100 metrów, z czterema bramami wychodzącymi na 4 strony świata. A w nim stoi, sąsiadujący z tymi murami od strony zachodniej, dawny zamek chanów, Kunja Ark.
Nie udało się autorowi uniknąć nieścisłości również w przypadku ciekawie opisanej historii tamtejszych plantacji i zbiorów bawełny. Których absurdalnie wielki i nie liczący się z brakiem wody rozwój doprowadził do zniszczenia Jeziora Aralskiego. Zbiory bawełny są tam okresem powszechnej mobilizacji i… patologii, które już w 1932 roku opisał E.E. Kisch. Odrywania ludzi od normalnej pracy, w tym o wiele cenniejszej, młodzieży od nauki, przerywania funkcjonowania transportu miejskiego i międzymiastowego, oszustw i nadużyć. M.in. fałszowania danych o ilości zebranej bawełny, byle tylko „zasłużyć się” władzom.
Pisząc w 34 lata później reportaż na ten temat mógłbym powtórzyć niemal dosłownie relację „Szalejącego Reportera” aktualizując tylko nazwy sowchozów i kołchozów, tytuły gazet oraz nazwiska „przodowników pracy” i aferzystów. Ale natrafiłem i na inny absurd, z którym nie zetknął się Kisch. Gdy zmarł jeden z emerytowanych dziennikarzy bucharskiej gazety, w której poznałem sympatycznego sekretarza redakcji, to koledzy musieli na cmentarzu… wykopać mu grób. Grabarzy bowiem również zapędzono do zbioru bawełny. Napisałem i o tym, a gdy mój reportaż ukazał się także w języku rosyjskim, stałem się wrogiem i paszkwilantem „psującym dobre imię Uzbekistanu”.
Autor przedstawiając w sposób poruszający historię zagłady Aralu oraz pisząc o tamtejszym niegdyś ściśle tajnym ośrodku testowania radzieckiej broni biologicznej (w 2001 r. przy pomocy US Army zneutralizowano ponad 100 ton wąglika, znaleziono też zarazki dżumy i innych zabójczych chorób) wspomniał również o innych pomysłach jakie narodziły się w sowieckim Imperium Zła, głęboko ingerujących w prawa przyrody. W tym o „Osiemnastoletnim Stalinowskim Planie Przebudowy Przyrody”. Jego nazwy co prawda nie wymienił, gdyż pamiętają ją już tylko nieliczni, którzy żyli w tamtych czasach lub interesują się tą tematyką, a na szczęście nie został on wprowadzony w życie.
Zamierzano„odwrócić bieg” syberyjskich rzek i ich wodami nawodnić środkowoazjatyckie pustynie. Na takie szaleństwo nawet ZSRR było jednak za słabe. Patron tego pomysłu wkrótce zresztą trafił najpierw do mauzoleum na Placu Czerwonym w Moskwie, a po XX Zjeździe KPZR zaś pod kremlowską ścianę. Idea ta podobno odradza się ponownie, chociaż w nieco innej postaci. Książka „Może (morze) wróci” stanowi poważne ostrzeżenie przed podobnymi nieodpowiedzialnymi działaniami, grożącymi katastrofalnymi konsekwencjami nie tylko lokalnymi.
Natomiast to, co autor napisał o próbach odradzania Aralu, częściowo udanych na jego kazachskim fragmencie stanowiącym jednak tylko 5% dawnej powierzchni jeziora, niestety nie stanowi realnej szansy odrodzenia tego wielkiego, naturalnego zbiornika wodnego. Wymagałoby to bowiem drastycznego ograniczenia upraw bawełny, będącej głównym źródłem dochodów Uzbekistanu. Ponadto wspólnych, niezwykle kosztownych działań pięciu skłóconych ze sobą i mających sprzeczne interesy po radzieckich republik w Azji Środkowej.
No i współdziałania Federacji Rosyjskiej, która swoje interesy w tamtym regionie też widzi inaczej. Trudno nie zgodzić się z autorem, który napisał: „Rosja w żaden sposób nie czuje się odpowiedzialna za tę największą, widoczną z kosmosu, gospodarczą i ekologiczną zbrodnię komunizmu i nikt do tej odpowiedzialności nie próbuje jej pociągnąć.” Jest to więc książka ciekawa, ważna i dobrze napisana. Mimo opisywania przez autora także ciemnych stron Uzbekistanu oraz panującego w nim systemu politycznego, zachęcająca do poznawania tego kraju.
Mogę tylko potwierdzić, że naprawdę warto. Na uzbeckim odcinku historycznego Wielkiego Jedwabnego Szlaku zachowało się bowiem wiele niezwykle cennych i pięknych zabytków. Są też liczne obiekty i miejsca warte poznania z innych powodów. No i ludzie. Gościnni, życzliwi oraz darzący nas – Polaków, szczerą sympatią. Dodatkowym plusem tej książki są liczne i ciekawe zdjęcia, także archiwalne i satelitarne oraz rysunki typów ludzkich i architektury wykonane przez autora, z zawodu architekta. Zachęcam więc zarówno do jej lektury, jak i podróży do Uzbekistanu.
MORZE (MOŻE) WRÓCI. Bartek Sabela. Wydawnictwo Helion, redakcja Bezdroża. Gliwice 2013, str. 227.