Z okna mojego pokoju w hotelu Chalet Swiss w Interlaken roztacza się fantastyczna panorama gór. Pokryta wiecznie białym welonem śniegu, wysoka na 4.158 m n.p.m. Dziewica – lub Panna, bo tak tłumaczy się na język polski niemiecką nazwę tego alpejskiego szczytu – Jugfrau.
Na lewo od niego również 4-tysięcznik Mnich ( Mönch, 4.099 m n.p.m. ), a jeszcze dalej na wschód „ocierający się” o cztery tysiące metrów wysokości Eiger ( 3.970 m n.p.m. ) ze słynną, piekielnie trudną do zdobycia ścianą. Między Dziewicą i Mnichem znajduje się Przełęcz Dziewicy – Jungfraujoch na której, na wysokości 3.554 m n.p.m., jest najwyżej w Europie położona stacja kolejowa. Cel mojej podróży.
Uczestniczę bowiem w Międzynarodowej Podróży Studyjnej zorganizowanej przez Jungfraubahnen – Koleje Jungfrau z okazji zbliżającego się stulecia ich istnienia. Jako jedyny w tej 8-osobowej grupie uczestników z 5 krajów zaproszony Polak, a zarazem dziennikarz. Pozostali bowiem pracują w biurach podróży lub w innych działach turystyki.
Współorganizatorami tej podróży studyjnej są: Interlaken Tourismus – tutejsza regionalna organizacja turystyczna, Swiss Tavel System AG – koleje szwajcarskie oraz narodowa organizacja turystyczna Schweiz Tourismus. Od spotkania z ich przedstawicielami rozpoczynamy czterodniowy program poznawania tego przepięknego alpejskiego regionu oraz głównego w nim miasta Interlaken.
Kurortu klimatycznego położonego, jak wynika już z samej jego nazwy, między jeziorami: Thunersee i Brienzersee, połączonymi kanałami, także żeglownym. Nasi gospodarze: Philippe Kuonen reprezentujący Jungfraubahnen, Mario Kovacevic – Interlaken Tourismus i Orsolya Seregi – Swiss Tavel System na początek przedstawili nam podczas prezentacji w hotelu Metropol to, co mamy w trakcie tu pobytu poznać bliżej.
Historię budowy oraz współczesność tej najwyżej położonej w Europie linii kolejowej, kulminacja obchodów 100-lecia której nastąpi na początku stycznia 2012 roku. Uzdrowisko Interlaken i jego walory. A także świetnie zorganizowany i działający jak przysłowiowy szwajcarski zegarek system kolei i transportu w ojczyźnie Wilhelma Tella.
Napiszę o nich w następnych reportażach, gdyż tego ogromu ciekawych faktów i informacji, nie mówiąc już o własnych obserwacjach i wrażeniach, nie jestem w stanie zmieścić w jednym. Spotkanie prezentacyjne było jednak tylko zapowiedzią tego, co nas czeka już pierwszego dnia. Krótki aperitif w Top’o’Met Bar na 16 piętrze hotelu pozwolił nam na zobaczenie Interlaken i okolic tego kurortu z lotu ptaka.
Równocześnie zaś poobserwować loty paralotniarzy. W centrum miasta, po jednej stronie ulicy Höheweg należącej w nim głównych, stoją hotele wysokich kategorii, po drugiej zaś rozciąga się obszerna zielona łąka. To na niej startują i lądują paralotniarze, odbywają loty szkoleniowe z instruktorami, a także trenują precyzję lądowania w kręgu.
Bezszelestne loty różnobarwnych paralotni wznoszących się na spore wysokości, szybujących na tle ośnieżonych alpejskich szczytów i górskich ścian, ale przelatujących niekiedy także na tyle blisko miejsca, z którego je obserwowaliśmy, że widać było nawet twarze w lotniczych kaskach, chwilami przypominały balet. Chciałoby się obserwować ich starty, loty oraz lądowania bez końca.
Czekały na nas jednak kolejne atrakcje. Vis a vis hotelu Metropol stoi 3-piętrowy duży budynek z alpejskim, spadzistym dachem, parter którego zajmuje restauracja oraz cukiernia znanej firmy Schuh. Niemającej jednak nic wspólnego z obuwiem. Nazwisko jej założyciela Schuh znaczy bowiem po polsku trzewik lub but, ewentualnie dawną jednostkę miary – stopa. Firma słynie natomiast ze znakomitej czekolady.
