Himalajski szczyt Lhotse (8516 m n.p.m.), nazywany Lodową siostrą Everestu (8848 m n.p.m.), gdyż oba wyrastają z jednego masywu, był trzecim „ośmiotysięcznikiem”, na którym stanęła Monika Witkowska. Wcześniej osiągnęła Koronę Ziemi – najwyższe szczyty wszystkich kontynentów i kilka niższych, też wymagających sporego wysiłku oraz dobrej kondycji. Monika (znamy się blisko 30 lat, chociaż dzieli nas duża różnica wieku) ma też znaczące osiągnięcia w żeglarstwie, m.in. dwukrotnie przepłynięcie przylądka Horn, Drogi Północnej, rejsy po Atlantyku i Pacyfiku. Jest podróżniczką, która była w blisko 190 krajach, pilotką górskich grup trekingowych i turystycznych, dziennikarką oraz autorką licznych książek i reportaży. Recenzowana przeze mnie Lhotse, jest trzecią, po Evereście i Manaslu, relacją z jej wypraw na te himalajskie szczyty. Bardzo trudnej, gdyż najwyższa góra świata, Mount Everest, chociaż przyciąga najwięcej wspinaczy, z których tylko części udaje się stanąć na jej szczycie, nierzadko kosztem życia i zdrowia, nie jest najtrudniejszą do zdobycia. Jest kilka ośmiotysięczników, nie licząc nieco niższych szczytów, trudniej osiągalnych lub, wśród siedmiotysięczników, wiele nigdy jeszcze nie zdobytych przez ludzi.
Swoja najnowszą książkę autorka dedykowała trzem wspinaczom (a w roku, w którym stanęła na Lhotse, tylko Everest pochłonął 12 śmiertelnych ofiar), którzy z tej wyprawy nie wrócili. „Odbyta wiosną 2019 roku wyprawa na Lhotse, napisała we wstępie do relacji z niej, to bez wątpienia najtrudniejsza z moich dotychczasowych ekspedycji. Cóż, czwarta pod względem wysokości góra świata do łatwych nie należy, choć ja akurat dostałam od niej w kość głównie od strony psychicznej. Takiego nagromadzenia tragedii jeszcze w swoim życiu nie miałam. Strata trzech kolegów, w trzech różnych sytuacjach, w ciągu zaledwie jednej doby – tego nie zapomnę do końca życia. Z drugiej strony dobrych chwil na wyprawie również nie brakowało”. I jedne i drugie opisane są, jak zwykle u Moniki, ciekawie, żywym, potocznym językiem bloga, który prowadziła na bieżąco. Także z takimi, na szczęście nielicznymi, językowymi „kiksami”, jak wielokrotne używanie słowa „gorąc” zamiast gorąco, ew. jego synonimów czy z dodaniem przymiotników. Większość z 12 rozdziałów i 87 części tematycznych tej książki oparta została, co podkreśla, na relacjach zamieszczanych na blogu autorki w trakcie wyprawy.
Z zachowaniem dat, a nawet pór doby, w których były pisane. Wzmacnia to autentyzm tych relacji. Przy czym, co uważam za plus, nie ma w nich nadmiaru szczegółowych opisów trudności wspinaczki na poszczególnych odcinkach, chociaż i takich nie brakuje, o ile są ciekawe. Zresztą na różnych etapach tej wyprawy. Łącznie z atakiem szczytowym, podczas którego, w momencie chwilowego załamania kondycji, rozważała nawet rezygnację z dalszego wspinania niemal o krok od szczytu. Mnóstwo ciekawych scen i opisanych momentów dotyczy życia w bazie, w okresie aklimatyzacji przed wyruszeniem do kolejnych obozów – przystanków z noclegami, w drodze na szczyt. Wspomniana baza, Everest/Lhotse Base Camp jest wspólną dla uczestników wypraw na oba te szczyty, chociaż wybierających się na „lodową siostrę” najwyższego jest wielokrotnie mniej. Autorka poznała ją już wcześniej, podczas wyprawy w 2013 roku na Everest. Podczas całej wyprawy opisywanej w „Lhotse” spotykała mnóstwo wspinaczy, których poznała już wcześniej, niekiedy nawet zdobywając szczyty innych kontynentów.