I to od niemal 2 wieków, których okrągły jubileusz obchodzić będzie za 7 lat, w roku 2018. Bogactwo i różnorodność firmowych słodyczy oferowanych w sklepie oszołamia nie tylko takich ich amatorów jak ja. Na ziemię szybko sprowadza jednak rzut oka na ceny.
Za to, co wydaje się szczególnie smakowite: czekolady z różnego rodzaju orzechami i migdałami, czekoladki, praliny oraz niezliczone rodzaje innych wyrobów czekoladowych, trzeba by zapłacić 60, 70, 80 i więcej franków za kilogram. Wystarczy przeliczyć po 3,60 zł za frank, aby nagle stracić zainteresowanie słodyczami. Bo to nawet jak na nietanią, delikatnie to ujmując, Szwajcarię, bardzo drogo. Klienci głównie więc oglądają, a jak kupują, to po 100 – 200 g.
Może poza Chińczykami i Japończykami. Ich tłumy tu, zwłaszcza tych pierwszych, stanowią dla mnie absolutne zaskoczenie, o czym napiszę jeszcze za chwilę. Przy czym są to zarówno turyści i biznesmeni z Hongkongu, Tajwanu jak i ChRL. W firmie Shuh organizowane są też pokazy produkcji słynnej szwajcarskiej czekolady – Schokoladen–Show, podczas których, jak głoszą informacje o nich, odsłaniane są tajemnice jej wytwarzania.
W specjalnym, dużym pomieszczeniu Grand Restaurant Schuh, cukiernik – a może czekoladziarz, chociaż nie przypominam sobie takiego słowa w ojczystym języku, demonstruje uczestnikom tego Show historię czekolady. Mówi o regionach świata z której ona pochodzi i jest uprawiana. Pokazuje wielkie owoce, z których wydobywa się jej ziarna, ich mielenie, łączenie z cukrem i – w przypadku, gdy zamierza się otrzymać mleczną, ze śmietanką.
Niewielkie, zaledwie kilkulitrowe naczynie w którym przygotowywana jest masa czekoladowa używania do wytwarzania figurek podczas demonstracji, pracuje non stop. Bo to mieszanie i rozdrabnianie, aby uzyskać potrzebną konsystencję, musi trwać wiele godzin. Dawniej robiono to ręcznie, obecnie są do tego specjalne maszyny. W sali demonstracyjnej na półkach i stolikach stoją wyroby z czekolady.
Cała seria zajączków różnych wielkości. Głowa egipskiego faraona. Niemal naturalnej wielkości alpejski muflon. Sporego rozmiaru figurki dwu wieśniaków z białej, mlecznej i ciemnej czekolady. I wiele, wiele innych. Nie licząc wyrobów do skosztowania – czekoladek i pralinek. Kulminacyjnym punktem Czekoladowego Show jest wyrób figurki zabawnej alpejskiej krówki.
Mistrz ceremonii najpierw wyjmuje formę z przeźroczystego tworzywa. Następnie nanosi w niej łaty – bo przecież prawdziwe szwajcarskie krowy są łaciate – z ciemnej czekolady. W pracy tej pomagają mu ochotnicy, przeważnie ochotniczki, spośród uczestników pokazu. Następnie, gdy te łaty stwardnieją, łączy dwie połówki formy i wlewa do niej mleczną czekoladę z pojemnika, w którym jest ona nieustannie mieszania.
A gdy forma jest wypełniona, odwraca ją i przez otwór wylewa nadmiar masy czekoladowej, która nie przylgnęła do ścianek formy. Figurka musi być przecież pusta w środku, inaczej byłaby zbyt ciężka, a więc i droga. Na chwilę już niemal gotowy wyrób trafia do lodówki, aby szybciej stwardniał.
Następnie, nadal w plastykowej formie, figurka stawiana jest od strony otworu, którym wyciekł nadmiar masy czekoladowej, na cienkiej płytce czekolady przyklejając się do niej. Wreszcie mistrz z miną prestidigatora odcina zbędne fragmenty podstawy figurki, otwiera dwie połówki formy i demonstruje łaciatą, mleczną krówkę. Gdy wszyscy obejrzeli ją dokładnie… łamie swoje dzieło na kawałki i częstuje nimi uczestników Show.
Koniec spektaklu, zapraszamy do cukierni lub sklepu, w których wybór czekoladowych słodyczy jest, jak już wspomniałem, ogromny. Ale czekoladowy show to nie ostatnia dzisiejsza atrakcja. W programie jest jeszcze kolacja z występami folklorystycznymi. Nie przepadam za tymi drugimi bez względu na region świata w którym się one odbywają. Ale skoro to tylko dodatek do kolacji…
Czeka mnie jednak spore zaskoczenie, a właściwie dwa. Program i jego wykonanie, a także współbiesiadnicy. Najpierw jednak był krótki spacer przez miasto do Parku Zdrojowego i znajdującego się w nim kasyna, a ściślej jego restauracji Spycher. Po drodze mijaliśmy liczne grupy turystów, głównie Azjatów. Ale ich masa w restauracji była dla mnie wręcz szokiem.
Takiej ilości Chińczyków w jednym miejscu nie widziałem jeszcze nigdy i nigdzie poza Chinami, Hongkongiem, Makau i paroma China Town’s w różnych miejscach świata. Tu, w nabitej po brzegi ogromnej sali restauracyjnej chyba na kilkaset miejsc, jedynym stołem, przy którym siedziała grupka Europejczyków, był nasz.
Schweizer Folklore Show w języku angielskim rozpoczął się wkrótce po podaniu wina i sałatek. Początkowo banalnie. Na tle ogromnego zdjęcia Alp z, oczywiście, Dziewicą, Mnichem i Eigerem na pierwszym planie i za szwajcarską flagą zaczęło grać trio w ludowych strojach. Harmonistka, wykonawczyni na niewidocznym, zasłoniętym instrumencie oraz multiinstrumentalista z klarnetem, fletem, saksofonem i czymś tam jeszcze.
Później, gdy goście spożywali już gorące dania, były piosenki śpiewane do mikrofonu z towarzyszeniem tejże orkiestry, czyli też banał. Ale szybko zaczął się prawdziwy show. Gra, coraz szybsza, ze zmieniającą się jak w kalejdoskopie muzyką wykonywaną na… czym popadło. Alpejskim drewnianym rogu długości trombity. Drewnianych łyżkach i widelcach.
Glinianych, polewanych misach, w których „grały” odpowiednio poruszanie ich ruchami monety pędzące po wewnętrznych obrzeżach. Koncert na wiszących na sznurkach butelkach po winie. Etiuda na metalowej tarze do prania bielizny, jaką być może pamiętają jeszcze współczesne emerytki z czasów, gdy nie istniały pralki mechaniczne. I to z muzyką wykonywaną na tej tarze metalową łyżką i widelcem.
Taniec z miotłą, tak !, zwykłą brzozową miotłą z długim drewnianym styliskiem. Które zamienione zostało w instrument muzyczny uderzany drewnianą pałką z przodu i tyłu tańczącej z tą miotłą artystki. Melodia wydobywania z plastykowego pojemnika pełnego butelek po coca coli. Na zakończenie koncert na, chyba kilkudziesięciu, mosiężnych dzwonkach różnych kształtów i wielkości, noszonych zazwyczaj na szyjach przez szwajcarskie krowy, owce i kozy.
Ale w przerwach między poszczególnymi punktami programu do uczestnictwa w nim zapraszani byli biesiadnicy. Chińczycy w różnym wieku próbowali, z różnym skutkiem, dąć w róg. Wszystkich, moim zdaniem, łącznie z członkiem tego szwajcarskiego zespołu folklorystycznego pobiła na głowę młoda Chinka wydobywając z instrumentu niesamowite, bardzo melodyjne dźwięki.
Inni – i inne, także panie z naszej grupy – próbowali sił w grze na miotle lub wydobywaniu dźwięków z glinianych mis poruszając kręconymi w nich monetami. No i tańcu. Zabawa była przednia, oklaskom i brawom nie było końca. Po tej kolacji z występami był już tylko krótki spacer do hotelu przez zasypiające miasto. Trzeba było przecież trochę odpocząć po trudach podróży z Madrytu, Budapesztu, Warszawy, o pobliskim Wiedniu czy którymś z niemieckich miast nie wspominając.
I nabrać sił przed atrakcjami następnych dni. Niezwykłymi podróżami na najwyżej położoną w Europie stację kolejową Jungfraujoch. Na Płaskowyż Schynige do Ogrodu Alpejskiego. Na szczyt First aby zjechać z niego na linie 800 metrów z prędkością 84 km/h, z hamowaniem na dole w ułamku sekundy, na First Flieger – jedynej tego typu atrakcji w Europie. I w parę innych miejsc. Ale o nich już w następnych reportażach.
Zdjęcia autora