A także Szerpów obsługujących himalajskie wyprawy. Lista wspominanych najczęściej w książce, umieszczona na jej wstępie, obejmuje 28 nazwisk, w tym 20 z ich fotografiami. Zdjęcia stanowią zresztą dodatkowo mocną stronę tej książki. Doliczyłem się ich 224 i obok dokumentujących poszczególne momenty czy opisywane wydarzenia i sceny, jest wśród nich mnóstwo przepięknych ujęć gór, szczytów, lodowców, tras itp. Pozwalających lepiej zrozumieć, czym są np. szczeliny w lodowcach, które trzeba pokonać przechodząc przez nie niekiedy po poziomo położonych drabinkach, czy wspinanie się w „rynnie” lub po grani. Fragmenty ciekawe, lub wręcz fascynujące dla mnie, jako czytelnika, zdecydowanie dominują w relacjach z tej wyprawy. Tylko nieliczne wydały mi się, zwłaszcza niektóre szczegółowe informacje o mniej, lub w ogóle szerzej nieznanych uczestnikach wypraw, interesujące chyba tylko wąskie grono czytelników. Poruszające są opisy momentów tragicznych, zwłaszcza dotyczących śmierci uczestników wypraw, także ich nepalskiej obsługi.
Przy czym nie tylko w trakcie tej na Lhotse, ale i wcześniejszych, zwłaszcza na Everest. Zamarznięte zwłoki Milana z Ostrawy, „siedzące” pod szczytem Lhotse i szczerzące białe zęby od 2012 roku, w miejscu, w którym zmarł. Które trzeba przekraczać, bo nie można ominąć. Innego wspinacza, Rosjanina, pozostawionego w namiocie, w którym dobiegło końca jego życie po zdobyciu szczytu. Na marginesie: 30% ofiar śmiertelnych ginie w trakcie schodzenia z góry po osiągnięciu celu. Z powodu choroby wysokościowej, wyziębienia organizmu, lub upadku. Dramatyczny, wśród opisanych, był przypadek Austriaka, który na Evereście zakończył zdobywanie Korony Ziemi, a po chwili już nie żył. Dosyć makabryczna historia Dona, który też zginął, ale wcześniej chodził w naszyjniku – amulecie z własnych palców, odmrożonych i amputowanych w trakcie jednej z poprzednich wypraw. Opisy innych śmierci, a także informacje o zwłokach pozostawianych na zboczach, nie mówiąc o tych, które spadły do przepaści i szczelin, to dosyć makabryczny temat poruszony w tej książce.
Z, jakże słusznym, przypomnieniem słów cenionego wspinacza australijskiego Grega Chila: „Góry są piękne, ale nie aż tak, aby dla nich umierać”. Niestety, to już mój komentarz, wielu ludzi „pcha się”, nawet w najwyższe, powyżej swoich możliwości oraz rozsądku. W książce są też 34 ciekawostki wyodrębnione w ramkach, ale również sporo innych w relacjach. Np. o przygotowaniach autorki do tej wyprawy, gdy w Warszawie, w jednym z klubów fitness, „wchodziła” godzinami na specjalnym trenażerze z 14 kilogramowym plecakiem, aby osiągnąć niezbędną kondycję w górach. O pozostawionej przez wybitnego, światowej klasy, polskiego himalaistę Jerzego Kukuczkę (1946-1989 – zginął wchodząc na Lhotse nową drogą), na szczycie Makalu w 1988 r. drewnianej biedronki, której znalezienie rok później przez innego wspinacza i opisanej, stało się podstawą do zaliczenia mu zdobycia tego szczytu, gdyż wspiął się nań samotnie, a o fotograficznych „selfi” nikt wtedy nie myślał. Czy o sympatycznych ludziach spotykanych na trasach, w bazie i obozach, ale także egoistach, czy przykrych dla innych „marudach”.
Z przykładem pewnego Hiszpana Inigo, który co prawda nie zdołał wejść na którykolwiek ośmiotysięcznik, ale miał wielkie wyobrażenie o sobie i wymagania. M.in. domagał się, aby w bazie obsługujący ją Szerpowie… czyścili z lodu kamienie, „bo są za śliskie”. Z poważnych, chyba mało znanych faktów wspomnę, że wspinacze osiągając szczyt góry, nigdy na stają dokładnie na nim, bo jest to miejsce zarezerwowane dla bóstw, lecz obok niego. Wśród spotkań z ciekawymi ludźmi, Monika opisuje i pokazuje na zdjęciach m.in., rozmowę ze słynnym obecnie Nepalczykiem, „Nimsem” – Nirmalem Purią, wówczas już rekordzistą w tempie wchodzenia na niektóre himalajskie szczyty, a od 2020 roku słynnego zdobywcy wszystkich 14 ośmiotysięczników w 6 miesięcy i 6 dni. Jego książkę – relację z tych wypraw („Poza możliwe”), również wydaną w br. przez Bezdroża, niedawno recenzowałem. Dodam, że już po tym niesamowitym wyczynie w 2021 r. wszedł on, jako pierwszy w historii na czele grupy Nepalczyków, zimą na szczyt K-2 (4611 m n.p.m.) Bezskutecznie od lat atakowany o tej porze roku przez himalaistów, również Polaków.
Przykłady ciekawych historii i momentów opisanych w tej książce przez Monikę można mnożyć. Także jej krytycznych uwag na temat egoizmu niektórych wspinaczy i stosunku do obsługujących ich Szerpów. Negowania przez niektórych „purystów”, z których większość nigdy nie stanęła i nie stanie na szczycie żadnego ośmiotysięcznika, sukcesów tych wspinaczy, którzy podczas wchodzenia, nawet w „strefie śmierci”, czyli powyżej 8 tys. m n.p.m. korzystają z tlenu z butli. Czy przemilczanie przez Polski Związek Alpinizmu wypraw himalajskich nie organizowanych przez niego. A sukcesów te, uważane za „komercyje”, jak gdyby „narodowe” również nie korzystały z pomocy tragarzy, jaków, czy oporęczowanych przez innych dróg na szczyty, również mają sporo. Z zainteresowaniem czytałem też relacje z aklimatyzacji przed wchodzeniem na szczyty, „restowaniu” organizmu w znacznie niżej położonych miejscach czy osadach, aby dotlenić tam organizm. O życiu tamtejszych mieszkańców, ich zwyczajach, kuchni, nauce dzieci itp.
W książce znajdują się też rozmowy z ludźmi kompetentnymi w sprawach wysokogórskich wspinaczek. Mnóstwo ciekawych informacji znajduje się m.in. w rozmowie autorki ze znanym himalaistą Krzysztofem Wielickim, o zdobyciu przez niego Lhotse w 1988 roku. Podobnie z lekarzem, specjalistą medycyny wysokogórskiej, Robertem Szymczakiem. M.in. o tym, jakie leki można, czy należy stosować wybierając się w najwyższe góry. O aklimatyzacji, predyspozycjach organizmów różnych ludzi, bezdechu, nagłych, nieoczekiwanych przypadkach śmierci podczas snu w namiotach itp. Według wiedzy tego lekarza, 40% tragicznych zakończeń życia wspinaczy ma miejsce podczas ataku szczytowego, ale aż 30% już po osiągnięciu celu, w trakcie schodzenia. Wśród ciekawostek w ramkach znalazłem m.in. informację, o korzystaniu przez niektórych wspinaczy, także kobiety, z viagry. Popularnego środka na erekcję, ale w górach stanowiącego rodzaj dopingu, który zdaniem wspomnianego lekarza – specjalisty, gdyby himalaizm był dyscypliną olimpijską, uznany byłby za niedopuszczalny.
Recenzując książkę trudno pominąć fakt, że wyprawom Moniki zawsze towarzyszy społeczna zbiórka pieniędzy na potrzeby, głównie zdrowotne, konkretnych, ciężko chorych dzieci. Ci czytelnicy, którzy myślą o wyprawach wysokogórskich, niekoniecznie od razu na ośmiotysięczniki, sporo mogą dowiedzieć się z tej książki zarówno o koniecznych przygotowaniach, nie tylko organizmu, do nich. Jak i o niezbędnym sprzęcie, wyposażeniu, cenach zezwoleń na wejście na szczyty, udziału w wyprawach itp. Ale poza głównym tematem, są w niej również relacje podróżnicze. Czas, jaki pozostał jej w Katmandu, stolicy Nepalu, po powrocie do niego z wyprawy i oczekiwaniu na ciężki bagaż znoszony z bazy pod Everestem na grzbietach jaków oraz odlotem do kraju, autorka wykorzystała m.in. na wypad w strony rodzinne Siddharthy Gautamy Buddy, twórcy buddyzmu, do Lumbini. I zachowanych tam ruin pałacu z V wieku p.n.e., w którym mieszkał on z żoną i dziećmi oraz z którego wyruszył, aby poznać prawdziwe życie ludzi.
Co skończyło się jego głęboką przemianą duchową z wiadomym skutkiem. Jest to również ciekawa relacja z informacjami na temat Buddy i buddyzmu włamanymi w ramkach w tekst. Jest to książka – relacja nie tylko, chociaż przede wszystkim, z kolejnej ważnej i zakończonej sukcesem wyprawy himalajskiej Moniki, dla miłośników, chociażby tylko jako czytelników, himalaizmu, ale również ludzi lubiących żywe, prawdziwe historie oraz reportaże z egzotycznych krajów. Jak zwykle u tej autorki ciekawie napisana, wciągająca w trakcie lektury, ale i zachęcająca do przemyśleń. Z, podkreślę to jeszcze raz, mnóstwem zdjęć, w tym wielu naprawdę pięknych, mapkami ułatwiającymi orientację w opisywanych miejscach, górskim słowniczkiem, a także multum różnorodnych informacji nie tylko o najwyższych górach świata i ich zdobywcach.
LHOTSE. LODOWA SIOSTRA EVERESTU. Autorka: Monika Witkowska. Wyd. I Bezdroża, wydawnictwo Helion, Gliwice 2021, 376 str. cena 49 zł. ISBN 978-83-283-6857-6